Kiedy jest mi smutno, uczę się wierszy na pamięć. Ostatnio jest mi dość wesoło, ale obstawiam, że zanim przeczytasz te słowa, nadarzy się okazja, żeby nauczyć się kolejnego. Wiersz, który widzisz poniżej, jest pierwszy w kolejce. Miłosz jest moim lekarzem, do którego przychodzę, kiedy czuję, że „boli mnie”.
Dużo śpię i czytam Tomasza z Akwinu
Albo „Śmierć Boga” (takie protestanckie dzieło),
Na prawo zatoka jak odlana z cyny,
za tą zatoką miasto, za miastem ocean,
za oceanem ocean, aż do Japonii.
Na lewo suche pagórki z białą trawą,
za pagórkami nawodniona dolina
gdzie uprawia się ryż,
za doliną góry i sosny ponderosa,
za górami pustynia i owce.
Kiedy nie mogłem bez alkoholu,
jechałem na alkoholu.
Kiedy nie mogłem bez papierosów i kawy,
jechałem na papierosach i kawie.
Byłem odważny. Pracowity. Prawie wzór cnoty.
Ale to nie przydaje się na nic.
Panie doktorze, boli mnie.
Nie tu. Nie, nie tu. Sam już nie wiem.
Może to nadmiar wysp i kontynentów,
niepowiedzianych słów, bazarów
i drewnianych fletów,
albo picia do lustra, bez urody,
choć miało się być czymś w rodzaju archanioła
albo świętego Jerzego na Świętojerskim Prospekcie.
Panie znachorze, boli mnie.
Zawsze wierzyłem w gusła i zabobony.
Naturalnie że kobiety mają tylko
jedną, katolicką, duszę
ale my mamy dwie. Kiedy zatańczysz,
we śnie odwiedzasz odległe pueblos
i nawet ziemie nigdy nie widziane.
Włóż, proszę ciebie, amulety z piór,
poratować trzeba swojego.
Ja czytałem dużo książek, ale im nie wierzę.
Kiedy boli powracamy nad jakieś rzeki,
pamiętam tamte krzyże ze
znakami słońca i księżyca,
i czarowników, jak pracowali kiedy
była epidemia tyfusu.
Wyślij swoją drugą duszę za góry, za czas.
Powiedz, będę czekać, co widziałeś.Czesław Miłosz, Dużo śpię
Przeczytaj ten wiersz na głos, a zobaczysz, że stanie się jeszcze bardziej żywy i jeszcze bardziej o twoim życiu. Pewnie sam raz na jakiś czas stajesz w drzwiach lekarza, znachora, czarownika, z nadzieją, że zbada twój puls, wypowie zaklęcie, położy dłonie na twojej głowie – a potem będziesz żyć długo i szczęśliwie. Ten wiersz jest o nas, którzy szukamy ostatecznego ukojenia – i nie znajdujemy go. Ale nie tylko o tym. Bo są w nim jeszcze właśnie oni – lekarz, znachor, czarownicy. Ci, do których ten, którego boli, wybiera się po ratunek. Czyżby oni byli po drugiej stronie tych poszukiwań i znojów? Czyżby nie potrzebowali już nikogo?
Często myślę o nauczycielach duchowych, na okładkach książek podpisywanych jako „guru”, którzy chodzą po świecie i – najbardziej popularni z nich za ciężkie pieniądze – opowiadają o swoim „oświeceniu”. Na przykład taki Ekhart Tolle, autor kapitalnej książki „Potęga teraźniejszości” i wielu innych książek, które rozchodzą się w milionowych nakładach. Jego życie, przynajmniej w oficjalnych opisach, dzieli się na dwie części.
On sam w przejmujący sposób opisał moment, który pewnej nocy w 1977 r. stał się dla niego momentem przełomowym. „Zanim skończyłem trzydzieści lat, żyłem w prawie ciągłym niepokoju, a jedynym urozmaiceniem tego stanu były napady depresji, którym towarzyszyły myśli samobójcze. Wkrótce po dwudziestych dziewiątych urodzinach obudziłem się nad ranem ogarnięty bezgraniczną zgrozą. (…) najohydniejsze było moje własne istnienie. Po co dalej żyć, dźwigając brzemię niedoli? Po co przedłużać nieustanną szarpaninę? (…) „Dłużej już ze sobą nie wytrzymam”. Ta właśnie myśl nasuwała mi się raz po raz. I nagle zdałem sobie sprawę z jej osobliwości. „Jestem jeden, czy jest mnie dwóch? Jeśli nie mogę ze sobą wytrzymać, to widocznie jesteśmy dwaj: z jednej strony »ja«, który mówię te słowa, a z drugiej jakaś – powiedzmy – »osoba«, z którą już nie wytrzymuję. A skoro tak, to może tylko jedno z nas istnieje naprawdę”.
Ten moment zapoczątkował zupełnie inne życie – Tolle poczuł głęboki wewnętrzny spokój i tak już mu zostało, a mamy, przypominam, rok 2018. Piszę o tym z lekką szyderą, bo jestem zazdrosna – że można jednym zgrabnym ruchem przeskoczyć na drugą stronę muru, który dzieli pacjenta od lekarza, nauczyciela od ucznia, tego, który przychodzi uskarżać się na ból, od tego, który go leczy; podczas kiedy my, zwykli ludzie, stukamy do różnych drzwi, powtarzając „Panie doktorze, boli mnie./Nie tu. Nie, nie tu. Sam już nie wiem”.
Fajnie jest myśleć, że są tacy, którzy wiedzą, jak żyć, znają odpowiedź na pytania zadawane drżącym, zduszonym głosem na weekendowych zajęciach z tego, jak raz na zawsze odnaleźć szczęście. Ale czasem nachodzi mnie taka fantazja – a co, jeśli pewnego ranka taki nauczyciel obudzi się wściekły, nieszczęśliwy, z powrotem niespokojny, z ego rozpanoszonym, a nie w cudzysłów wziętym, z żoną czy mężem na granicy rozwodu, z nastoletnim dzieckiem miotającym pioruny w ataku hormonalnym? Tymczasem, cholera, już 7.30, a o 9.00 przejdzie przez drzwi, za którymi czekają, z rękami złożonymi do oklasków, pełni nadziei nieoświeceni. Co taki nauczyciel czuje, kiedy udaje, że wie, a wie, że tak naprawdę nie wie? Z drugiej strony, przecież nie odwoła wykładu za dwieście dolarów od łebka, i już nawet nie chodzi o te pieniądze, tylko pomyślcie, ilu ludzi nad tym pracowało!
Nie trzeba być supersławnym, żeby się z tym mierzyć. Jeśli jesteś terapeutką, coachem, nauczycielem, księdzem, autorką felietonów o tak zwanym życiu albo redaktorką, która je publikuje – znasz to uczucie. Wiercisz się w fotelu. Mruczysz pod nosem, sam sobie nie wierząc, że ornitolog nie musi fruwać.
Pamiętam, jak kiedyś na stacji benzynowej pod Poznaniem podszedł do mnie bezdomny mężczyzna. To były czasy, kiedy na ogół obracałam się w takich sytuacjach na pięcie i szłam swoją drogą, ale wtedy akurat zrobiłam inaczej – kupiłam mu hot doga i kawę. Kiedy mu je podałam, powiedział do mnie, niepytany: – Bo ja sobie nie radzę, proszę pani. – Ja też sobie nie radzę – odpowiedziałam. – Będę trzymał za panią kciuki – obiecał. – I ja za pana – powiedziałam i wsiadłam do samochodu. To była uczciwa rozmowa; przekraczająca iluzję podziału na tych, którzy mają i tych, którzy nie mają, tych, którzy sobie radzą i tych, którzy nie.
Ale na co dzień często lubimy tę grę – grę w oświeconych i nieoświeconych, tych, którzy wiedzą i tych, którzy nie wiedzą. I ona się nam przydaje – „pacjentom” – do wyleczenia albo choćby chwilowej ulgi, „lekarzom” do tego, żeby poczuli swoją, mniej lub bardziej zaprawioną poczuciem wyższości, nieodzowność. Jedni wierzą, że jest ta druga strona muru, za którą już wszystko wiadomo i mamy się znakomicie, piszą pełne uwielbienia maile, pytają, co mają zrobić. Inni im na te maile odpisują, udając, że mają dla nich odpowiedzi, taszczą swoje powycierane, przenośne ambonki przez miasta i miasteczka, rozkładają je tam, gdzie znajdą się chętni, żeby słuchać. Jedni i drudzy czasem chcą wierzyć, że mur między nimi nie jest zrobiony z powietrza.
Ale ja myślę, że jest. A ty?