Poczucie, że patrzymy na świat spoza ciała. Widzenie przez kilka sekund tego, co wokół, jakbyśmy oglądali obrazy hiperrealistów. Nagłe poczucie powiązania z innymi. Niespodziewana eksplozja współczucia, które wypływa z serca i zdaje się wypełniać całą przestrzeń. To nie jest zbiór opisów wyjętych z książek średniowiecznych mistyków, tylko doznania, jakie zdarzają się, najczęściej spontanicznie, wielu z nas.
Uczestnicy kursów dostrojenia do procesu życia czasem proszą mnie o prywatną rozmowę na ważny temat. Potem o takich doświadczeniach opowiadają. Zwykle zawstydzeni i niepewni. Te przeżycia są dla nich ważne, ale też ich niepokoją. Nie wiedzą, co z nimi robić. Z reguły w trakcie gorączkowej relacji pada zdanie typu: sama już nie wiem, czy wariuję i czy mam iść do psychiatry? Równie często: przeczytałem wszystko, co jest w księgarniach na ten temat, ale nie wiem, co się ze mną dzieje.
Nasza kultura zostawia nas samych z odmiennymi stanami świadomości. Psychologowie akademiccy boją się ich, niewolniczo trzymając się pozytywistycznej interpretacji danych naukowych. Według niej stany umysłu to w stu procentach skutek biochemicznych reakcji w mózgu. Nie chcą widzieć, że zależność między biochemią a stanami psychicznymi nie świadczy o pierwotności któregoś z tych obszarów. Kapłani i nauczyciele duchowi? Opisują takie stany pojęciami swoich szkół, co często jest dla ich uczniów abstrakcją. Postawa filozoficznej otwartości wobec takich przeżyć, zdrowego do nich podejścia – z ciekawością i krytycyzmem, ale bez wypierania czy zamrażania w teologiczne formułki – właściwie dzisiaj nie istnieje. William James, filozof i psycholog z przełomu XIX i XX wieku, ostatni wielki badacz umysłu, który się takimi przeżyciami zajmował, dzisiaj nie zmieściłby się ani w świecie psychologii akademickiej, ani religii, ani książkowego poradnictwa. Dla niego nasza zwykła świadomość na jawie graniczy ze znacznie szerszym strumieniem świadomości i jest od niego oddzielona, jak pisał, cienką ścianką. Kulturowe uwarunkowania sprawiają, że to, co dla nas jest stanem mistycznym, dla innych ludzi może być naturalnym sposobem odbioru rzeczywistości.
Nie tylko cudowność
Nasze poszukiwania duchowe albo medytacyjne, jak wszystko, są konfrontacją wyobrażeń z rzeczywistością, często bolesną. Medytacja daje czasem wytchnienie, poczucie szczęścia i wolności od neuroz, ale jeśli ma się wiązać z rozwijaniem wglądu, musi dotknąć wszystkich aspektów egzystencji, także bolesnych. Tylko że autorzy książek o duchowości zwykle o tym nie piszą. Ostatniej zimy medytowałem z grupą ludzi w Tajlandii. Szybko okazało się, że większość z nas postrzega medytację jako pogłębianie przyjemności, a oświecenie jako coś, co ma ją zwieńczyć w postaci wybuchu ekstazy z fajerwerkami w tle.
To nie jest tylko polska przypadłość. W USA w ostatnich latach wyszło wiele książek, które pokazują rzeczywistość zmagań duchowych. Rober Forman, profesor religioznawstwa na Hunter College w Nowym Jorku, w książce „Oświecenie to nie rozbicie banku z kasą” rozlicza się z mitem przyjemnej medytacji i ze swoim życiem duchowym. Opisuje z bolesną dokładnością zmiany w swojej percepcji rzeczywistości, które zaszły, odkąd w wieku dwudziestu kilku lat po miesiącach odosobnienia medytacji transcendentalnej doznał pierwszych trwałych przekształceń świadomości. Przez kolejnych 40 lat te zmiany się pogłębiały. Od początku nie daje czytelnikowi złudzeń: „Kiedy zaczynaliśmy medytować na początku lat 70., wszystkim nam się wydawało, że osiągniemy oświecenie. Że to wstrząśnie naszym życiem, zakończy nasze neurozy i uczyni nas nieskazitelnymi”. Ale choć profesor jest przekonany, że doświadczył przebudzenia, twierdzi, że nic z tych oczekiwań się nie spełniło. Zaraz po pierwszym doświadczeniu przebudzenia i tym, co nazywa „strukturalną zmianą świadomości”, dopadł go egzystencjalny kryzys – przez lata żył w lęku i nie zaobserwował u siebie zdrowszych zachowań albo emocji niż te, których doświadczał wcześniej. Wciąż podkradał na przykład (bezsensownie, jak pisze) drobne przedmioty ze sklepu. Żeby żyć szczęśliwiej, udał się w końcu do psychoterapeuty. Uznał, że medytacja nie złagodziła jego neuroz, a bycie w ciszy umysłu nie rozwiązało jego problemów. Nawet wtedy, gdy sam stał się nauczycielem duchowym. Twierdzi, że terapeuta mu pomógł.
Forman podaje, za buddyjskim nauczycielem Jackiem Kornfieldem, ciekawe statystyki: spośród 54 buddyjskich, hinduskich i dżinijskich znanych nauczycieli duchowych w USA tylko 15 żyło w celibacie, do czego zachęcają ich tradycje.
Z 39 aktywnych seksualnie mistrzów aż 34 miało romanse ze swoimi uczniami, łamiąc tym samym podstawowe zasady swoich tradycji. Profesor nie kwestionuje głębi ich przeżyć i autentyczności przebudzenia. Kwestionuje coś innego – opinie, że przebudzenie czyni z nas aniołów. Jeszcze bardziej wątpliwa jest inna opinia, że dostęp do mistycznych stanów czyni z nas doskonałych partnerów życiowych. Najczęściej dzieje się odwrotnie. „Spośród nauczycieli duchowych, których znam osobiście, a znam ich wielu, wszyscy są przynajmniej po jednym rozwodzie. Dotyczy to USA i Szwecji. Nie ma jeszcze badań na ten temat, ale zdaje się, że szanse na szczęśliwe małżeństwo nie są większe u poważnych nauczycieli duchowych niż u reszty populacji. A prawdopodobnie znacznie mniejsze” – pisze Forman. I analizuje stowarzyszenia duchowych nauczycieli, których był członkiem albo przywódcą. Kiedy wspólnie medytowali, wszystko szło cudownie, gdy jednak przychodziło do inwestowania pieniędzy i czasu we wspólne projekty, zaczynały się kłótnie. Cudowny spokój umysłu przestawał działać.
Nie tylko uważność
W świecie rozwoju duchowego panuje jeszcze co najmniej jeden wielki mit: że wystarczy być uważnym i wszystko stanie się cudowne. Że jedna drobna zmiana perspektywy załatwi wszystko. Forman słyszał pewnego guru, który kazał uczniom doświadczyć „jedności wszystkich rzeczy”, i uświadomił sobie, jak bardzo takie formułki wprowadzają w błąd.
Profesor pisze tak: „Oświecenie dotyka obszarów metafizycznych, jest daleko głębsze, niż moglibyśmy oczekiwać na podstawie panujących obecnie na rynku duchowym nauk z zakresu pozytywnego myślenia o rozwoju osobistym. [….] Wiem, mówienie o tym jest wyzwaniem dla wielu poszukiwaczy egzystencjalnych, dla pewnych zakorzenionych pojęć i, bądźmy realistami, być może także dla przychodów niektórych nauczycieli duchowych”.
Cudowna formuła, która przełącza życie ze zwykłego na oświecone, nie istnieje. Budzenie się umysłu, tak jak opisują je świadectwa mistyków i mistrzów medytacji (a nie papkowate poradniki, które na nich rzekomo się opierają), jest procesem odwarunkowania od zwykłej percepcji siebie i świata wokół nas. Wielu czytelników współczesnej gwiazdy mistycyzmu Eckharta Tollego jakimś cudem wynosi z lektury jego świetnych książek przekonanie, że do pełnego szczęścia wystarczy „być w chwili obecnej”, i nie dostrzega, że sam autor osiągnął to, co nazywa przebudzeniem, po rozdzierającym, skumulowanym ataku lęku, w czasie którego był bliski samobójstwa, i po miesiącach głębokiej depresji, co zresztą ze szczegółami opisuje. To samo spotykało mistyków, łącznie ze świętym Janem od Krzyża i jego „ciemną nocą”.
Pogłębiona medytacja nie jest resetem z myślenia. To kolejny mit. Taka medytacja aktywuje złożony proces, który ma swój emocjonalny i intelektualny aspekt. W czasie pisania mojej ostatniej książki „Zaufaj życiu. Nie zakochuj się w przelatującym wróblu” przejrzałem stare notatki z półrocznego pobytu w dwóch klasztorach Birmy. Znalazłem na przykład taką: „Kiedy ciągle przegrywam, nie ponoszę ryzyka, że dostanę nowe wyzwanie i że w ogóle będę musiał walczyć, ego jest bezpieczne. Najbardziej boję się sytuacji, że przegram coś przez brak własnych zdolności. Ego myśli, że jest zdolne, to potwierdza jego istnienie, więc wolę w ogóle nie przystąpić do walki”. Do takiej, i wielu podobnych, czysto intelektualnych konkluzji, które wtedy wydawały mi się ważne, choć przyznaję, po latach nie brzmią specjalnie odkrywczo, doprowadziło mnie do 16 godzin medytacji dziennie przy całkowitym zakazie czytania książek (no dobrze, dwa czy trzy razy zakradłem się w nocy do klasztornej biblioteki).
BBC, w tekście o wszechobecności słowa „uważność” w naszych czasach, podało niedawno ciekawe dane. Dziennikarz stacji przeszukał bazy brytyjskiej prasy z kwietnia 2004 roku. Słowa „uważność” („mindfulness”) użyto wtedy dwukrotnie. Dziesięć lat później, w kwietniu 2014 r., 150 razy. Za popularnością tego słowa kryje się często religijna wiara w cudowną moc uważności. I nieufność wobec myślenia. Wiara w uważność jest tylko jedną z odmian wiary. Jak każdy jej rodzaj, musi być zbalansowana tym, co na przykład w buddyzmie Theravady nazywa się „dociekaniem”. Analizą, krytycznym myśleniem i filozoficzną gotowością do kwestionowania rzekomo ostatecznych rozwiązań. I emocjonalną gotowością na to, że w procesie poznawania swojego umysłu natkniemy się nie tylko na grządki pachnących róż, ale także na to coś, co gnijąc, sprawia, że te róże mogą rosnąć. Dociekanie filozoficzne, proces, który można pogłębiać przez całe życie, daje układ odniesienia, którego nie ma przy zwykłym uznaniu ważności podziału świata na to, co dobre, bo uważne, i niedobre, bo pozbawione uważności, na sferę oświeconą i nieoświeconą. Jest konieczne, żeby przetrawić nieznane dotąd stany świadomości i zintegrować je z codziennym życiem.
Nie jest to bez znaczenia dla coachów zajmujących się rozwojem osobistym, zwłaszcza że coraz częściej używają w pracy narzędzia w postaci medytacji. Prędzej czy później jakiś klient zechce porozmawiać z nimi o innych stanach percepcji, bo nie są one takie rzadkie, a w tej dziedzinie także trwa „coming out”. Wtedy zwykła skrzynka z narzędziami może nie wystarczyć. Bardziej niż standardowe szkolenie może się przydać praca w postaci wspólnego dociekania, typowa dla filozofii życia.