Od zera do menedżera w tej samej firmie? Historia stażystów, którzy dotarli na sam szczyt

Kariera od stażysty do prezesa? To scenariusz możliwy również w Polsce. Trzeba jednak uważać, żeby nie wpaść w pułapkę.
Od zera do menedżera w tej samej firmie? Historia stażystów, którzy dotarli na sam szczyt

Może się wydawać, że Dennis A. Muilenburg ma nudne życie. 54 lata na karku, z czego 33 przepracował w jednej firmie. W 1985 roku trafił do Boeinga jako stażysta. Świetnie wykształcony, z licencjatem w dziedzinie Inżynierii Kosmicznej z Iowa State University i magisterką z Aeronautyki i Astronautyki na Uniwersytecie w Waszyngtonie. Dla młodego chłopaka praca w jednym z największych koncernów lotniczych na świecie była pracą marzeń. I opłacało się przepracować w nim ponad 30 lat. Dzisiaj Muilenburg jest prezesem Boeinga. To pierwszy taki przypadek w firmie, żeby stażysta został późniejszym jej szefem.

Mary Barra zaczynała pracę w General Motors jako stażystka przy linii produkcyjnej. Na początku trafiła do fabryki Pontiaca. Najpierw była obróbka metali, potem sprawdzanie jakości karoserii i pierwsze poważne zadanie: usprawnić komunikację dyrekcji ze zwykłymi pracownikami fabryki. Poradziła sobie. Zamiast premii dostała jeszcze trudniejsze zadanie. Miała przestawić pracę w jednej z fabryk General Motors tak, by ta wreszcie robiła auta tak szybko jak jej japońska konkurencja.

Tutaj również sukces i megaawans. Została dyrektorem produkcji. A po paru latach szefem całego koncernu. „Koniec z gównianymi samochodami” – takim mocnym cytatem zaczęła swoją karierę na fotelu prezesa General Motors. Została pierwszą kobietą w historii, która stanęła za sterami dużej firmy motoryzacyjnej.

Takich przykładów „from zero to hero” jest więcej. Przyszli na wakacyjne praktyki jako studenci. Kiedy inni stażyści obrażali się, że dostają najnudniejszą pracę i rzucali papierami po paru dniach, oni pięli się w górę. Zmieniali się ich przełożeni, oni dostawali coraz trudniejsze zadania, byli oceniani kilkadziesiąt razy na rok, aż w końcu wdrapali się na sam szczyt. Kariera od stażysty do prezesa to nie tylko „American dream”. Takie przypadki są również w Polsce.


MOTYWACJI DUŻO, MOŻLIWOŚCI MAŁO

Dwie trzecie polskich studentów chce zdobywać doświadczenie w branży jeszcze podczas studiów. 68 proc. ma za sobą więcej niż jedną pracę – wynika z raportu „Student w pracy 2018” przygotowanego przez firmę badawczą SW Research. Aktywności zawodowej polskim studentom odmówić więc nie można. Problem w tym, że aż 86 proc. z nich, jeśli już gdzieś pracowało, to w zawodzie zupełnie niezwiązanym z kierunkiem swoich studiów. Z czego to wynika? Problemem są przede wszystkim zarobki, bo jeżeli staże w odpowiedniej branży już są, to niestety bezpłatne, a wielu młodych nie może sobie na to pozwolić. Tylko jedna trzecia przepytanych studentów przyznała, że mogłaby iść na bezpłatny staż.

Socjolożka z Uniwersytetu Warszawskiego dr Małgorzata Durska twierdzi, że młodym nie brakuje motywacji,ale brakuje im możliwości. „Na przykład w postaci płatnych staży, co działa nie tylko na niekorzyść studentów, ale też pracodawców” – tłumaczy. Nic więc dziwnego, że o jedno miejsce na stażu marzeń co roku bije się 3–50 studentów.

 

Tak jest na przykład w Allegro, gdzie na jedno miejsce przypada co roku 40 kandydatów. To ponad dwa razy więcej niż na najbardziej oblegany kierunek studiów w Krakowie, czyli medycynę na Uniwersytecie Jagiellońskim. Największe firmy w kraju podsumowują właśnie swoje programy stażowe, które przez wakacje oferowały studentom. Według tegorocznego badania grupy Pracuj.pl aż 82 proc. ankietowanych uczniów szkół wyższych w Polsce uważa, że staże podczas studiów warto odbywać. 65 proc. z nich już taki staż odbyło. Co im dało te parę miesięcy praktykowania? Niebywały kop w górę kariery. Szansa na pierwszą poważną pracę i kilkumilowa przewaga nad kolegami ze studiów, którzy odpadli w rekrutacyjnym sicie.


KORPO-ELIMINACJA

Na starcie jest z reguły podobnie. Trzeba wysłać CV i list motywacyjny, czyli standard. Ale niektóre firmy życzą sobie, żeby podesłać im jeszcze listę ocen z ostatniego roku studiów. To pierwsze sito selekcji. Kolejna część: internetowy test. Większość korporacji używa tych opracowywanych przez londyńskich psychologów z SHL.

To amerykańska firma headhunterska, który pomaga największym koncernom wyłowić z rynku te najcenniejsze talenty. Część pytań jest podobna do popularnych testów na inteligencję, czyli coś w stylu: ustaw obrazki w szeregu, żeby każdy kolejny element tworzył logiczną całość. Do pytań na logikę dochodzi część matematyczna. Przykładowe zadanie: długopis i ołówek kosztują razem 1,10 zł. Długopis jest droższy od ołówka o złotówkę.

Ile więc kosztuje ołówek? [odpowiedź: 5 groszy – red.]. Są też większe problemy, jak na przykład obliczenie, ile energii elektrycznej zużywa się w Wielkiej Brytanii, bazując na danych z brytyjskich kopalń. Niespodzianką jest to, że pytania dla stażystów są trudniejsze od tych, które dostają kandydaci aplikujący na pozycje menedżerów wyższego stopnia. Ada Radziwoń z SHL Polska tłumaczy, że dzieje się tak, bo studenci są otrzaskani w bojach. Często zdają egzaminy, zaliczają kolokwia, a kandydat na dyrektora jakiś tam test mógł rozwiązywać kilkanaście lat temu.

Ci, którzy mają najlepsze wyniki po teście, są zapraszani na rozmowę. Zaczyna się od klasycznych pytań o to, co się robiło, co się umie robić i co chce się robić. Pyta się o znajomość języków, doświadczenie, umiejętności, życiowe cele. Ale znienacka gdzieś tam może paść jakieś bardziej abstrakcyjne pytanie. Na przykład o to, dlaczego studzienki kanalizacyjne są okrągłe. Albo ile wynosi liczba wszystkich schodów ruchomych zainstalowanych w Polsce. I to nie jest tak, że staż dostaje ten, kto udzieli najbardziej precyzyjnej odpowiedzi. Liczy się przede wszystkim analityczny umysł. Kandydat ma opowiadać o tym, co się dzieje w jego głowie, kiedy myśli nad ułożeniem odpowiedzi.

W innych firmach mogą padać filozoficzne pytania o to, gdzie kandydat na staż widzi siebie za 20 lat albo co powiedziałby swoim wnukom, gdyby był już dziadkiem. Oprócz takich pytań, wydawałoby się totalnie niezwiązanych z pracą, są też te bardzo konkretne. Jak przekonać zarząd spółki, żeby zainwestował w budowę restauracji na obrzeżach miasta, a nie w centrum. Albo: jeden z pracowników przedstawił ci słaby plan restrukturyzacji przedsiębiorstwa. Masz pół roku, żeby to zmienić i poprawić wyniki finansowe firmy. Co robisz? Może też być coś z dziedziny HR: twój kolega z pracy popadł w konflikt z całym zespołem. Musisz go zwolnić i wytłumaczyć, dlaczego.

Jak to zrobisz? Odpowiedzi na te pytania nie muszą być koniecznie udzielane sam na sam z komisją rekrutacyjną. Niektóre firmy stosują tzw. okrągłe stoły, przy których zbiera się kandydatów z wielkiego finału rekrutacji. Słyszą od rekrutera o problemie i zaczyna się dyskusja. Kto główkuje lepiej, ten przechodzi. Studenci wiedzą jednak, że warto przeżyć wszystkie rekrutacyjne katusze, żeby trafić do pracowniczego raju.


ZACZYNAŁ OD ROZWOŻENIA BATONIKÓW

Autorem najbardziej spektakularnego awansu w historii polskiego rynku pracy jest chyba przykład Adama Krasonia, dzisiaj prezesa polskiego PwC. Pracę w jednej z największych firm audytorskich na świecie zaczął w 1991 roku. Przetrwał zwolnienia, rozstania, kolejnych dyrektorów, nawet połączenie Price Waterhouse z Coopers&Lybrand w 1998 roku, po którym powstało PricewaterhouseCoopers. Nie dotknął go kryzys finansowy z 2008 roku ani kryzys w branży konsultingowej, który wybuchł trzy lata później, a największe koncerny doradcze traciły zlecenia i klientów. Wytrwał w jednej pracy w sumie 22 i pół roku. Aż wreszcie został prezesem. Ale to nie jedyna historia.

 

Po korytarzach polskiego oddziału producenta słodyczy Mars krąży legenda, jak w firmie zaczynał jeden z jej obecnych dyrektorów. W latach 90. Tomasz Pawłowski jeździł po Polsce fordem transitem i rozwoził czekoladki. Odwiedzał właścicieli sklepów. Zachęcał ich, żeby wyeksponowali marsy i twixy u siebie na półkach.

Był w tym tak dobry, że został dyrektorem sprzedaży na kraje bałtyckie. Parę lat i kolejny awans. Pawłowski został „dżi emem”, czyli general managerem nadzorującym cały dział czekoladowy. Minęło kilka lat i kolejny szczebelek na drabince. Od ponad roku Pawłowski zajmuje w Marsie stanowisko chief customer officer.

Odpowiada za klientów w całej Europie i Południowej Afryce. Wydawałoby się to niemożliwe, ale takie awanse zdarzają się nawet w państwowych spółkach, gdzie przecież z każdą zmianą rządu kadrowa miotła wymiata wszystkich menedżerów. Kariera Artura Wasilamówi jednak co innego. Kilka miesięcy temu został powołany na stanowisko prezesa Lubelskiego Węgla Bogdanka. To jeden z największych producentów węgla kamiennego w kraju. Na warszawskiej giełdzie spółka jest wyceniana na ponad 2 mld zł.

Wasil w Bogdance przeszedł wszystkie szczeble kariery zawodowej. W 2002 roku skończył studia na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i trafił do Bogdanki na staż. Musiał sporo narobić się pod ziemią, żeby zostać sztygarem – tak nazywa się stanowisko kierownicze w górnictwie. Zajmował się dozorem technicznym i administrował pracę górników. Później został dyrektorem ds. górniczych aż trafił na fotel prezesa.


UWAGA NA KAPCIE

Zdaniem psychologa biznesu Jacka Santorskiego takie awanse w wielkich koncernach są dowodem na to, że praca w korporacji nie musi być rzeczywiście tak wroga i straszna, jak się ją przedstawia. Również w Polsce są firmy, które wierzą w swoich pracowników i na najważniejsze stanowiska wyłaniają ludzi z wewnątrz. Nie rozpisują dodatkowej rekrutacji, nie szukają za granicą, nie podkupują dobrego menedżera, żeby wyciągnąć go od konkurencji. Ale co zrobić, żeby wytrzymać w jednej firmie kilkadziesiąt lat? Tak jak Jack Welch, który w wieku 25 lat trafił na stanowisko młodszego chemika w koncernie General Electric. Przepracował w firmie 21 lat, zanim trafił na fotel prezesa. Potem siedział w nim kolejne 20 lat. W trakcie swojej prezesury GE zwiększył wartość o 400 mld dolarów.

Dzisiaj pracownicy poświęcający połowę swojego życia na pracę w jednej firmie to już ginący gatunek. Według badań międzynarodowej agencji zatrudnienia Randstad co piąty młody Polak zmienia pracę średnio co pół roku. To tzw. job hoppers albo po polsku skoczkowie, bo skaczą od jednego pracodawcy do drugiego. Zdaniem Małgorzaty Sacewicz-Górskiej z ManpowerGroup to ryzykowna strategia, bo zmiana pracy dla krótkotrwałych korzyści może być negatywnie postrzegana przez pracodawców, a taki model zatrudnienia może się sprawdzać tylko do pewnego momentu kariery zawodowej. Duże firmy przecież po to przyjmują młodych pracowników, żeby w nich zainwestować i ich wyszkolić. Nie chcą przyjmować kogoś, w kogo wpompują pieniądze, a po pół roku ten ktoś zwolni się z pracy.

Wieloletnia praca w jednej firmie daje pracownikowi dobrą i stałą pozycję. One dają szanse na korzyści finansowe: awans, podwyżkę, samochód służbowy dodatek do pensji. Łatwiej się o to starać w swojej firmie niż u zupełnie nowego pracodawcy. Wieloletni pracownik świetnie zna pracodawcę od środka. Wie, jaka kultura pracy panuje w firmie, jakie są zwyczaje, a taki pracownik jest zwyczajnie bardziej efektywny. Ale są też głosy, że praca w jednej firmie rozleniwia.

Psycholog biznesu Izabela Kielczyk mówi, że gdy pracuje się długo w jednym miejscu, to firma staje się dla nas swego rodzaju pułapką. Tłumaczymy sobie, że popracujemy w niej jeszcze pół roku, może rok i nadal nic nie zmieniamy. To takie trochę niewygodne kapcie, ale nadal kapcie. I łatwiej zmienić coś po 5 latach niż po 15. Czy jednak pracownik potrzebuje zmiany? Jeżeli rzeczywiście firma nie daje nam nowych wyzwań, szans na rozwój osobisty, na awans, na podwyżkę, to trzeba z niej uciekać. Ale jeśli docenia się w niej zaufanych pracowników i jest nam w niej zwyczajnie dobrze, to warto w niej zostać, bo są miejsca, gdzie stażysta może awansować na prezesa. Nawet w Polsce.

Więcej:karierapraca