Od radości do goryczy

Tak charakteryzował go baczny obserwator i zarazem premier młodego państwa Jędrzej Moraczewski: „Niepodobna oddać tego upojenia, tego szału radości, jaki ludność polską w tym momencie ogarnął. Po 120 latach prysły kordony! Nie ma »ich«! Wolność! Niepodległość! Zjednoczenie! Własne państwo! […] Od rana do wieczora gromadziły się tłumy na rynkach miast; robotnik, urzędnik porzucał pracę, chłop porzucał rolę i leciał do miasta, na rynek dowiedzieć się, przekonać się, zobaczyć wojsko polskie, polskie napisy, orły na urzędach; rozczulano się na widok kolejarzy, ba, na widok polskich policjantów i żandarmów. […] Chaos? To nic. Będzie dobrze. Wszystko będzie, bo jesteśmy wolni od pijawek, złodziei, rabusiów, od czapki z bączkiem, będziemy sami sobą rządzili”.

Gdy w listopadzie 1918 roku, po ponad 120 latach niewoli, odradzała się Rzeczpospolita, Polaków ogarnął prawdziwy szał radości. O powszechnym entuzjazmie mówią wszystkie źródła dokumentujące ten moment

Miliony Polaków zachłystywały się radością z wolnej Polski, bo oczekiwały od niej rozwiązania wszystkich problemów. Niepodległość jawiła się w zbiorowej świadomości w roli cudownego lekarstwa na trapiące społeczeństwo bolączki. Tak wspominał te nastroje znany historyk Janusz Pajewski: „Przyszła Polska, oczekiwana, śniona, budząca tyle optymistycznych myśli. Wszystko, co polskie, było drogie, otaczane miłością, czczone”.

Ów mit Polski jako kraju powszechnej szczęśliwości budowany był latami, jeszcze w czasach niewoli. Podtrzymywały go wszystkie obozy polityczne, choć każdy z nich inaczej kreślił perspektywę niepodległościowego raju. Posługując się wizją ojczyzny bezpiecznej, zasobnej i sprawiedliwej, mobilizowano społeczeństwo do walki z zaborcami. Ich też przez długie lata obwiniano o wszelkie zło, również to, któremu nie byli winni, jak np. o wyzysk robotników. W tym głęboko zakorzenionym czarno-białym stereotypie obca władza była wyłącznie nieszczęściem i zagrożeniem, zaś wolna Polska krainą mlekiem i miodem płynącą. Nic dziwnego, że krzepło przekonanie, że odrodzona Rzeczpospolita stanie się dla wszystkich obywateli matką czułą i sprawiedliwą.

 

SZKLANE DOMY

Nadzieje związane z niepodległością były tak wielkie, że nie osłabiły ich nawet wyjątkowo trudne warunki codziennej egzystencji. Cztery lata wojny i okupacji spustoszyły ziemie polskie. Znaczny majątek zabrali ze sobą ewakuujący się w 1915 r. Rosjanie, którzy wywieźli w głąb cesarstwa wiele kompletnych zakładów przemysłowych, często z całymi załogami. Dzieła zniszczenia dopełniły trzy lata okupacji niemieckiej i austriackiej. Berlin i Wiedeń odczuwały skutki blokady zarządzonej przez państwa Ententy. Aby zapewnić zaopatrzenie armiom, zmuszały do zaciskania pasa ludność cywilną. Nie oszczędzano własnych poddanych, ale ze szczególną bezwzględnością eksploatowano tereny zdobyte na nieprzyjacielu, w pierwszej kolejności właśnie polskie. Zwłaszcza systematyczni Niemcy rekwirowali wszystko, co mogła przerobić nienasycona machina wojenna, także dzwony kościelne i zwykłe kuchenne rondle.

W efekcie takiej polityki bieda pod koniec wojny, ale także w pierwszych miesiącach wolnej Polski, była wręcz niewyobrażalna. Dość powiedzieć, że amerykańska misja żywnościowa, przysłana do Warszawy, biła na alarm, ostrzegając przed katastrofą humanitarną i szacując, że nadciągającej zimy może nie przeżyć z głodu i zimna co trzeci Polak. Czarne prognozy nie sprawdziły się, ale żyło się w tym okresie wyjątkowo ciężko.

Mimo to niepodległościowy entuzjazm nie wygasał i nikomu nawet nie przychodziło do głowy, aby o codzienne kłopoty obwiniać młode państwo. Całe zło niezmiennie kładziono na karb obcej władzy, wierząc gorąco, że własne rządy doprowadzą do naprawy sytuacji, oczywiście nie z dnia na dzień, bo przecież nawet dziecko wie, że nie od razu Kraków zbudowano. Najważniejsze, że już nie było rosyjskich i niemieckich pijawek, które nie dość, że wypijały polską krew, to jeszcze infekowały ją własnym jadem. Bez nich, jak w wielkiej wizji Stefana Żeromskiego, Polska miała być krajem wyłącznie „szklanych domów”.

Świetny, najbardziej syntetyczny wskaźnik, dowodzący jak gorąca to była wiara, stanowiła rekordowo wysoka frekwencja w wyborach do Sejmu Ustawodawczego. Przeprowadzono je w skrajnie trudnych warunkach 26 stycznia 1919 r., w środku surowej zimy. A mimo to do urn poszło – aż trudno uwierzyć – 78 procent obywateli. Nie było okręgu, w którym głosowałoby mniej niż 60 procent uprawnionych. Sporo za to było miejsc, gdzie do urn poszło 90, a nawet 95 procent obywateli. Polacy poszli gremialnie głosować, bo widzieli w Sejmie Ustawodawczym – jak celnie to zauważył bacznie obserwujący rodaków Józef Piłsudski – „domu swego ojczystego jedynego pana i gospodarza”. I gorąco wierzyli, że mądrymi działaniami, w pierwszej kolejności rozważnie stanowionym prawem i reformami społecznymi, rozwiąże on wszystkie ich problemy. Tylko nieliczni dawali wiarę komunistom, którzy wzywali do bojkotu parlamentu, a receptę na powszechną szczęśliwość widzieli nie w wolnej Polsce, lecz w rewolucji socjalnej, dla której własne państwo było tylko przeszkodą.

Pod wpływem niepodległościowego entuzjazmu Polacy masowo angażowali się w prace państwotwórcze. „Dziś składam cały bank i melduję się z powrotem na audytora” – oświadczył w dniu rozbrojenia Austriaków w Krakowie jeden z bohaterów „Generała Barcza”, powieści Juliusza Kadena- Bandrowskiego. Zaś na uwagę, że oznacza to podporządkowanie się nielubianemu pułkownikowi Dąbrowie, odpowiadał: „U Dąbrowy, u osła, pnia, wszystko mi jedno, polskiej władzy się melduję”. Już nie tylko w powieści, ale i w życiu, wybitnych naukowców, pisarzy, dziennikarzy i prawników spotykało się w tym czasie w najróżniejszych miejscach machiny państwowej. Także w armii, której młode państwo potrzebowało w pierwszej kolejności, bo większość granic musiało wywalczyć szablą. Armia rosła jak na drożdżach i już po kilku miesiącach liczyła kilkaset tysięcy żołnierzy, co było ewenementem w tym zdemoralizowanym przez światową pożogę rejonie Europy, gdzie powszechnie odwracano się od służby wojskowej.
 

 

ZGODA, ALE Z REZERWĄ

Przekonanie o nadrzędnym interesie odbudowywanego własnego państwa odmieniło też polityków, wcześniej zaciekle spierających się o najwłaściwszą drogę prowadzącą do odzyskania niepodległości. Wielka była w tym zasługa dwóch wybitnych mężów stanu: Piłsudskiego i Dmowskiego, którzy porzucili starą rywalizację i połączyli swoje wysiłki w niełatwym dziele budowania państwa. Więziony wcześniej przez Niemców Piłsudski powrócił 10 listopada 1918 r. do Warszawy i bez większego kłopotu sięgnął po dyktaturę. Jednak od razu zadbał o wyznaczenie jej rychłego kresu i już na koniec stycznia 1919 r. zarządził wybory do Sejmu Ustawodawczego, w którego ręce miała przejść pełnia władzy.

Zwolennikiem kompromisu był również Dmowski, który skutecznie spacyfikował wojownicze nastroje we własnym obozie. Dominowało tu przekonanie, że to narodowcy, jako wierni sprzymierzeńcy Ententy, powinni sprawować rządy, a nie Piłsudski, splamiony współpracą z Austrią i Niemcami. W efekcie, w styczniu 1919 r., powołany został rząd zgody narodowej, na czele z Ignacym Paderewskim. W ten sposób ostatecznie stłumiono tlącą się niezgodę i skoncentrowano wysiłki na wspólnym budowaniu państwa. Dmowski został delegatem na paryską konferencję pokojową i zajął się dyplomatyczną walką o granice (zwłaszcza z Niemcami). Marszałek Piłsudski pozostał Naczelnikiem Państwa. Jednomyślnie podtrzymał go na tym urzędzie Sejm Ustawodawczy, choć najliczniej byli tam reprezentowani posłowie z obozu narodowego. Nie chcieli oni naruszyć wypracowanej zgody, jednak Piłsudskiemu nie ufali i dlatego, pozostawiając mu najważniejszy urząd w państwie, znacznie okroili jego kompetencje.

To tylko jeden z sygnałów, że zgoda nie była całkowita. Coraz bardziej zresztą doskwierała ona, i to obydwu stronom, w miarę stabilizowania się sytuacji. Wytrwała jednak, niezależnie od spięć i ostrych nieraz konfliktów, aż do momentu finalnego okrzepnięcia państwowości, wyznaczonego traktatami strzegącymi granic Rzeczypospolitej i uchwaleniem konstytucji.

Wraz ze stabilizowaniem się sytuacji wypalał się też niepodległościowy entuzjazm. Nie tylko dlatego, że takie gorące uniesienia nigdy nie są wieczne. Jeszcze bardziej dawała znać o sobie przepaść rozwierająca się pomiędzy Polską wymarzoną w czasach niewoli a tą realnie funkcjonującą. Wbrew wyobrażeniom, mijały lata, a przypisywane wcześniej wyłącznie zaborcom obszary zła nie kurczyły się. Co więcej, zdawały się mnożyć i to w zastraszającym tempie.

Zmieniające się nastroje znakomicie odzwierciedlała literatura piękna, stanowiąca czuły barometr społecznych oczekiwań. „Niepodległość już jest – narzekał jeden z bohaterów „Romansu Teresy Hennert”, głośnej powieści Zofii Nałkowskiej – są i granice. Mamy wszystko to, co jest gdzie indziej, czegośmy innym tak zazdrościli. Jest łapownictwo rodzime, prywata, protekcja, rządy motłochu, wielkie afery, wielkie majątki, interes, interes przede wszystkim”.

Mało kto chciał pamiętać o tym, że niedostatki i kłopoty odrodzonej Polski w znaczniej mierze spowodowane były przyczynami natury obiektywnej, takimi jak: zniszczenia wojenne, dziedzictwo rozbiorów, międzynarodowe wahania koniunktury, wojna celna z Niemcami. Oburzenie nie kierowało się jednak przeciwko własnemu państwu. Ono pozostało świętością dla przytłaczającej większości Polaków. Tracili na popularności rządzący, zwłaszcza sejm, który coraz powszechniej postrzegano jako siedlisko prywaty i partyjnych intryg. Dojrzewało przekonanie, że kraj, jeśli dalej nie ma staczać się ku przepaści, potrzebuje gwałtownej, wstrząsowej terapii. Za tymi nastrojami kryła się też pretensja do rządzących o roztrwonienie niepodległościowego entuzjazmu.