W starożytności problem pseudokibiców przerósł ówczesne władze, a stadionowe zamieszki powodowały śmierć tysięcy ludzi.
Kibice kontra Cesarz
13 stycznia 532 roku. Hipodrom w Konstantynopolu. Gorąco jest już od pierwszych wyścigów, bo z trybun padają obelgi. Te jednak nikogo nie dziwią, wszak tylko w hipodromie lud ma okazję wykrzyczeć swe żądania. Sytuacja wymyka się spod kontroli w trakcie 22. gonitwy rydwanów. W tym momencie połączone fakcje „Błękitnych” i „Zielonych” wywołują zamieszki, które zwrócone są przeciwko władzom. Tłum wstaje z miejsc,biegnie w stronę loży cesarza i krzyczy: Nika! („Zwyciężaj!” lub „Naprzód!”). Sytuacja jest o tyle niecodzienna, że przez wieki te dwa najpotężniejsze kluby kibica zaciekle ze sobą rywalizowały. Nigdy wcześniej nawet nie pomyślały o współpracy. Kiedy niespodziewanie połączyły swe siły przeciwko cesarzowi Justynianowi I Wielkiemu (527–565 n.e.), ruszyły na pobliski pałac. Oblężenie trwało kilka dni. W końcu jednak Justynian przygotował kontrnatarcie, a wodzem, który rozgromił kibiców, był generał Belizariusz, jeden z najwybitniejszych dowódców tamtych czasów. Na mogącym pomieścić 100 tys. widzów hipodromie, według przekazu historyków, miało zginąć nawet 30 tysięcy pseudokibiców. W mieście doszło także do wielu pożarów, spłonęła m.in. Hagia Sophia. Straty okazały się ogromne, ale do tak wściekłego zachowania tłumu sportowych fanów zdążono się przyzwyczaić już znacznie wcześniej.
W obronie idola
390 rok n.e. Tessalonika. Pięćdziesiąt tysięcy fanów czekało na ten mecz od dawna. O tym, kto zwycięży, rozmawiano przy pracy, w domu, w bramach całymi godzinami. „Zieloni” i „Błękitni” byli przekonani, że to właśnie ich idole będą górą. Marzyli, że po kolejnym triumfie na ulicach miasta zapanuje szaleństwo. Szaleństwo w ich kolorze… Gdy pojawia się informacja, że jeden z najlepszych woźniców został uwięziony, tłum kibiców nie może w to uwierzyć. Przecież bez niego ten mecz nie będzie już taki sam! Ludzie zaczynają domagać się, by natychmiast go uwolniono. Nikogo nie interesuje, co zrobił, ważne by jeszcze raz dla nich wygrał. Gdy władze odmawiają, ktoś rzuca kamieniem. Wściekłego tłumu już nic nie zatrzyma. Zamieszki wkrótce przenoszą się poza stadion. Gdy wieść o nich dociera do cesarza Teodozjusza I Wielkiego (379–395), ten postanawia zaprowadzić porządek. Nie raczy pamiętać, że ludzie chcieli tylko obejrzeć mecz… Pod pretekstem kolejnego sportowego spektaklu zwabia kibiców do hipodromu i wtedy wkracza wojsko. Starożytne przekazy mówią o 15 tys. ofiar, choć dzisiejsi badacze twierdzą, że to informacje przesadzone. Nawet tak ostre represje nie są w stanie powstrzymać pseudokibiców. Nadal dawali o sobie znać, i to nie tylko w trakcie meczów. Historyk z VI wieku Prokopiusz z Cezarei w swojej „Historii sekretnej” opisuje, jak chuligani grasowali poza stadionami: „Początkowo niemal wszyscy zupełnie jawnie chodzili w nocy z bronią, w dzień zaś mieli obosieczne sztylety przytroczone do uda i ukryte pod płaszczem. Kiedy zapadał zmrok, łączyli się w grupy i czatowali na zamożniejszych obywateli w okolicy rynku i w ciemnych zaułkach; zabierali przechodniom ubrania, złote pasy i sprzączki, i co tam jeszcze wpadło im w ręce. Niektórych nie tylko łupili, lecz i zabijali, żeby napadnięty nie doniósł, co mu się przytrafiło. Wszystko to stało się udręką całego miasta”.
Bitwa miast
Przykładów na agresywne zachowania kibiców w starożytności można znaleźć sporo, ale większość nie jest dobrze udokumentowana. Dowiadujemy się tylko o anonimowym tłumie, w którym nie ma żadnej twarzy, nie możemy poznać motywów jego działania. Tak jest np. z bitwą pomiędzy mieszkańcami Nucerii i Pompejów, którzy podczas igrzysk w 59 roku n.e. stoczyli regularne walki, które z pompejańskiego amfiteatru przeniosły się do miasta. Po tych wydarzeniach senat zakazał organizowania igrzysk przez 10 lat. Wiele incydentów miało też miejsce na największej starożytnej arenie – rzymskim Circus Maximus. Trudno zresztą, żeby nie dochodziło tam do zamieszek, skoro na trybuny wchodziło nawet 250 tys. osób! Mniejsze starcia zapewne w ogóle nie trafiły do dzieł starożytnych historyków, bo ci uznawali je za zbyt błahe, by poświęcać im uwagę. Jednak żaden z nich nie lekceważył siły cyrkowych klubów kibica. „Co jest ich największą pasją – zajmują się od świtu do wieczora, w słońcu i w deszczu, drobiazgową oceną zalet i wad woźniców oraz ich koni. (…) Niezliczone rzesze, owładnięte pewnego rodzaju namiętnością, czekają w napięciu na rezultat wyścigów na rydwanach” – tak o współczesnych mu kibicach wyścigów pisał Ammianus Marcellinus, historyk z IV wieku. Także św. Jan Chryzostom nie pozostawia nam złudzeń, co w tamtych czasach było największą atrakcją: „Wszyscy omamieni, szałem przejęci, daleko bardziej uwielbiają woźniców i szermierzy. Powstają swary i kłótnie, wszczyna się wrzaski i hałas (…). Wre, szumi, burzy się jak morze wszystko i wszędzie, wszystek tłum od rozumu odchodzi”.
Siła strachu
Dlaczego zamieszki starożytnych kibiców były aż tak krwawe? Wynikało to głównie z trzech powodów. „Po pierwsze amfiteatry były dużo większe niż dzisiejsze stadiony piłkarskie. Nie ma przecież teraz obiektów z widownią przekraczającą 100 tysięcy osób. Po drugie tej olbrzymiej liczby ludzi nikt nie był w stanie kontrolować, nie istniały też zorganizowane siły porządkowe i policyjne jak w naszych czasach. No i wreszcie po trzecie wiele biedniejszych dzielnic było zabudowanych drewnianymi domami lub budowlami z drewnianymi elementami. W przypadku niepokojów społecznych w takich rejonach bardzo łatwo było wzniecić pożar, który szybko się rozprzestrzeniał” – opowiada dr Paweł Filipczak, adiunkt w Katedrze Bizancjum Instytutu Historii UŁ.
Cesarze doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie stanowi rozwścieczony tłum. Zresztą ten z władców, który chciał zdobyć popularność wśród pospólstwa, organizował z ogromnym przepychem wyścigi i często manifestował swoje poparcie dla jednego z klubów kibica. Nie mógł też opuszczać zbyt wielu meczów, bo wtedy podpadał tłumowi. Gdy Juliusz Cezar w trakcie wyścigów zajmował się na trybunie czytaniem listów i odpisywaniem na nie, spotkało się to z tak gwałtownymi reakcjami fakcjonistów, że już jego następca cesarz August (27 r. p.n.e. – – 14 r. n.e.) nigdy sobie na to nie pozwolił. Większość władców po prostu udawała wielkie zainteresowanie wyścigami, choć kilku faktycznie było zafascynowanych tym sportem. Dzisiaj politycy też wolą nie przyznawać się przed wyborcami, że nie wiedzą, kim jest np. Artur Boruc, mimo że dla nich to tylko Borubar.
Starożytne cheerleaderki
W czasach gdy chrześcijaństwo rosło w siłę, stopniowo rezygnowano z walk gladiatorów i krwawych starć z dzikimi zwierzętami. Od końca IV wieku n.e. to głównie w hipodromach i teatrach dostarczano ludziom masowej rozrywki. W trakcie meczu mieliśmy do czynienia z wyścigami, w których brały udział kwadrygi, czyli rydwany zaprzężone w cztery konie ustawione obok siebie. Był to jeden z najbardziej widowiskowych sportów w starożytności, ponieważ pędzące zaprzęgi nie poruszały się po wyznaczonych torach, ale w ferworze walki często na siebie wpadały. Dochodziło do tragicznych wypadków. Zwyciężał ten, który pierwszy przyjeżdżał metę po siedmiu okrążeniach. Wyścigi niosły ze sobą taką dawkę emocji, często wspartą przez hazard, że w przerwach między gonitwami trzeba było zapewnić tłumom chwile wytchnienia. Zamiast dzisiejszych cheerleaderek pojawiali się śpiewający tancerze na linie, występowali artyści mimiczni albo popisywali się atleci. Wszystko po to, by choć na chwilę rozładować ogromne napięcie towarzyszące emocjom sportowym.
Barwy kibica
Kolor ma dzisiaj dla kibiców ogromne znaczenie. Barwy klubowe są dla nich świętością. Ale wyróżnianie się przy pomocy kolorów nie jest wcale pomysłem współczesnych fanów, tylko kontynuacją tego, co w starożytności działo się w cyrkach. Już wtedy prężnie działały cztery fakcje: „Zielonych”, „Błękitnych”,„Czerwonych” i „Białych”. Dwie pierwsze były najpotężniejsze, one decydowały o rozkładzie sił na stadionach. W hipodromie wrzało jak w ulu. Kolory i ich kibice toczyli ze sobą wojnę na okrzyki, obrzucano się wyzwiskami, a nawet grożono śmiercią urzędnikom, których akurat nie lubił dany kolor. Przynależność do jednej z tych barw dodawała siły i często prowadziła do niekontrolowanych wybuchów. Tak o tej sprawie pisze Pliniusz Młodszy (żył na przełomie I i II wieku n.e.): „(…) zastanowiło mnie, że tysiące ludzi infantylnie pragnie oglądać galopujące konie i mężczyzn na wozach. Nie wydałoby mi się to takie dziwne, gdyby chociaż podziwiali szybkość koni czy umiejętność woźniców, ale oni kibicują tunice. Kochają tunikę tak bardzo, że gdyby podczas gonitwy czy w samym środku walki kolor jednego zawodnika przeszedł na innego, to zmieniłby się też obiekt sympatii i dopingu tłumu. W jednej chwili słynni woźnice i konie, których widzowie rozpoznają na odległość, wykrzykując ich imiona, poczuliby się opuszczeni”.
Starożytnych kibiców wyróżniał nie tylko kolor, lecz często także specyficzny strój, a nawet uczesanie. Nosili również odpowiedniki dzisiejszych kibicowskich szalików – specjalnie szyte koszule, których rękawy ściągali ciasno tuż nad dłońmi, wyżej rozszerzające się do ogromnych rozmiarów. Gdy podnosili ręce, rękawy trzepotały na wietrze niczym szaliki lub flagi. W ten sposób dodatkowo zagrzewano swoich woźniców do walki.
Luis Figo sprzed wieków
Dzisiejsi sportowcy są gwiazdami telewizyjnymi, ich zdjęcia znajdują się w popularnych magazynach, brukowce zalewają nas informacjami o ich zdradach małżeńskich i kłopotach z prawem. Poza sławą mają spore pieniądze i często cieszą się społecznym szacunkiem. Prawie dwa tysiące lat temu działo się podobnie, bo kibice zawsze mieli swoich idoli i zawsze traktowali ich w sposób wyjątkowy. Tak było choćby w przypadku woźnicy Porfyriosa, który urodził się w 480 r. Był na tyle wybitnym zawodnikiem, że rywalizował w wyścigach jeszcze jako pięćdziesięcioletni mężczyzna! W hipodromie w Konstantynopolu postawiono mu aż siedem pomników, pierwszy za triumf w wieku… 17 lat. Był uwielbiany – nawet najzagorzalsi fanatycy wybaczali mu, że jeździł w barwach każdego z klubów. Takie pojęcie sportowej zdrady znamy i dzisiaj, choćby z transferu piłkarza Luisa Figo z Barcelony do odwiecznego rywala – Realu Madryt. Od tej pory Figo był w Katalonii wrogiem publicznym nr 1. Jak widać Porfyrios w V wieku musiał być kimś wyjątkowym, skoro zmiana barw uszła mu płazem. I to trzy razy!