Zabić ojca – jak to jest? Proszę sobie wyobrazić trójkę rodzeństwa, dwóch braci i siostra, siedzą w samochodzie, wygłupiają się, jak to dzieci. Jeden z braci, przypadkiem, zwalnia hamulec ręczny. Samochód zjeżdża w dół, po stromym podjeździe, uderza w tatę.
Tak zaczyna się powieść Elizabeth Strout „Bracia Burgess”. Jak się dorasta z przekonaniem, że – przypadkiem, ale mimo wszystko – zabiło się swojego rodzica? A relacje z rodzeństwem, czy na zawsze muszą być naznaczone piętnem tego wypadku?
Niedawno przyjaciółka wyznała mi, że nie kocha swojej siostry. Od wielu lat żyły osobno, w dwóch różnych krajach, jedna ogień, druga woda. Przyjaciółka lubiła pociągi i książki, jej siostra szybkie samochody i filmy, ale nie to było problemem. Nie potrafiły ze sobą rozmawiać, każda próba kończyła się kłótnią, atakiem i pośpieszną obroną, złością, ranami, które nie przynosiły zrozumienia ani ulgi, tylko pogłębiające się poczucie oddalenia.
Przez wiele lat słuchałem narzekań na starszą siostrę zakończonych stwierdzeniem: wiesz, nie znoszę jej, nie lubię, ale kocham, w końcu to moja siostra. Święta, wesela i pogrzeby, urodziny, rocznice ślubu rodziców – to wtedy zazwyczaj się spotykały. Rodzice od wielu lat nalegali, by ich córki w końcu się dogadały, przestały zachowywać się jak w piaskownicy, przestały skakać sobie do oczu. I moja znajoma próbowała. Zakładam, że jej siostra również. Ale wystarczyło krzywe spojrzenie, jedno słowo, przywołanie wspomnień albo rada wypowiedziana pełnym wyższości tonem, by dochodziło do kolejnej bitwy.
I nagle do niej dotarło – nie kocha swojej siostry, nie kocha jej od wielu lat. Wierzyła, że jest odwrotnie, powtarzała jak mantrę stwierdzenie, że rodzinę, bez względu na to, jaka jest, zawsze się kocha. Okazało się, że wspólne gniazdo nie miało takiej siły. Bycie obok siostry przynosiło napięcie, złość, smutek, a nie to, czego nauczyła się o miłości w trakcie swojego życia, tego, że wyzwala ona dobro, tylko dobro. Świadomość przyniosła jej ulgę, do której szybko dołączyły wyrzuty sumienia i poczucie winy – nie kochać swego rodzeństwa, czy tak wolno?
Elizabeth Strout, pisarka nagrodzona Pulitzerem, w „Braciach Burgess” opowiada historię Jima, błyskotliwego prawnika, Boba, jego młodszego brata nieudacznika, i Susan, wychowującej samotnie dziecko. Nad losami rodzeństwa unosi się duch przeszłości, śmierć ojca, okrutny i nieszczęśliwy wypadek. Nie będę zdradzał fabuły książki, bo jej lektura nie tylko wciąga, ale i dostarcza wielu powodów do refleksji nad relacjami z rodzeństwem i samym sobą, poza tym koi.
Pisarka odsłania przed nami świat znany z wewnętrznego monologu, te wszystkie myśli, które uznajemy za wstydliwe, wątpliwości, ten brak miłości do najbliższej osoby i jeszcze większy zakaz, by przyznać to przed samym sobą, a co dopiero innymi.
Moja przyjaciółka zrobiła długą pauzę po tym, jak wyznała, że nie kocha swojej siostry. Patrzyła w skupieniu na moją twarz, czekała na ocenę, a w końcu zapytała, czy to nie jest oburzające. Nie jest. Od braku miłości znacznie gorsza jest miłość udawana.
„Zaznał już straty. Znał spokój, który nastał, i oślepiającą siłę paniki, i wiedział też, że każda strata niesie ze sobą jakieś dziwne, ledwie uświadamiane uczucie wyzwolenia” – pisze Strout o jednym z braci, bohaterów jej książki, i dodaje: „przypominało mu to chwile z dzieciństwa, kiedy przekonywał się, że potrafi kolorować obrazki, nie wychodząc za linię”. Każdy z nas to przerabiał: zanim przyjdzie satysfakcja z utrzymania kolorów wewnątrz zaznaczonego kształtu, najpierw trzeba wiele razy wyjść poza linię, przekroczyć symboliczną granicę.
Ci z nas, którzy dorastali z rodzeństwem, wiedzą, że ta relacja jest rozbudowanym polem doświadczalnym, czasami pełnym min, które czekają latami na swój moment. Ale może się okazać, że łączy nas przeszłość, wspomnienia, rodzice, ale nie miłość, bo ta zgasła albo nigdy jej nie było. To miejsce, puste i zaskakujące, niosące w sobie „ledwie uświadamiane uczucie wyzwolenia”, może być nowym rozdziałem w jeszcze nienapisanej książce.