Maria Siemionow, transplantolog: Nikt nie porwał mnie dla swojej idei. Moje pomysły były po prostu moje

“Byłam typem dziewczynki, która wspina się na drzewa, ale zawsze w sukience” – mówi Maria Siemionow, światowej sławy chirurg i transplantolog, która przeprowadziła pierwszy na świecie pełny przeszczep twarzy
Maria Siemionow, transplantolog: Nikt nie porwał mnie dla swojej idei. Moje pomysły były po prostu moje

Jako dziecko nie myślałam, że będę naukowcem. Nie wiem nawet, czy dzieci mają takie globalne pojęcie nauki. W szkole podstawowej człowiek myśli raczej, że chce być na przykład sportowcem. Ja chciałam wygrać Wyścig Pokoju. Takie marzenie świadczy o tym, że ma się ambicje, że chce się dorównać najlepszym.

 

Lubiłam być najlepsza

Wydaje mi się, że zainteresowanie mojego ojca sportem i ogólnonarodowy podziw choćby dla piłki nożnej, atmosfera wokół igrzysk olimpijskich czy Wyścigu Pokoju miały na mnie szczególny wpływ. Z przyjemnością oglądałam, jak ktoś walczy, a potem staje na podium, jest pierwszy, grają mu hymn. Myślę, że to podświadomie – bo trudno powiedzieć, że dziecko ma coś takiego w świadomości czy zdaje sobie z tego sprawę – uczy modelu wysiłku zakończonego sukcesem. Nauka wielokrotnie wymaga ogromnego wysiłku, a sukces niekoniecznie osiąga się już po pierwszym okrążeniu.

Lubiłam się uczyć. I lubiłam być najlepsza. Dotyczyło to właściwie wszystkich przedmiotów, może z wyjątkiem matematyki. Zainteresowanie nauką sprawiało, że czytałam nie tylko to, co było zadane, ale i trochę więcej. Zawsze byłam ciekawa świata. Dziś już prawie nikt tego nie pamięta, ale w czasach mojego dzieciństwa, w latach pięćdziesiątych, sprowadzenie do domu nowej encyklopedii nie było wcale łatwe. Te pięknie wydane książki, kupowane przez moich rodziców, otwierały moje spojrzenie na świat. Budziły fascynację i zdumienie, że w tych tomach jest wiedza, której pojedynczy człowiek nie jest w stanie zgłębić. Zrozumiałam, że trzeba się skupić na czymś mniejszym i się tego trzymać.

Osobą, która mnie stymulowała do działania, był mój ojciec. To była pośrednia stymulacja – ponieważ dobrze się uczyłam, ojciec był bardzo ze mnie dumny, a to zobowiązywało do dalszego wysiłku. To dzięki niemu już w szkole podstawowej, w późnych latach pięćdziesiątych, kiedy jedynym powszechnie nauczanym językiem obcym był rosyjski, chodziłam na prywatne lekcje angielskiego. Mój ojciec był magistrem ekonomii, mama też była ekonomistką. Rodzice zajmowali się sferą – jakbyśmy powiedzieli dzisiaj – menedżerską. Oboje mieli silne osobowości. Zawsze uważałam, że to głównie ojciec nas – mnie i mojego brata – stymuluje, ale mama bezwzględnie miała na mnie ogromny wpływ i  była ze mnie dumna. Tylko ojciec jako mężczyzna podejmował wtedy więcej decyzji.

 

Stymulują mnie wyzwania

Jako małe dziecko, w wieku pięciu, sześciu lat, jeździłam na grzyby i było to zawsze bardzo podniecające wydarzenie. Dzisiaj dużo podróżuję, ale już wtedy, oczywiście jak na warunki ówczesnej Polski, wiele podróżowałam. Na wakacje jeździliśmy zwykle nad morze, do Kołobrzegu albo Międzyzdrojów. Pamiętam pierwszy wyjazd na kolonie do Szklarskiej Poręby. Ponieważ całe życie – to młode –spędzałam na nizinie, w Poznaniu, wyjazd w góry był ogromnym przeżyciem. Czy coś łączy moją pasję podróżniczą i naukową? Na pewno tak. W podróży, tak jak w nauce, ciągle odkrywa się coś nowego, czego się człowiek nie spodziewał. Podczas podróży – nawet tych niedalekich – zawsze się czegoś uczymy, choćby słuchając rozmów w pociągu, spotykamy nowych ludzi. Oczywiście pod warunkiem, że jesteśmy wrażliwi. Wrażliwość jest bardzo ważna dla sposobu, w jaki rozwija się przyszły naukowiec.

 

Nowe odkrycia oraz zjawiska traktuję do dziś jako wyzwanie. Mój mąż śmieje się, że kiedy jakieś zadanie jest zwyczajne, to nie widać u mnie tego błysku w oku, a jak jest bardziej skomplikowane, wymaga większego wysiłku czy nawet pewnego rodzaju walki, to staje się moim motorem – wtedy się zapalam i angażuję. Moja praca naukowa nie jest wynikiem jednorazowej decyzji, lecz raczej konsekwencją wielu wyborów. Każdy z nich wiązał się z odpowiedzią na jakieś wyzwanie, każde kolejne wyzwanie było o stopień trudniejsze. Uprawiam równocześnie dwa zawody: naukowca i lekarza, który ma kontakt z pacjentami. Oba wymagają wielkiego zaangażowania, ale też się uzupełniają.

Gdybym powiedziała, że już będąc w siódmej klasie szkoły podstawowej, wiedziałam, że chcę być lekarzem, to nie byłaby prawda. Moje zainteresowanie w liceum zarówno przedmiotami humanistycznymi, jak i biologią, zarówno człowiekiem, jak i przyrodą, sprawiło, że z góry wiedziałam, iż nie wchodzą w grę studia na uczelni technicznej. Ciekawa wydawała mi się archeologia śródziemnomorska, ale to studia raczej nie pozwalające na uzyskanie solidnego zawodu. Bardzo modna w tym czasie – poza medycyną – była również psychologia, ale ta dziedzina z kolei w moim odczuciu nie była nauką do studiowania, raczej atrakcją na co dzień, której człowiek może się uczyć sam poprzez interakcje z innymi. Poza tym nie czułabym się dobrze, mówiąc innym ludziom, jak mają postępować, co jest złe, a co dobre. Medycyna bardzo mi odpowiadała, bo pozwalała połączyć zainteresowania humanistyczne i biologiczne, poza tym jest zawodem globalnym, a na przykład prawo takim zawodem nie jest. To był świadomy wybór, ale dokonany już w wieku siedemnastu, osiemnastu lat.  Potem przyszły kolejne wyzwania, na przykład specjalizacja z chirurgii ortopedycznej. Nie sądzę, by jakaś jeszcze dziewczyna z mojego roku ją wybrała. Chodziło o szukanie wyzwań, które nie są łatwe i oczywiste. W Stanach Zjednoczonych, w Kleinert Institute, byłam jedną z pierwszych kobiet, które były tzw. fellowami na chirurgii ręki.

Naukowca da się wychować, ale naukowiec pasjonat, który sam się zrodził, sam się wychował, ma znacznie większe szanse na wynalezienie czy odkrycie czegoś nowego. Wychowany naukowiec jest jak urzędnik, wykona wszystko jak należy, ale niekoniecznie coś poza tym, co jest wyznaczone. Jakąś iskrę, to coś, trzeba po prostu w sobie mieć. Na pewno nie byłabym dobrym inżynierem, pewnie byłabym inżynierem solidnym, bo taką mam naturę, ale raczej niczego bym nie skonstruowała. Natomiast w swojej dziedzinie mam dużo wynalazków i oficjalnych patentów. Ważna jest otwartość, spontaniczność, choć i dyscyplina.

 

Wielkie marzenia

Są dziewczyny, które lubią czytać tylko o miłości, inne lubią o modzie, a ja zawsze wolałam bardziej skomplikowane książki, objaśniające świat. Bardzo lubiłam powieści Aliny i Czesława Centkiewiczów, co nie jest takie typowe, na przykład „Na podbój Antarktyki”, „Odarpi, syn Egigwy”. To były książki o świecie, o poznawaniu innych kontynentów. Byłam typem dziewczynki, która wspina się na drzewa, ale zawsze w sukience.

W szkole chętnie uprawiałam sport. Miałam jakieś zwycięstwa w biegu na 60 m, w skoku w dal. To zresztą rodzinna tradycja. Mój ojciec w 1948 roku był mistrzem Polski w biegu na 100 metrów. Sport przez całe moje życie się jakoś przewija, tak jak nauka. W obu tych sferach obowiązuje ta sama zasada: jeśli się czegoś codziennie nie powtarza, nie ćwiczy, to się nie ma wyników. Mistrzowie to ci, którzy swojej dziedzinie poświęcili 10 tys. godzin, podczas gdy inni zaledwie 7 tys. Sport uczy dyscypliny, systematyczności, wytrwałości w dążeniu do wyników, godzenia się z porażką, ale i podnoszenia się po porażce i wracania do treningu, do pracy.

 

Nie było nikogo, kto by mnie porwał dla swojej idei. Moje pomysły były po prostu moje. Niepokorna indywidualistka? Może  tak, ale niezależnie od własnego rozwoju zawsze wielu ludziom pomagałam. Jestem pewna siebie, ale nie zarozumiała. Bez pewności siebie nigdzie bym nie doszła, ale gdybym była zarozumiała, też nic bym nie osiągnęła. Tego się nauczyłam po drodze. Jestem indywidualistką, ale nie jestem samolubna. Cenię ducha współpracy. To jest warunek sine qua non, jeśli chce się uprawiać naukę. Współpracy człowiek się uczy jeszcze w przedszkolu. Ja co prawda z przedszkola raz uciekłam. Spadłam z huśtawki, bo ktoś mi piaskiem sypał w oczy. Nie mówiąc nic nikomu, wyszłam za bramę przedszkola i poszłam do mojej mamy do pracy. Nie sądzę, bym miała wtedy więcej niż pięć lat. Była straszna afera.

„Praca badawcza, tak jak miłość, wymaga wyobraźni i dozy marzeń” – napisałam w mojej książce „Twarzą w twarz”. Zanim dokonaliśmy przeszczepu twarzy u człowieka, w moim laboratorium przeszczepiliśmy tysiące „twarzy” szczurów. Słyszałam, że marnuję czas na badania, które nigdy nie będą miały zastosowania  u ludzi. Ale się nie poddawałam. Żeby dokonać pierwszej na świecie transplantacji twarzy, trzeba mieć wielkie marzenia. Tak jak czymś wielkim i nieosiągalnym było moje dziecięce marzenie o zwycięstwie w Wyścigu Pokoju.