Ezoteryczne źródła nazizmu to modny temat wśród ludzi zainteresowanych historią III Rzeszy, ale ignorowany przez badaczy.
Ta powściągliwość znakomitej większości akademickich badaczy nazizmu jest poniekąd zrozumiała. Te tzw. ezoteryczne źródła nazizmu, które są bardziej hasłem wywoławczym dla całej grupy zagadnień niż świadomie postawionym problemem, należą do żelaznego repertuaru sensacji związanych z III Rzeszą. Tak jak „Hitler w Argentynie” czy „latające talerze nazistów”. To skutecznie odstrasza profesjonalnych historyków. Zresztą – mam wrażenie – zwyczajnie nie wierzą oni, by badanie czegoś tak „niepoważnego” jak nowoczesny okultyzm mogło pomóc w zrozumieniu ponurego fenomenu III Rzeszy. Przez wiele lat po zakończeniu wojny jedyną naukową monografią z tej dziedziny była praca Wilfrieda Daima o Jörgu Lanzu von Liebenfelsie – „człowieku, od którego Hitler zaczerpnął swe idee”. Przykład Daima jest tu bardzo znaczący. Badacz ten był nie tyle zawodowym historykiem, ile psychologiem społecznym i psychoterapeutą, zainteresowanym problemem sekt. Historycy III Rzeszy po prostu nie znają się na okultyzmie i jego dziejach, a taki ezoteryk jak choćby Lanz jest dla nich postacią zupełnie marginalną.
Jak zatem należy rozumieć problem związków nazizmu z tzw. naukami tajemnymi, by nie popadać w przesadę właściwą łowcom sensacji, a zarazem nie zamykać oczu na pewne udokumentowane fakty?
Na pewno nie jako zbiór mniej lub bardziej wiarygodnych anegdot, dotyczących kontaktów prominentnych postaci hitlerowskiego reżimu z „magami”, które to anegdoty – nawiasem mówiąc – ciągle powracają w popularnych opracowaniach, również tych znanych polskiemu czytelnikowi. Co ciekawe, autorzy owych opracowań zdają się nie dostrzegać różnic pomiędzy jasnowidzami i astrologami będącymi na usługach członków nazistowskiej socjety a ezoterycznymi ideologami i badaczami „okultystycznej tradycji” jak wspomniany już Lanz von Liebenfels czy znany po dziś dzień tropiciel Graala Otto Rahn. Tymczasem obecność tych pierwszych wśród ludzi władzy nie stanowi żadnej wyróżniającej cechy III Rzeszy. Natomiast wpływ tych drugich na intelektualne oblicze reżimu jest dopiero kwestią wymagającą skrupulatnych badań i umiaru w formułowaniu wniosków. Od razu należy bowiem dodać, że celem takich badań nie będzie udokumentowanie ulubionej tezy zwolenników spiskowej teorii dziejów, którzy kolekcjonują wspomniane anegdoty tylko po to, by na tej podstawie snuć swoje fantazje o „okultystycznej międzynarodówce”, sterującej z ukrycia III Rzeszą i przez dziesiątki lat przygotowującej nadejście „brunatnego mesjasza” Adolfa Hitlera.
Czy możliwe było uprawianie nazistowskiej archeologii lub stereotypowe mierzenie czaszek w oderwaniu od wyobrażeń narzucanych przez „brunatny okultyzm”?
Oczywiście, że było możliwe! W końcu celem archeologii było ukazywanie kulturowej wyższości Aryjczyków, a zwłaszcza Germanów nad innymi grupami etnicznymi za pomocą metod właściwych tej nauce, nie zaś za pomocą „pamięci rasowej” i prywatnych „wspomnień” badacza z jego poprzednich wcieleń. Podobnie celem owego mierzenia czaszek, czyli cefalometrii, było wykazanie intelektualnej wyższości „długogłowców”, uważanych za rasowo lepszych, nad „krótkogłowcami”. Z drugiej jednak strony ezoteryczna wizja dziejów tworzona przez ludzi pokroju Jörga Lanza oferowała zainteresowanym pewną „wielką narrację” – jak się to dzisiaj mówi. Tłumaczyła ona nie gorzej niż naukowe dzieła czołowego akademickiego rasoznawcy III Rzeszy prof. Günthera dynamikę odwiecznej „walki ras”. Opowiadała o upadku pradawnej wyższej rasy na skutek zmieszania z rasami podludzi i o konieczności oczyszczenia skażonej od tego czasu krwi. Jednak nie można powiedzieć, by ekstawaganckie terminy stosowane przez Lanza jak theozoon czy anthropozoon albo „udumizacja” i „baziatyzacja” zadomowiły się w języku III Rzeszy. A to te terminy określają specyficzność ezoterycznej porno-historiozofii Liebenfelsa.
Takich „wielkich narracji” krążyło wiele: kosmologia glacjalna Hrbigera, teoria pustej ziemi Bendera…
A wszystkie bardzo uczone, bardzo nudne i bardzo bzdurne. Szczególnie kuriozalna, choć nie najpopularniejsza, była doktryna Karla Zschaetzscha. Jegomość ten dowodził, że biblijna historia o Adamie i Ewie jest w istocie żydowskim kłamstwem. Naprawdę zaś to Wotan i jego siostra, uciekinierzy z Atlantydy, pędzili rajski żywot w cieniu wielkiej aryjskiej kapusty do momentu, gdy podstępna Żydowka nauczyła ich pędzić kapuściany alkohol.
Może więc prawdziwe byłoby stwierdzenie, że okultyzm stanowił najwyższy stopień wtajemniczenia, którego nie musiał osiągać każdy – by użyć hitlerowskiej nowomowy – „czynnie werbujący narodowy socjalista”?
Tak, ale w bardzo ograniczonym sensie. Ograniczonym mianowicie jedynie do członków SS Heinricha Himmlera. Kiedy na przykład Rudolf Hess – znany ze swych okultystycznych upodobań „zastępca Führera” – miał wielce kompromitujący kłopot z poczęciem potomka i poprosił wszystkich gauleiterów NSDAP, by przysłali mu ze swych okręgów grudki ziemi, które miały zostać umieszczone pod jego łóżkiem, w celu wzmocnienia potencji, gauleiter Berlina Goebbels przysłał kamień brukowy. Była to – co wówczas pojęli wszyscy – jawna kpina z owych ezoterycznych upodobań. A przecież jeśli nie Hess i Goebbels mieliby należeć do kręgu tych najbardziej wtajemniczonych, o których mówią ci, co III Rzeszę uznają za państwo „realnego okultyzmu”, to kto? Jacyś ezoteryczni maitres inconnus – „nieznani mistrzowie”? Wolne żarty! Realnie pozostaje nam więc tylko właśnie Himmler.
Proszę zatem powiedzieć coś więcej o Himmlerze i jego „czarnym zakonie” w kontekście okultyzmu. Sprawa jest dobrze znana. Himmler – gospodarz jednej z najpotężniejszych w III Rzeszy, ale jednak niszy – był też najbardziej wpływowym mecenasem okultyzmu.
Nie tylko obdarzał swoją czasami kapryśną łaską praktykujących „magów” jak Karl Maria Wiligut. Nie tylko sponsorował tzw. niezależnych badaczy jak Otto Rahn, którzy stawali się odtąd badaczami w pełni zależnymi, co miewało swoje przykre konsekwencje. I nie tylko miał wśród swoich współpracowników zdeklarowanych wyznawców doktryn ezoterycznych jak teozof dr Otto Ohlendorf – generał SS i ludobójca. Jako uparty organizator Himmler nadał „brunatnemu okultyzmowi” formy zorganizowane. Powołał instytut naukowy – Deutsches Ahnenerbe (Niemieckie Dziedzictwo) – w którym tzw. nauki tajemne odgrywały pierwszoplanową rolę. Agenda badawcza tej makabrycznej instytucji obejmowała zarówno poszukiwania św. Graala czy badania nad historią europejskich czarownic, jak i doświadczenia na ludziach „w stanie śmiertelnego zagrożenia” mające wykazać istnienie zdolności paranormalnych. Ponadto Himmler przekształcił dawną prywatną ochronę Hitlera – wyłonioną z bojówek SA – w inicjacyjne bractwo. Bo tym przecież było SS ze swymi rytuałami, świątyniami i stopniami wtajemniczenia. Nie jest też wykluczone, że ambicje Himmlera sięgały znacznie dalej. Wiele wskazuje, że skupiona wokół niego okultystyczna elita miała w przyszłości odsunąć od władzy NSDAP i po wygranej wojnie stać się faktycznymi architektami Tysiącletniej Rzeszy. Dopiero o tej Rzeszy można by mówić jako o państwie „realnego okultyzmu”. Czy jednak plany Himmlera były zarazem planami Hitlera, to już kwestia wysoce dyskusyjna.
A jak do tego wszystkiego odnosił się sam wódz Adolf Hitler? Co możemy powiedzieć o jego osobistych związkach z okultyzmem.
Nie podejmuję się udzielić odpowiedzi na to pytanie. Fakt, że stawiano Hitlerowi za jego wiedzą horoskopy, nie znaczy wiele. Fakt, że ludzie z jego najbliższego otoczenia jak Hess czy Rosenberg ulegali pewnym ezoterycznym skłonnościom, właściwym epoce, mówi nam jeszcze mniej. Ci obaj „starzy towarzysze” byli w miarę rozwoju partyjnej kariery Hitlera systematycznie marginalizowani, co przecież rozmaicie można tłumaczyć. Wreszcie sprawa budząca największą ekscytację, czyli związki młodego Hitlera z rozmaitymi paramasońskimi organizacjami oraz ludźmi takimi jak Lanz von Liebenfels. Czy byli to prawdziwi piastuni Hitlera? Czy oni go ukształtowali i umożliwili karierę? Czy wreszcie to oni, niczym „Trzej Królowie”, rozpoznali w austriackim outsiderze nadchodzącego mesjasza? Pewien niemiecki okultysta i awanturnik, znany jako baron von Sebottendorff, podobne sugestie zawarł w książce „Zanim pojawił się Hitler”. Szybko jednak go uciszono, a książka znalazła się na indeksie. Hitler bowiem do żadnych – prawdziwych bądź urojonych – długów się nie poczuwał. Uważał siebie za męża zesłanego Niemcom przez samą Opatrzność, a nie przez tę czy inną ezoteryczną koterię. To jedno uznać można za pewnik.
A czy coś więcej na temat związków Hitlera z okultyzmem moglibyśmy powiedzieć na podstawie jego lektur?
Prywatny księgozbiór Hitlera, którego szczątki ocalały, doczekał się kilku osobnych monografii. W ubiegłym roku ukazała się praca Timothy W. Rybacka „Hitler’s Private Library” (od listopada 2010 r. dostępna rownież w Polsce). Jednak publikacje te potwierdzają to, co i tak już wiemy. Hitler miał rozległe zainteresowania. Obejmowały sztukę wojenną, politykę, architekturę, historię, filozofię, literaturę piękną itd. Obejmowały też szeroko rozumianą ezoterykę. Ale ta ostatnia w świetle fragmentarycznych ustaleń dotyczących zawartości biblioteki Hitlera nie wydaje się dziedziną szczególnie uprzywilejowaną. Natomiast sam fakt, że Hitler posiadał opracowania o charakterze ezoterycznym – zresztą były to przeważnie książki łatwo wówczas dostępne, a nie rzadkie starodruki czy bibliofilskie rarytasy – nie wyróżnia go spośród ówczesnych niemieckich mieszczańskich inteligentów.
Sięgnijmy teraz do samych korzeni, do owych „źródeł nazizmu”. Na ile były one okultystyczne?
Nazizm nie wziął się znikąd. Właściwie istniał, zanim się pojawił jako NSDAP i III Rzesza. Już wielki poeta Heinrich Heine, gdy kreślił intelektualny obraz Niemiec swoich czasów, a było to w roku 1834, prorokował: „Myśl poprzedza czyn, jak błyskawica poprzedza grzmot. Grzmot niemiecki nadchodzi dość powoli, ale nadejdzie z pewnością. I jeśli kiedyś usłyszycie huk, jakiego nigdy jeszcze nie słyszano w dziejach świata, wiedzcie, oto niemiecki grzmot…”. W tym intelektualnym pejzażu Niemiec doby romantyzmu, który Heine odmalował z taką przenikliwością, był też okultyzm. Był i współistniał z innymi nurtami, jak to się działo później.
Cezary Michalski w swojej dość głośnej niegdyś u nas książce „Ezoteryczne źródła nazizmu” z wyraźnym upodobaniem porównywał „brunatny okultyzm” do dzisiejszego New Age. Trafnie czy tylko przekornie?
Zapewne czynił to jednak przekornie, ale proszę zauważyć, czy w czasach Heinego i jego proroctwo nie brzmiało jak czysta przekora? W końcu – jeśli dobrze odczytałem niegdyś tę książkę Michalskiego – jest ona przede wszystkim wyraźnym ostrzeżeniem przed nieodpowiedzialnym myśleniem. Dokładnie przed takim samym nieodpowiedzialnym myśleniem, przed którym ostrzegał też czytelników Heine.