W sąsiednim pokoju słyszałem
ciocię, która rozmawiała z sobą
półgłosem. Mówiła zawsze dość
cicho, bo wierzyła, że ma w głowie
coś pęknięte i ochwiane, coby
wstrząsnęła za głośnym mówieniem;
ale nigdy, nawet będąc sama, nie
wytrwała długo, aby nie powiedzieć
czegoś, bo uważała, że to jest
zdrowo na gardło i że, pobudzając
obieg krwi, łagodzi duszności
i lęki, na które cierpiała. Przy tym,
żyjąc w absolutnej bezczynności,
użyczała najlżejszym zdarzeniom
nadzwyczajnej wagi (…) często
słyszałem, jak mówi sama do siebie:
„Muszę sobie dobrze zapamiętać,
że nie spałam”, bo nigdy nie spać
było jej wielką ambicją (…)
Chciałabym myśleć o sobie jako o kimś, kto przeczytał wszystkie siedem tomów „W poszukiwaniu straconego czasu” Prousta i to najlepiej jednym tchem, ale prawda jest taka, że to było dawno i nie mam pewności. Nie da się jednak tego wykluczyć, bo jako nastolatka byłam ambitna, co mi potem trochę przeszło.
Musiałam w każdym razie przeczytać jakąś część, bo w notesie, do którego przepisywałam fragmenty książek, zanotowałam sobie zdanie – cytat z występującej w powieści ciotki: „Muszę sobie dobrze zapamiętać, że nie spałam”. Są ludzie, którzy podobnie jak ta ciotka „użyczają najlżejszym zdarzeniom nadzwyczajnej wagi”, zwłaszcza jeśli owe zdarzenia dotyczą ich zdrowia lub samopoczucia. Idea, że mogłoby im chwilowo nic nie dolegać, mierzi ich i odrzuca. Fakt, że strasznie mnie taka dyspozycja denerwuje u innych, jest niechybnym znakiem, że sama mam do tego tendencję – tak działa psychologia i niestety nie mogę siebie wyjąć spod tej reguły.
Dialog na temat własnych niedyspozycji można prowadzić z samą sobą, tak jak to robiła w cytowanym obok fragmencie ciotka głównego bohatera powieści Prousta, starannie wyliczając sobie wszystkie doznawane niedogodności, można jednak wejść na wyższy level i zacząć angażować w sprawę innych. Mistrzowie fachu potrafią mówić o strasznych rzeczach, które ich spotkały, długo i szczegółowo, wygłaszając monologi godne desek niejednej sceny teatralnej, i to w sposób, który nie pozostawia widza obojętnym. Potrafią bowiem w taki sposób mówić o nieprzespanej nocy, bolesnym krzyżu (dodatkowe punkty za dwuznaczność!), piekących oczach czy potwornym, wręcz masakrycznym katarze, że ich dolegliwość staje się sprawą wspólną, nie przez nich jedynie doświadczaną uciążliwością, ale wyrzutem skierowanym w stronę mniej lub bardziej przypadkowego rozmówcy – pani z krzesełka obok w poczekalni przychodni, sąsiada spotkanego na spacerze czy kogoś jeszcze bardziej z psychologicznego punktu widzenia obiecującego, na przykład własnego dziecka. Wtedy katar przekształca się wręcz w swoisty zarzut skierowany do rozmówcy, który, powiedzmy to sobie szczerze, nie ma bezpośredniego wpływu ani na powstanie, ani na rozwiązanie problemu – nie zakatarzył nikogo, nie ma też mocy odkatarzania. Na początku jeszcze próbujemy coś poradzić – „może ci dam chociaż chusteczkę, spróbuj olejku do inhalacji, może idź się połóż” – wszystko na próżno. „Mam chusteczki, na olejki mam alergię, jak się położę, to przecież jeszcze bardziej mi się zatka!” – zawoła ofiara kataru, nie tylko nie pocieszona, ale wręcz oburzona nietrafnością naszych propozycji.
Wzięłam za przykład katar, bo chciałam się trochę powyzłośliwiać. Trudniej jest – i w tekście, i w życiu – jeśli skargi dotyczą rzeczy poważniejszych, chorób z lekarstwami na receptę, dużego bólu, prawdziwych nieszczęść. Ale okrutna prawda psychologiczna pozostaje taka sama – ciężko lubić kogoś, kto kolekcjonuje swoje krzywdy i wymachuje nam nimi przed nosem, pozostawiając nas w niedorzecznym poczuciu winy (że mamy lepiej) i bezradności (bo po kilkunastu jałowych próbach już wiemy, że rady tylko rozzłoszczą ofiarę).
O co w ogóle chodzi? Osobiście wierzę, że kiedy nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o miłość. Albo o jej uboższą kuzynkę, uwagę. I że niektórzy nauczyli się – a jakże, w dzieciństwie, i nie mów mi nawet, że było inaczej, nie po to studiowałam pięć lat psychologię na najstarszym polskim uniwersytecie, żeby teraz słuchać czytelniczych protestów – no więc że niektórzy w dzieciństwie nauczyli się, że muszą nazbierać do swojego plecaczka naprawdę dużo krzywd, żeby móc dostać miłość/ uwagę rodziców. Sama z własnego dzieciństwa pamiętam, że miałam nie/szczęście być dużo mniej chorowita od mojego brata i pewnie w związku z tym, kiedy miałam choć ślad podejrzenia, że mogę też być chora, biegłam żwawo (mimo domniemanej choroby) po termometr i z nadzieją wkłada-
łam go pod pachę – na ogół po to, żeby dziesięć minut później wyciągnąć go i ze smutkiem odczytać wynik w stylu 36,8.
W dorosłości udało mi się trochę ucywilizować i większość monologów o tym, jak jest koszmarnie zimno lub nie do zniesienia wprost gorąco, jak strasznie, przepotwornie mnie coś swędzi albo uwiera, prowadzę sama ze sobą i raczej po cichu, a kiedy to możliwe, staram się skierować swoją uwagę na inne tory – mam łatwiej niż ciotka Marcela z powieści Prousta, bo ona siedziała w domu, podobnie zresztą jak przez ostatnie lata życia sam Proust, który od dzieciństwa był bardzo chorowity (ale przynajmniej napisał tych dziewięć tomów).
Socjologiczne spojrzenie na podobną sprawę możesz znaleźć w arcyciekawej książce filozofa kultury Andrzeja Ledera „Prześniona rewolucja”. Mówi o tym, jakie żniwo zbiera, czasem w całych społeczeństwach, poczucie krzywdy. Jedną z potrzeb, która idzie z nim ręka w rękę, jest potrzeba „uznania cierpienia przez innych, uznania wyjątkowości ich cierpienia”. „To wiąże się z tym, że krzywda nie zna miary – pisze Leder. – Ci, którzy czują się skrzywdzeni, nie znoszą lekceważenia, umniejszania, porównywania. Również relatywizowania. To wszystko w ich odczuciu służy zakłamywaniu prawdy o absolutnym wymiarze ich krzywdy; jest szydzeniem z ich bólu. Dlatego nie chcą słuchać o krzywdach innych (…) mówienie o ich cierpieniu służy w odczuciu skrzywdzonych pomniejszeniu tego, co dotknęło właśnie ich”.
Wracając więc do naszego zakatarzonego znajomego czy Proustowskiej ciotki: podobnie bezsensownym ruchem, jak udzielanie rad, jest pokazywanie, że nam też jest niefajnie: nie próbuj się licytować z zawodowcem, bo nie wygrasz, choćbyś miał 39 stopni gorączki. Twoja gorączka jest potwarzą dla jego kataru, odebraniem mu niezbywalnego prawa do cierpienia, zabraniem mu należnego miejsca na cokole skrzywdzonych. Nie startuj w tych zawodach. Nie zabieraj ofierze jej roli, bo okaże się, że nie jest tak bezbronna wobec okrucieństw tego świata, jak się wydawała.