Od samego początku istnienia monachijska rozgłośnia Radio Wolna Europa była solą w oku władz państw, które w roku 1945 znalazły się w sowieckim obozie. Nic też dziwnego, że starano się walczyć nie tylko z programem emitowanym z Republiki Federalnej Niemiec, ale także z ludźmi, którzy program ten tworzyli. Sposobów było kilka, a kiedy rządcy komunistycznych państw tracili cierpliwość, stawały się one coraz bardziej brutalne.
Już nie zadowalali się zagłuszaniem sygnału RWE, ale zajęli się atakami przeciwko konkretnym ludziom. Tak jak w 1981 roku, kiedy budynek radia został w znacznym stopniu zniszczony przez wybuch bomby.
Wykonawcą zamachu był Ilich Ramírez Sánchez znany jako „Carlos”, a zleceniodawcą rumuński dyktator Nicolae Ceauşescu. Atak nie byłby możliwy, gdyby nie międzynarodowa współpraca. Węgierskie AVO, wschodnioniemiecka Stasi i polska SB – pomagały w realizacji planu. Szczęśliwie w tym wybuchu nikt nie zginął, ale mocodawcy zza żelaznej kurtyny mieli już na swoim koncie kilka zrealizowanych zleceń. W niewyjaśnionych okolicznościach zginęło kilku dziennikarzy pracujących dla różnojęzycznych sekcji rozgłośni.
Nie pomogło nawet to, że nad bezpieczeństwem RWE czuwało specjalne biuro, tzw. Security Office. Jego pracownicy starali się też nie dopuścić, by do grona redakcji przeniknęli agenci wywiadów państw bloku wschodniego.
Po zamachu w 1981 roku gmach rozgłośni musiał zostać otoczony murem z drutem kolczastym. Dostanie się tam, aby przeprowadzić zamach, było coraz trudniejsze. Jednak pracownicy Wolnej Europy nie byli przecież skoszarowani. Mieszkali w różnych częściach Monachium. Agenci mogli ich też wyławiać w tłumie w europejskich miastach, do których podróżowali lub w których mieszkali na stałe. W 1978 roku dokonano zamachu na bułgarskich współpracowników RWE Georgi Markowa i Władymira Kostowa. Postanowiono zabić ich za pomocą specjalnie spreparowanego naboju, zawierającego śmiertelną dawkę trucizny (rycyny).
Bułgarscy tajniacy w akcji
Śledczy zwrócili uwagę, że z techniki użytej w zamachu na Markowa i Kostowa KGB korzystała przynajmniej kilkakrotnie na przełomie lat 70. i 80. (m.in. w przypadku polskiego podwójnego agenta Borysa Korczaka). Metoda KGB nie oznaczała wcale, że i bezpośrednimi wykonawcami musieli być radzieccy agenci, chociaż z pewnością nadzorowali zamach.
Pierwsze ślady prowadziły jednak do Bułgarii, bo stamtąd pochodziły ofiary. Wówczas niewiele więcej dało się ustalić, a zleceniodawcy zamachu można było się tylko domyślać. Wiele zmienił rok 1989 i ówczesna wiosna ludów.
W siedzibie Ministerstwa Spraw Wewnętrznych w Sofii znaleziono np. kilka sztuk specjalnie skonstruowanych parasolek, z którychmożna było wystrzeliwać śmiercionośną truciznę.
Nie ulegało też wątpliwości, że bułgarska komunistyczna tajna policja Drżawna Sigurnost (DS) wielokrotnie organizowała akcje fizycznego eliminowania przebywających na emigracji politycznych przeciwników reżimu. Bezpośrednie polecenia eliminacji wydawał minister spraw wewnętrznych Dymityr Stojanow.
Jednak to nie on decydował, kto ma być ofiarą. To ustalano jeszcze wyżej. Robił to szef tamtejszej partii komunistycznej Todor Żiwkow, służalczy wobec Związku Radzieckiego do tego stopnia, że chciał nawet przyłączyć do niego Bułgarię. Nic dziwnego, że nienawidził bułgarskiej emigracji. Wydał nawet tajny dekret przewidujący wykorzystanie „wszelkich niezbędnych środków” do położenia kresu jej „wrogiej działalności” politycznej. Znalazł sumiennych wykonawców swojego rozkazu.
W 1974 r. jego agentom udało się porwać zamieszkałego w Danii pisarza Borisa Arsowa. Przywieziono go do Sofii i za krytykę reżimu skazano na 15 lat więzienia. Już po procesie został zakatowany w celi, w której odsiadywał wyrok. W tym samym czasie w Wiedniu skrytobójczo zamordowano trzech bułgarskich emigrantów (Kolewa, Niezamowa i Stojowa) zaangażowanych w organizację nielegalnych ucieczek z kraju rodaków prześladowanych za krytykę reżimu.
Do popularnego pisarza Georgi Markowa Żiwkow stracił cierpliwość w 1975 roku. Od ucieczki Markowa z Bułgarii minęło już kilka lat, ale właśnie wtedy na antenie RWE i BBC zaczęły ukazywać się felietony pisarza mocno nieprzychylne komunistycznym władzom w Sofii. Ich zdaniem ośmieszał on reżim oraz samego Żiwkowa. Uciszenia Markowa domagała się też Ludmiła Żiwkow, córka partyjnego lidera, wówczas minister kultury.
Markow szydził z jej programu prezentowania światu zdobyczy bułgarskiej kultury w sytuacji, gdy była cenzurowana.
Żiwkow, zapewne za namową córki, polecił bułgarskim tajnym służbom „likwidację” Markowa, zalecając użycie „wszystkich dostępnych środków dla jego neutralizacji”. Do operacyjnego rozpracowania pisarza powołano specjalną grupę, opatrzoną kryptonimem „Wędrowiec”. Ale bułgarski bonza nie chciał działać sam. Skontaktował się z Kremlem, aby przekonać kierownictwo KGB o konieczności likwidacji najbardziej aktywnych autorów „ideologicznej dywersji”. Oleg Kaługin, były szef sowieckiego kontrwywiadu, wspomina, że ówczesny szef KGB Jurij Andropow wahał się, ale ostatecznie kazał pomóc Żiwkowowi.
Bezpośrednio organizacją zabójstwa Markowa mieli jednak zająć się sami Bułgarzy, korzystając jedynie z dostarczonych im z ZSRR narzędzi zbrodni i instrukcji. Przeprowadzenie akcji powierzono gen. Sergiejowi Golubewowi, który miał spożytkować zdobycze specjalnego laboratorium KGB nr 12. Bułgarom zaproponowano zakamuflowaną broń: specjalnie skonstruowany męski parasol (zresztą produkcji USA, by odwrócić potencjalne podejrzenia od ZSRR), w którego zakończeniu umieszczono niewielki nabój z rycyną, około 70 razy silniejszą od cyjanku.
Groźby
Zamordować Markowa zamierzano, gdyby nie udało się zniechęcić go groźbami do dalszej współpracy z RWE. Do pisarza zaczęły docierać wiadomości o planowanym zabójstwie.
W anonimowych telefonach zapowiadano zamach podczas planowanego pobytu pisarza w Monachium w styczniu 1978 r. Wynajęci zabójcy zamierzali dosypać truciznę do spożywanego przez niego jedzenia (lub napoju) w restauracji hotelu, gdzie się zwykle zatrzymywał. Podobne telefony otrzymywał też jego brat Nikołaj.
Jedną z opcji likwidacji Markowa było otrucie go podczas urlopowego wyjazdu z żoną i córką na Sardynię. Jednak istniało niebezpieczeństwo, że wówczas zginąć mogą także członkowie jego rodziny. Gwałtowna śmierć kilku osób groziła nagłośnieniem sprawy i zwiększała ryzyko potencjalnej wpadki. Od planu więc odstąpiono.
Markow szczęśliwie wrócił z urlopu. 3 lipca 1978 r. przesłał do RWE taśmę z pierwszym odcinkiem nowej serii „Umysł w areszcie domowym”. Gdy w końcu sierpnia wrócił do Londynu z kolejnej podróży do Monachium, otrzymał ostatnie telefoniczne ostrzeżenie. Nie wiedział, że mniej więcej w tym samym czasie dokonano w Paryżu zamachu na życie innego bułgarskiego emigranta Władymira Kostowa. Ten były agent bułgarskich tajnych służb poprosił we Francji o azyl polityczny. W Sofii wydano na niego wyrok śmierci.
Miniaturowy nabój z rycyną trafił Kostowa w plecy 26 sierpnia 1978 r. ok. godz. 14, gdy wraz z żoną znajdował się na peronie stacji metra. Po powrocie do domu poczuł się źle, miał wysoką gorączkę. Lekarz nie zdołał postawić właściwej diagnozy. Po kilku dniach temperatura ciała spadła i Kostow wracał do zdrowia. Uporczywe swędzenie w okolicach łopatki i podejrzenie, że mógł paść ofiarą zamachu, skłoniły go jednak do kontaktu z policją i ponownej wizyty w szpitalu. Zdjęcia rentgenowskie pleców pokazały częściowo rozpuszczoną kulkę z resztkami trucizny.
Kostow przeżył dzięki grubemu swetrowi, który w dniu zamachu miał na sobie. Wystrzelony przez zabójcę nabój dotarł do skóry nieco wolniej i nie zagłębił się wystarczająco. Tkanka tłuszczowa, w której utknął, nie pozwoliła na całkowite rozpuszczenie się woskowej powłoki naboju z trucizną i tylko jej niewielka ilość zdołała dostać się do organizmu.
Wykonawcą tej nieudanej egzekucji (traktowanej być może jako generalna próba przed zamachem na Markowa) okazał się niejaki Dinyo Dinev, który uciekł z Bułgarii w 1966 r., został biznesmenem, ale i agentem DS. Francuskie śledztwo ujawniło jego kontakty z Bułgarami i związek z próbą zabójstwa Kostowa. Diner został aresztowany, ale nie zdołano dowieść jego udziału w zamachu. Francuski sąd skazał go jedynie na 3 lata więzienia za działalność szpiegowską.
Zamach w Londynie
W czasie gdy w Paryżu dokonano zamachu na Kostowa, do Londynu udał się Francesco Gullino ps. Piccadilly. Ten Włoch z duńskim obywatelstwem został zwerbowany przez Drżawną Sigurnost kilka lat wcześniej, gdy wpadł podczas próby wywiezienia z Bułgarii starych ikon.
Używając fałszywego paszportu, wynajął pokój w dzielnicy Clapham, niedaleko mieszkania Markowa. Miał nawiązać kontakt z innymi agentami DS, dokonać niezbędnych obserwacji i wykonać powierzone mu zadanie. Na miejsce akcji wybrał przystanek autobusowy na Waterloo Bridge. Dzień został z góry wyznaczony: miał zaatakować w czwartek 7 września 1978 roku. Z wiadomości o śmierci znienawidzonego pisarza zamierzano uczynić szczególny prezent dla towarzysza Żiwkowa, obchodzącego właśnie tego dnia 67. urodziny.
Gullino musiał poznać nie tylko codzienną trasę i zwyczaje Markowa, ale też jego plan pracy. Jak ustalił, po porannym dyżurze w budynku Bush House, gdzie mieściły się studia bułgarskiej rozgłośni BBC, Markow wraca do mieszkania na obiad i krótki odpoczynek, by około godz. 14 ponownie udać się do biura.
Zwykle własnym samochodem dojeżdża do parkingu pod Waterloo Bridge, po czym przesiada się do autobusu, którym pokonuje ostatni kilometr, dzielący go od miejsca pracy.
W okolicach Bush House znalezienie wolnego parkingu było w godzinach południowych bardzo trudne. Wszystko wskazywało na to, że i 7 września Markow postąpi podobnie. I faktycznie, po zaparkowaniu swojego citroëna pisarz wspiął się na schody, łączące parking z górnym poziomem mostu. W momencie, gdy zbliżał się do przystanku, poczuł silny ból w tylnej części prawego uda, przypominający ukąszenie pszczoły. Instynktownie się odwrócił i zobaczył tuż za sobą mężczyznę, podnoszącego z ziemi upuszczony czarny parasol. Odwrócił wzrok od Markowa, wymruczał „sorry” i szybko odszedł.
Ból w nodze nie znikał i już w swoim biurze Markow zobaczył w tym miejscu niewielki, silnie zaczerwieniony obrzęk. Dotrwał jednak do końca redakcyjnego dyżuru.
W nocy w mieszkaniu dostał wysokiej gorączki. Zaniepokojona żona zadzwoniła do znajomego, a ten natychmiast odwiózł Markowa do szpitala. Rozpoznano zakażenie krwi, lekarze nie potrafili jednak ustalić rodzaju trucizny, która je wywołała. Podejmowane próby ratowania Markowa nie przynosiły rezultatu.
Jego stan ciągle się pogarszał. W poniedziałek 11 września ok. godz. 9.45 po trzech dniach cierpień Markow zmarł. Miał 49 lat. Nie było wątpliwości, że nie umarł śmiercią naturalną. Zresztą jakiś czas później agenci DS odwiedzili w Sofii matkę Markowa. Poinformowali ją o śmierci jej syna, którą według ich słów „spowodowała jego praca dla wrogiej rozgłośni Radia Wolna Europa”. Wszelkie wątpliwości brytyjskiej policji rozwiała sekcja zwłok Markowa. Pod skórą znaleziono niewielki nabój, przypominający kulkę śrutu, z wydrążonymi otworkami, z których wydostawała się niezidentyfikowana trucizna.
Wiadomość o okolicznościach nagłej śmierci Markowa dotarła tymczasem do Kostowa we Francji, który natychmiast skojarzył te informacje z zamachem w paryskim metrze. Za pośrednictwem francuskiej policji powiadomił Scotland Yard o podobieństwach. Stało się też oczywiste, że trucizna, która zabiła Markowa, jest identyczna z tą, którą wykryto w jego organizmie.
Wkrótce okazało się, że to nie koniec krwawej serii. Zaledwie 3 tygodnie po śmierci Markowa zmarł kolejny dziennikarz BBC i uciekinier z Bułgarii Władimir Simonow (prawdziwe nazwisko Władimir Bobchew).
Podejrzewano, że przyczyną śmierci był silnie trujący gaz, którym został opryskany. Ostatecznie przyjęto wersję, że zachłysnął się krwią po upadku ze schodów. Przypadek Simonowa nigdy nie został wyjaśniony, chociaż brano pod uwagę możliwość, że został usunięty przez agentów DS po wykorzystaniu go przy likwidacji Markowa… Mimo coraz szerszej wiedzy o okolicznościach zamachu na Markowa, wdowa po nim, przyjaciele i radiowi koledzy nadal nie mogą doczekać się ukarania zbrodniarzy. W 2008 r., w 30. rocznicę śmierci pisarza, jego rodzina zażądała zmiany szefa komisji prowadzącej śledztwo – Andreja Cwetanowa, zarzucając mu mataczenie i przeciąganie śledztwa.
Poznać całą prawdę
Postawa postkomunistycznych władz w Sofii, które robią wszystko, by zatuszować zbrodnicze działania ich poprzedników, nie powinna zaskakiwać. Obserwujemy to przecież także w naszym kraju. Np. dokumenty dotyczące polskiej rozgłośni RWE zostały już w 1990 roku spalone na mocy decyzji ppłk. bezpieki Tadeusza Chętko, którego następnie pozytywnie zweryfikowano. Pełnił później różne odpowiedzialne funkcje w wywiadzie RP.
Podobnie zachował się ostatni szef wywiadu zagranicznego komunistycznej Bułgarii gen. Władymir Todorow. Zniszczył liczącą 17 tomów akt dokumentację sprawy Markowa. Uciekł następnie do Moskwy, skąd jednak po upadku ZSRR musiał wrócić do ojczyzny.
Podczas procesu, jaki mu wytoczono (otrzymał wyrok 14 miesięcy pozbawienia wolności), tłumaczył, że spalone akta nie zawierały żadnych istotnych wiadomości. Odsiedział zresztą tylko część kary, po czym z niejasnych przyczyn zwolniono go. Notabene Todorow zastąpił w połowie lat 80. gen. Wasyla Kotsewa, bezpośredniego organizatora zabójstwa Markowa. Obawiano się jego zeznań i zapewne nie przez przypadek zginął w tajemniczym wypadku samochodowym w 1991 r.
Większość dokumentów, do jakich można było dotrzeć w sprawie zabójstwa Markowa, została przebadana przez historyka Hristo Hristova. Z jego badań wynika, że „Piccadilly” po przeprowadzeniu zamachu natychmiast opuścił Anglię i udał się do Rzymu, gdzie na placu św. Piotra spotkał się ze swoim oficerem prowadzącym. Potem trafił do Bułgarii, gdzie czekał na niego pokój w luksusowym ośrodku wypoczynkowym nad Morzem Czarnym, medal i 30 tys. dolarów nagrody.
W obliczu upadku komunizmu wrócił do Danii. Tam dopiero w 1993 r. wezwano go na przesłuchanie. Dowody były na tyle nieprecyzyjne, że po kilku godzinach został wypuszczony na wolność. Od tego czasu Gullino widywano w Budapeszcie i Karlsbadzie. Nikt go nie szuka, żyje więc na wolności, choć zapewne nie jest to spokojny żywot.