Plażę zalały światła i rozprzestrzeniały się niczym jasna, rozżarzona fala uderzeniowa. 10 sekund później rakieta „Saturn V”, na której znajdował się „Apollo 17”, nabrała pełnej mocy, oderwała się od wyrzutni i przedarła przez nocną ciemność, niby wielki nóż tnący niebo – wspominali astronauci Alan Shepard i Deke Slayton. Obaj 7 grudnia 1972 r. z tłumem gapiów obserwowali, jak z kosmodromu na przylądku Canaveral wyrusza ostatnia amerykańska wyprawa na Księżyc. Po raz pierwszy mająca ponad 110 m wysokości rakieta nośna startowała w nocy. Jej ogrom i słup ognia robiły na świadkach niesamowite wrażenie. „Nawet 800 kilometrów dalej, w północnej Georgii, ludzie dziwili się, obserwując coś, co przypominało ognistą kulę wznoszącą się jak po wybuchu atomowym” – zapisali Shepard i Slayton w książce „Kierunek Księżyc”.
40 lat temu USA znalazły się u szczytu potęgi, zdobywając pozycję mocarstwa dominującego także w kosmicznym wyścigu. Wznosząca się w morzu płomieni rakieta „Saturn V” była tego widocznym dowodem. Ale była też symbolicznym początkiem zmierzchu supermocarstwa. Choć tak naprawdę należałoby cofnąć się o trzy lata: do 24 lipca 1969 r. i do rozmowy Richarda Nixona i szefa NASA Thomasa O. Paine’a. Przed powitaniem wracających z Księżyca uczestników wyprawy „Apollo 11” Paine postanowił podzielić się swymi przemyśleniami z prezydentem. Zamiast ścigać się z Rosjanami jak do tej pory, zasugerował współpracę.
Pokojowe plany
Zarówno Nixon, jak i Paine korzystali z wysiłku poprzedników. Załogową wyprawę na Księżyc obiecał Amerykanom w 1961 r. (jako odpowiedź na wysłanie przez ZSRR pierwszego człowieka na orbitę okołoziemską) prezydent John F. Kennedy. Ambitny pomysł nabrał realnych kształtów dzięki prezydentowi Lyndonowi B. Johnsonowi i szefowi NASA Jamesowi E. Webbowi. Ale choć zapewnili projektowi budżet w wysokości 25 mld ówczesnych dolarów i współpracę najwybitniejszych uczonych, niewiele by to dało, gdyby nie Werner von Braun. Genialny niemiecki konstruktor z zespołem, który niegdyś zbudował dla Hitlera V-2, potrafił zaprojektować i ogromną rakietę nośną „Saturn V”. Bez problemów dostarczała kolejne załogowe pojazdy „Apollo” w pobliże Księżyca. Radzieccy konstruktorzy pod kierunkiem Siergieja Korolowa całą dekadę lat 60. próbowali zbudować rakietę o podobnych możliwościach. Jednak ich N-1 regularnie eksplodowała tuż po starcie. ZSRR potrafił na Księżyc wyekspediować jedynie niewielki bezzałogowy pojazd „Łunochod”.
Rakieta von Brauna dała Amerykanom bezcenną przewagę na długie lata. Posiadanych atutów nie dostrzegał kolejny prezydent USA Richard Nixon. Być może szef NASA James E. Webb potrafiłby mu je unaocznić, lecz został zmuszony do przejścia na emeryturę. Jego miejsce zajął w marcu 1969 r. kierownik laboratoriów koncernu General Electric Thomas O. Paine. Prezydent i nowy szef NASA byli dyletantami w kwestii eksploracji kosmosu. Mimo to Paine przedstawił Nixonowi koncepcję wykorzystywania eksploracji kosmosu w celu pokojowego współdziałania ludzi na całej Ziemi. Początkiem miało być jak najszybsze nawiązanie współpracy między USA i ZSRR w przestrzeni okołoziemskiej. „Paine przekonywał, że oba państwa czerpałyby korzyści z programu niesienia sobie pomocy w nagłych wypadkach” – opisują Shepard i Slayton. Idea, ochrzczona przez szefa NASA jako „Apollo – Soyuz Test Project”, zyskała aprobatę Nixona.
Konsternacja na Kremlu
„Paine nawiązał przez amerykańską ambasadę w Moskwie kontakty z Rosjanami i przedstawił im koncepcję stworzenia kompatybilnych systemów dokowania oraz zaplanowania wspólnego, próbnego lotu statkiem radzieckim i amerykańskim” – wspominają Shepard i Slayton. Pojazdy kosmiczne „Apollo” i „Sojuz” mocno się różniły. Bez ujednolicenia konstrukcji śluz nie mogły łączyć się w przestrzeni kosmicznej. Przeprowadzenie tak precyzyjnej operacji wymagało też przeszkolenia obu załóg w jednym ośrodku. Oferta Paine’a zaskoczyła władze ZSRR. I choć posiadający olbrzymią przewagę technologiczną Amerykanie proponowali współpracę, Kreml grzecznie odmówił.
Szef NASA zupełnie nie rozumiał sowieckiej mentalności. Każdy dygnitarz w ZSRR, aby przetrwać na stanowisku, musiał być czujny. Propozycja współpracy ze strony śmiertelnego wroga wyglądała zaś na mocno podejrzaną. Jednak Amerykanie nie rezygnowali. Po niepowodzeniu bezpośredniej oferty negocjacje w imieniu Paine’a podjął prezes Narodowej Akademii Nauk USA Phillip Handler. Zrobił to w 1970 r. podczas spotkania z prezesem Akademii Nauk ZSRR Mstisławem Kiełdyszem. Obaj uczeni znaleźli wspólny język. Kiełdysz cieszył się względami Kremla i mógł osobiście przekonywać radzieckich przywódców, że z Amerykanami warto porozmawiać. Jednak Breżniew i jego doradcy zwlekali, a tymczasem kolejne wyprawy „Apollo” odnosiły sukcesy.
Zupełnie inaczej rzecz miała się z NASA. Na początku 1970 r. von Braun został wicedyrektorem agencji. Jednocześnie przedstawił Paine’owi projekt budowy stałej bazy na Księżycu, a następnie wyprawy w kierunku Marsa. Wizja była porywająca. Paine uległ magii planów niemieckiego wizjonera i mocno zaangażował się w ich realizację. Dobre relacje z Nixonem zdawały się gwarantować, że przedsięwzięcie otrzyma stosowne dofinansowanie. Jednak pod koniec lata 1970 r. zszokowany Paine dowiedział się, że prezydent zamierza zmniejszyć budżet NASA i odwołać ostatnie misje „Apollo”. W ten sposób zamierzano zaoszczędzić 6 mld dolarów. No i udobruchać Kreml. Prezydent Nixon potrzebował życzliwości Breżniewa, by móc honorowo wycofać wojska USA z Wietnamu. A póki trwała amerykańska ekspansja w kosmosie, Moskwa nie zamierzała zmieniać swego nastawienia…
Przedmiotowe traktowanie i okrojenie budżetu NASA musiało ciążyć Paine’owi, skoro już 15 września 1970 r. podał się do dymisji. Zastąpił go James C. Fletcher, który zajął się wygaszaniem planów podboju Księżyca.
Żegnaj, Srebrny Glob
„Pragniemy dokończyć pracę tak pięknie rozpoczętą, ale jesteśmy skąpi. Z powodu oszczędności w wymiarze 25 centów na głowę skreślamy dwa ostatnie loty na Księżyc. Na jak głupich i krótkowzrocznych ludzi wyjdziemy w oczach przyszłych pokoleń” – ostrzegał w lipcu 1971 r. na łamach „Washington Post” jeden z inicjatorów Programu „Apollo”, przyjaciel prezydenta Kennedy’ego noblista Harold Urey. Jednak czasy się zmieniły. „Zdawało się, że nikt w Ameryce nie przejmował się tym, że rezygnujemy z kontynuowania podboju kosmosu i zatrzaskujemy na głucho drzwi do przyszłości następnej generacji młodych ludzi zapatrzonych w gwiazdy” – zapisał Gene Kranz w książce „Porażka nie wchodzi w grę”. Kierownik lotu w misjach „Apollo” (w filmie „Apollo 13” zagrał go Ed Harris) nie rozumiał, dlaczego rząd rezygnuje z przedsięwzięcia, zaczynającego przynosić znakomite efekty.
Pod koniec lipca 1971 r. na Księżycu osiadł lądownik „Falcon”, przetransportowany przez „Apollo 15”. Dwaj astronauci James Irwin i David Scott jako pierwsi dysponowali pojazdem umożliwiającym spenetrowanie dużego obszaru. Ułatwił to łazik nazwany Lunar Roving Vehicle (zaprojektowany przez emigranta z Polski, absolwenta Politechniki Warszawskiej Mieczysława Bekkera). Na płaskim terenie elektryczny silnik, zasilany z akumulatorów, rozpędzał go do prędkości 11 km/godz. Irwin i Scott odbyli trzy wyprawy, trwające łącznie 19 godzin, w głąb księżycowych Apeninów, których szczyty wznosiły się do 5 tys. m. Przed odlotem pozostawili jeszcze na Księżycu aluminiową figurkę, mającą upamiętnić astronautów, którzy stracili życie podczas podboju kosmosu.
Kolejna misja „Apollo 16” w kwietniu 1972 r. spenetrowała okolice Gór Kartezjusza. I znów pomocny okazał się łazik. Astronauci objeżdżali nim kolejne kratery. Informacje, jakie zdobywali, były bezcenne dla założenia w przyszłości stałej bazy. Tymczasem w ramach zmiany kursu NASA Fletcher jako alternatywę do programu „Apollo” przedstawił plan budowy wahadłowców – pojazdów wielokrotnego użytku, tańszych od rakiet „Saturn V”. Wprawdzie nie mogły podróżować na Księżyc, lecz zamiast tego miały zbudować stację orbitalną, najlepiej we współpracy z ZSRR. Widząc klęskę swych wizji, von Braun w maju 1972 r. rzucił pracę w NASA. Na odchodne skrytykował plan budowy promów kosmicznych.
Ostatnie emocje
2 dni przed dymisją von Brauna, 24 maja 1972 r., w Moskwie odbyła się wielka uroczystość. Podczas spotkania Nixona z Breżniewem podpisano umowę o współpracy w przestrzeni kosmicznej. Określała, że efektem porozumienia będzie: „dokowanie statku radzieckiego typu »Sojuz« i statku amerykańskiego typu »Apollo«”. Po połączeniu jednostek na orbicie astronauci z wrogich dotąd supermocarstw mieli wspólnie przeprowadzać eksperymenty naukowe. Świat wchodził w okres polityki „odprężenia”. W praktyce kraje demokratyczne szły na nowe ustępstwa, komuniści zaś swą ekspansję ograniczali do krajów Trzeciego Świata, w Europie zachowując się powściągliwie.
Przygotowywana przez NASA jeszcze jedna ekspedycja na Srebrny Glob prawie nikogo już nie interesowała. „Misja »Apollo 17« miała być ostatnim szturmem na Księżyc, ciężkim, dramatycznym i przygnębiającym” – wspominał Kranz. Lądownik miał osiąść w górach Taurus. „Miejscem lądowania była płaskodenna dolina szerokości 6,5 km, z trzech stron ograniczona wysokimi górami” – zanotował. Choć wyprawa zapowiadała się na trudną, astronauci (E. Cernan, H. Schmitt i R. Evans) dzień przed odlotem uciekli z kosmodromu na pobliską farmę, aby postrzelać do kaczek. O mały włos, a byłaby to ostatnia rozrywka w ich życiu. Kiedy 7 grudnia 1972 r. w Centrum Kontroli Misji trwało odliczanie końcowe, z powodu awarii zasilania wysiadła główna tablica kontrolna. Technicy naprawili ją 7 minut przed startem. Po czym, gdy do odpalenia „Saturna V” pozostało zaledwie 16 sekund, okazało się, że nie włączyło się uszczelnianie zbiorników z ciekłym tlenem.
Odliczanie przerwano, zapobiegając przemianie rakiety w olbrzymią kulę ognia. Awarię usunięto po 4 godzinach, niemal w ostatnich minutach „okna startowego”. Chwilę później misję trzeba byłoby przełożyć, bo pojazd miałby trajektorię lotu zbyt odległą od miejsca, gdzie znajdował się Księżyc. Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie. Cztery dni później lądownik „Challenger” osiadł wolno w Dolinie Littrowa w górach Taurus. Astronauci Cernan i Schmitt wsiedli do łazika. Mijali pola pełne ogromnych głazów, które przecinały głębokie wąwozy i rozpadliny. Ich podróże po Srebrnym Globie trwały łącznie 22 godziny. W tym czasie geolog Schmitt zebrał 110 kg próbek skał i gruntu. „Załoga ustanowiła rekordy: długości trwania misji księżycowej, masy sprowadzonych próbek, czasu trwania spacerów na zewnątrz pojazdu i wielkości dystansu pokonanego podczas wędrówek po powierzchni Księżyca” – zapisał Kranz. Jednak na Ziemi 17 grudnia 1972 r. spotkali się z całkowitą obojętnością. „Zgasła iskierka szaleństwa towarzysząca księżycowemu Programowi »Apollo«. Ameryka podjęła zimnowojenne wyzwanie w dziedzinie techniki i pokonała swego rywala” – wspominali Shepard i Slayton. Po prestiżowym zwycięstwie USA dobrowolnie rezygnowały z dalszej ekspansji.
Wygrywa człowiek… sowiecki
W lipcu 1975 r., po długich przygotowaniach, nastąpiło uroczyste połączenie na orbicie modułów „Sojuz” i „Apollo”. Amerykanie Thomas Stafford, Vance Brand i Deke Slayton wyściskali się z Aleksiejem Leonowem i Walerym Kubasowem. Potem wymienili flagi i upominki. Łącznie pobyli ze sobą przez 44 godziny. Dziś o tym niegdyś tak głośnym epizodzie prawie nikt nie pamięta, bo też nie nabrał większego znaczenia. Dalsza współpraca ZSRR i USA okazał się niemożliwa. Zbyt wielkie różnice dzieliły konkurencyjne supermocarstwa. Za to Sowieci po raz pierwszy od czasów Gagarina zdobyli przewagę. Ich orbitalne stacje kosmiczne typu „Salut” okazały się na tyle solidne, że kolejni kosmonauci mogli bić rekordy czasu pobytu w stanie nieważkości. W roku 1978 Jurij Romanienko i Gieorgij Grieczko mieszkali w „Salucie 6” przez 96 dni.
Amerykanie też zbudowali stację kosmiczną – „Skylab” – lecz nie udawało im się szybko dokończyć projektowania promów, mających ją obsługiwać. Ponadto obawiali się, czy stan nieważkości nie spowoduje nieodwracalnych zmian w ludzkim organizmie. To wymuszało częstą rotację obsługi stacji. A skoro nie było promów, to NASA nie potrafiła sobie z tym technicznie poradzić. W ZSRR zaś kosmonautów traktowano jak króliki doświadczalne. W efekcie z powodu braku stałej załogi, korygującej położenie na orbicie, „Skylab” spłonął w ziemskiej atmosferze. ZSRR zaś spokojnie kontynuował swój program budowy stacji orbitalnych. Gdy w kosmicznym wyścigu o zwycięstwie decydowała nie technologia, lecz ludzka wytrzymałość, człowiek sowiecki okazywał się niezwyciężony.
Upokorzeni Amerykanie w 1981 r. wprowadzili wreszcie do użytku swój pierwszy prom „Columbia”. Szybko stało się jasne, że (zgodnie z przepowiednią von Brauna) jest to urządzenie skomplikowane w obsłudze, drogie, awaryjne i nie wiadomo do czego mające służyć. Bo zarówno przy wynoszeniu satelitów, jak i przy budowie stacji kosmicznych klasyczne rakiety okazywały się tańsze i bardziej niezawodne. W efekcie USA wycofały się z programu, który uziemił ich kosmonautykę. Dziś, aby wysłać kosmonautę na orbitę, muszą prosić o przysługę Rosjan.
40 lat temu, gdy ostatni człowiek na Księżycu Eugene Cernan tuż przed odlotem wsiadał do lądownika, oświadczył na pożegnanie: „Chciałbym podkreślić, że dzisiejsze dokonania Ameryki wytyczyły drogę człowiekowi jutra. Opuszczamy Księżyc i Taurus-Littrow, tak jak przybyliśmy, i jeśli Bóg zechce, powrócimy tu, niosąc całej ludzkości pokój i nadzieję”. Zapewne ludzie kiedyś wrócą na Srebrny Glob, lecz bardzo możliwe, że to już nie będą Amerykanie.