Położna w Birkenau
Transport, w którym znajdowały się Stasia i Sylwia oraz jakieś dwa tysiące innych więźniów, dotarł do Auschwitz nocą. Nowo przybyli widzieli jedynie długą Lagerstrasse, ciągnącą się od samej bramy, i duże latarnie, które oświetlały kontury baraków, wież strażniczych i kolczastego płotu. Po przyjeździe zapędzono wszystkich do wielkiej szopy.
Przez kilka godzin nie działo się nic. Stasia i Sylwia, wyczerpane ciężką podróżą, znalazły miejsce na drewnianym podeście. Sylwia położyła głowę na kolanach matki i momentalnie zasnęła. Stasia nie spała. Głaskała delikatnie głowę córki i siedząc prosto, czekała, co przyniesie los. Z rana straż obozowa zapędziła nowo przybyłych do punktu, w którym tatuowano więźniów. Najpierw podeszła Stasia. Patrzyła, jak tatuażysta zanurza w zielonym tuszu drewniany trzonek, na który są nabite igły. Wbija je w lewe przedramię. Bolało. Pokazała się krew, która przez chwilę mieszała się z zielonym tuszem, tworząc burą maź. Odtąd Stasia była numerem 41335, a Sylwia 41336.
Po tatuażu fryzjer. Kobiety, mężczyźni – wszystkich golono identycznie. Tępymi nożyczkami do gołej skóry. Wszyscy musieli oddać ubranie i tak, stojąc w szopie, nadzy, ogoleni i ze świeżymi ranami po tatuażu, czekać na odzież obozową.
Sylwia opowiadała po latach, że przy całym tragizmie sytuacji nie mogła opanować nerwowego śmiechu. Widziała matkę, widziała inne kobiety i mężczyzn nagich, ogolonych, pozbawionych człowieczeństwa i histerycznie się śmiała. Chciała płakać, ale z jej ust wydobywał się chichot. Po tygodniach tortur, przebywania w nieludzkich warunkach aresztu gestapo, a później więzienia, głodu, poczucia beznadziei, cokolwiek nowego niosło za sobą jakiś bodziec emocjonalny. Tym histerycznym śmiechem próbowała sobie poradzić z kolejną sytuacją bez wyjścia.
Wydarzyło się wtedy coś, co po latach obrosło w mnóstwo legend, z których najprawdopodobniej żadna nie jest prawdziwa. Podczas zdawania odzieży, która później znalazła się w „Kanadzie” – magazynie, gdzie trzymano (później systematycznie rozkradany) cały majątek więźniów, Stasia miała wyjąć z torebki dokument uprawniający ją do wykonywania zawodu. Część historii opowiada, że przemyciła go do obozu w tubce od pasty do zębów, inne, że w jakiś sposób ukryła w dłoni. Co do pierwszej wersji – dlaczego niby miała upychać dokument w tubce? Przecież nawet nie wiedziała, gdzie gestapo zabiera ją i jej bliskich. Poza tym w tamtych czasach zęby myło się proszkiem. Co do drugiej wersji, bardziej prawdopodobnej – przyjmijmy, że faktycznie ukryła dokument w dłoni. W jaki sposób utrzymał się tam jednak podczas kąpieli? Przecież stojąc naga, nie miała go gdzie schować, a gdyby trzymała go w dłoni, natychmiast ściągnęłaby na siebie uwagę esesmanów.
Najbardziej prawdopodobna jest wersja, którą pamiętam jeszcze z dzieciństwa. Opowiadała ją najprawdopodobniej sama Stasia, ale że nie była skłonna do zwierzeń o Auschwitz, a już na pewno nie mówiła nic dzieciom, historię zasłyszałam od któregoś z członków rodziny. Ta wersja głosi, że podczas zdawania rzeczy, po tatuowaniu i myciu, jeden z esesmanów przeszukiwał majątek osobisty zugangów i widząc w torebce Stasi dokument – najprawdopodobniej po niemiecku, przecież takim papierem posługiwała się przez ostatnie trzy lata – rzucił go na ziemię ze słowami: „To nie będzie ci już potrzebne”. Po przydzieleniu odzieży obozowej Stasia jakimś cudem miała się natknąć na dokument, który nadal leżał na podłodze w szopie, i schować go do kieszeni pasiaka.
Jakąkolwiek wersję przyjąć, tak naprawdę nie miało to większego znaczenia. Nie sądzę, by władzom obozowym zależało na gruntownym wykształceniu osoby, która miała wkrótce przyjmować porody kobiet z założenia przeznaczonych do zlikwidowania. Ot, musiała jedynie wiedzieć, jak to się robi, byleby oni mieli to z głowy. Kwestia jej zawodu pojawi się jednak dopiero później.
(…)
Praca przy wywożeniu gliny była wyniszczająca i Stasia wiedziała, że jeśli nadal będzie ją wykonywać, wkrótce umrze.
Kwietniowe i majowe deszcze powodowały, że kobiety tonęły w błocie, nierzadko gubiąc trepy. Wracały do obozu boso, a o nowe buty było niezwykle trudno. Do jakiejkolwiek choroby czy dolegliwości nie można było się przyznawać, chyba że człowiek nie miał siły zejść z koi. Choroba oznaczała przeniesienie na rewir, a stamtąd było już blisko do krematorium. Z pomocą Stasi przyszedł przypadek.
Na sztubie 24, czyli położniczej, funkcję blokowej i położnej pełniła Schwester Klara. Kobieta najprawdopodobniej przybyła do Auschwitz w 1942 roku, po tym jak wybudowano obóz kobiecy Birkenau. Trafiła tam jako kryminalistka oskarżona o dokonywanie aborcji, która wówczas była w Niemczech nielegalna. Stasia w swoim Raporcie położnej z Oświęcimia pisze o niej Berufsverbrecherin. Recydywistka. Nie zachował się żaden dokument oficjalnie potwierdzający funkcję Klary – prawdopodobnie dlatego, że Mengele, gdy uciekał z Auschwitz, zniszczył większość dokumentacji medycznej, a Klara jako więzień funkcyjny w szpitalu podlegała bezpośrednio Lagerarztowi.
Jedynym dokumentem, w którym pojawia się niejaka Klara Kerkhof, jest ten potwierdzający pierwszy transport więźniów z Niemiec. Jest to najprawdopodobniej ta Klara, która w maju 1943 roku zachorowała na tyfus plamisty, a lekarz obozowy zlecił poszukanie dla niej zastępstwa. O tym wakacie w jakiś sposób dowiedziała się Stasia, która sama zgłosiła się do Lagerarzta z propozycją, że może zastąpić Klarę. Tajemnicę, jak weszła w posiadanie tej informacji, zabrała do grobu. (…)
W połowie maja 1943 roku Stasia objęła funkcję położnej na sztubie, co zbiegło się z istotnymi wydarzeniami na globalnej scenie politycznej, które będą miały wpływ na jej pracę w obozie. Zanim jednak zaczęła pracę, wezwano ją na rewir na szczepienie przeciwko tyfusowi. Szczepienie, które po kilku dniach okazało się po prostu wszczepieniem choroby. Stasia bardzo cierpiała. Położyli ją na rewirze na najwyższej koi. Trawiły ją gorączka i ból głowy, nie mogła się poruszać. Nie była nawet w stanie upomnieć się o swoje racje żywnościowe.
Jedna z więźniarek, Zosia Szukalska, widząc cierpienie Stasi, przynosiła jej ziółka do picia. Sylwia jakimś cudem przekazała natomiast trochę ligniny, ponieważ Stasia obficie odpluwała i nie miała gdzie tego robić. Po kilkunastu dniach poczuła się lepiej na tyle, by iść na sztubę położniczą. Jednak Schwester Klara też wyzdrowiała. Stasia – w obawie, że może stracić tę jakże cenną pracę – powiedziała Klarze, że może jej pomagać chociażby nosić wodę. Klara się zgodziła. Stasia nosiła wodę ostatkiem sił, wychudła i wymizerowana, ale z ogromną wolą życia.
Chwilę później Schwester Klarę całkowicie odsunięto od obowiązków położniczych, a główną położną na sztubie została Stanisława Leszczyńska. Nie miało dla niej znaczenia, że pracuje w brudzie, pośród wychudłych kobiet bez cienia nadziei w oczach, spasionych szczurów i wszechobecnych wszy. Sztuba była miejscem, w którym godnie i z radością witała na świecie nowego człowieka. Każdego.
(…)
„Dziennik Łódzki” z 4 kwietnia 1970 roku. Wypowiedź Stanisławy Leszczyńskiej w artykule “Ostatni krąg piekieł” o warunkach na sztubie położniczej przed 1943 rokiem i po nim: „Pierwszy poród przyjęłam tu u Cyganki, która właściwie miała być posłana do zagazowania. Do tego bowiem czasu wszystkie ciężarne kobiety w Oświęcimiu były uśmiercane. Ta Cyganka, u której przyjęłam poród, była pierwszą, której – na mocy nowego zarządzenia – nie zagazowano. Tak więc i ona, i jej dziecko pozostali przy życiu. Od tego też czasu, to znaczy od maja 1943 roku, wszystkie inne matki rodziły już na blokach”.
“Porody odbywały się na… przewodzie kominowym idącym wzdłuż bloku. Rozkładałam na nim aż drgający od wszy koc i prześcieradło. Do dyspozycji miałam tylko miseczkę, nożyczki, kawałek mydła i (nie zawsze) trochę ligniny. Po wodę musiałam chodzić do położonej kilometr dalej kuchni. Lecz, o dziwo, mimo tak antysanitarnych warunków nie miałam żadnego wypadku zakażenia. Dzieci rodziły się chciwe życia, lecz później umierały z głodu i zimna – i to masowo! Matka otrzymywała dziennie pół litra odciąganego mleka, co miało starczyć dla niej i dla jej dziecka. W dodatku nie było nawet warunków, ażeby mleko zagrzać lub zagotować.
Taką »łaskę« okazywano jednak tylko dzieciom aryjskim. Natomiast niemowlęta żydowskie topiono w beczce stojącej w oddzielnym kącie bloku, a Schwester Klara i jej pomocnica Schwester Pfani pilnowały, by los taki spotkał każde żydowskie dziecko. (…) Natomiast dzieci »aryjskie«, o ile były »nordykami«, wkrótce po porodzie odbierano matkom i wysyłano do Rzeszy do zniemczenia”.
(…)
Sytuacja nieco poprawiła się w 1944 roku, kiedy kobiety na sztubie położniczej zaczęły dostawać tak zwaną specjalną dietę. Zamiast obozowej zupy i chleba rodzące jadły melkę – kaszkę jaglaną lub grysik na rozwodnionym mleku. Nowo narodzone dzieci – tylko nieżydowskie i tylko te, które były zarejestrowane – również otrzymywały dodatkową porcję rozwodnionego mleka.
Wiedząc, że dzieci o „aryjskim” wyglądzie mogą zostać odebrane matkom i wywiezione do obozu przesiedleńczego w Potulicach koło Nakła, Stasia zaraz po porodzie robiła im mało widoczne tatuaże. Znaczyła je na nadgarstkach lub pod kolanem niewielkimi kropkami, tak żeby wyglądało to jak zwykłe znamię. Wierzyła, że po wojnie ich biologiczne matki będą w stanie je znaleźć. W kilkunastu przypadkach rzeczywiście się to udało!
Dla Stasi dzielenie dzieci na „żydowskie” i „nieżydowskie” było nie do przyjęcia. Dziecko to dziecko – ona ma obowiązek pomóc mu bezpiecznie przyjść na świat i sprawić, by jego matka przeżyła i czuła się „zaopiekowana” podczas porodu. Tak myślała i tak robiła.