Umarła mi bardzo bliska osoba. W dniu, w którym się o tym dowiedziałam, moi znajomi na Facebooku nazywali perspektywę nadchodzącej jesieni „trudną do wytrzymania”, wyrażali głębokie oburzenie, że komputer im się zawiesił akurat wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowali, ogniście przerzucali się argumentami wokół spraw, co do których nigdy się ze sobą nie zgodzą. Przyjaciel powiedział mi kiedyś, że śmierć natychmiast ustawia wszystko na swoim miejscu, jednym cięciem. Wiadomo, co ważne, a co nie. Cała reszta naszej codzienności, nasze usadzane na tronach utrapienia i oburzenia wracają tam, gdzie ich miejsce – na peryferie mapy.
Druga rzecz, która się dzieje pod wpływem śmierci – o czym wiemy oboje, bo i ty, i ja to przeżyliśmy: przychodzi rozpacz, która zawęża pole widzenia do samej straty. Tym razem, patrząc na rozpacz osób, którym bliska mi osoba była jeszcze bliższa, widziałam to z nieskończenie małej odległości. Był to widok porażający – patrzyłam na nagie kości cierpienia. Świat znika, zamienia się w lej po bombie, która zabrała ukochaną. Liczy się tylko to, czego zabrakło, my sami stajemy się brakiem. Zapominamy, że są inni, których kochamy. Jeśli wierzymy w Boga, obwiniamy Go albo zapominamy o tym, że wiara w Niego oznacza wiarę w życie dla tego, kto umarł.
Taka jest nasza natura. A jednak – kiedy minie pierwsza fala bólu, może się udać przyjrzeć anatomii tego bólu. Ja, patrząc na własny, zobaczyłam ukryte pod jego spodem przekonanie, że życie nam się należy. Że należy nam się każdy centymetr tego, co mamy, należą nam się wszyscy, których kochamy, na zawsze. Pytanie „dlaczego?” powtarzane tyle razy i z tak głęboką rozpaczą, to świadectwo niezgody na utratę czegokolwiek i kogokolwiek, co uznawaliśmy za swoje. Jesteśmy jedynymi i pierwszymi, którzy cierpią aż tak.
Z wielką obcesowością mówi o tym niezwykła mniszka buddyjska Robina Courtin (absolutne przeciwieństwo kogoś, kogo wyobrażałbyś sobie jako buddyjską mniszkę) w znakomitym wykładzie „Be Your Own Therapist”, dostępnym na YouTube: „Mamy przekonanie, że powinniśmy być tym, kim jesteśmy. Że ten, którego kochamy, nie powinien umrzeć, że nie powinniśmy stracić pracy, że złe rzeczy nie powinny nas spotykać. Jeśli rozejrzymy się wokół i zrobimy jakiekolwiek rozpoznanie, zobaczymy, że jest normą, że ludzie umierają, że tracą pracę. Tak się dzieje. A jednak wszystko w nas desperacko protestuje i chce to odwrócić; jakby to był jakiś błąd.
W buddyzmie mówimy, że pierwszy krok to rozpoznanie, że wszystko podlega zmianie. To prosta rzecz. Ale buntujemy się przeciwko temu. Wyobraźmy sobie, że mam piękną filiżankę po babci. Jestem z nią bardzo związana. Im bardziej jestem związana, tym mocniej wierzę, że się nie zbije. A kiedy się jednak zbije, jestem rozbita. Dlaczego cierpisz, Robino? Bo stłukła się moja piękna filiżanka. O nie! Buddysta powie – cierpisz nie dlatego, że się stłukła, bo to, że się stłukła, jest jej naturą. Cierpisz, bo wierzyłaś, że nie powinna się stłuc, i że się nie stłucze. Tak samo myślimy o tych, których kochamy i tracimy”.
Czy to znaczy, że po stracie ukochanych mamy chodzić z wesołą miną, bo przemija postać tego świata i to jest OK? Czy w naszych żyłach zamiast krwi ma popłynąć płynny prozac? Nie chciałabym tego ani dla ciebie, ani dla siebie; nie wzięłabym, gdyby mi dawali. Nasi bliscy nie są stłuczoną filiżanką, miłość do nich często stanowi o tym, kim jesteśmy. Ale chcę mieć choć trochę wpływu na swoją reakcję na śmierć blisko mnie. Chcę, za radą Elizabeth Bishop, której piękny wiersz jest poniżej, ćwiczyć się w stracie. Ćwiczyć się w męstwie wobec straty. Patrzeć prosto w oczy temu, że ona też jest częścią życia.
Bishop otrzymywała prawie od początku życia poważne lekcje z tego przedmiotu. Kiedy miała osiem miesięcy, zmarł jej ojciec. Matka zachorowała psychicznie i do końca życia nie opuściła zakładu dla psychicznie chorych. Elizabeth mieszkała w różnych domach, z jednymi dziadkami, z drugimi, z siostrą matki. Potem zaczęła podróżować po całym świecie, mieszkała w Nowym Jorku, Paryżu, San Francisco, Bostonie, Meksyku, Brazylii. Jakby traumatyczne przeżycia utrat, które stały się jej udziałem, kiedy była dziewczynką, chciała przekształcić, jak pisze w wierszu, w świadome ćwiczenie kobiety dorosłej.
Kilka dni po śmierci bliskiej mi osoby jechałam samochodem wzdłuż ciemniejących o zmierzchu stawów. W ciszy, pod spodem bólu pojawiło się coś nowego: nagłe uczucie, które było jak druga strona monety. Na jednej stronie monety zobaczyłam wyryte, że śmierć jest utratą. Na drugiej stronie zobaczyłam, że życie jest darem. Ta strona monety zaświeciła mocnym blaskiem. „Wszystko jest łaską, że jest”, jak pisała Anna Kamieńska. Mój syn przegląda, ze słuszną troską na twarzy, podręcznik do matematyki na nowy rok. Zioła w ogródku pożółkły. Latają sójki. Jesteśmy tu, jeszcze przez chwilę. Przed ostatnią utratą, która nas czeka, kiedyś, może jutro, może za pięćdziesiąt lat, ćwiczmy się w małych utratach. Bo nic nie jest nasze.
„Ta jedna sztuka”
Elizabeth Bishop (tłum. Stanisław Barańczak)
W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy; tak wiele rzeczy budzi w nas zaraz przeczucie straty, że kiedy się je traci – nie ma sprawy.
Trać co dzień coś nowego. Przyjmuj bez obawy straconą szansę, upływ chwil, zgubione klucze. W sztuce tracenia nie jest trudno dojść do wprawy.
Trać rozleglej, trać szybciej, ćwicz – wejdzie ci w nawyk utrata miejsc, nazw, schronień, dokąd chciałeś uciec lub chociażby się wybrać. Praktykuj te sprawy.
Przepadł mi gdzieś zegarek po matce. Jaskrawy blask dawnych domów? Dzisiaj – blady cień, ukłucie w sercu. W sztuce tracenia łatwo dojść do wprawy.
Straciłam dwa najdroższe miasta – ba, dzierżawy ogromniejsze: dwie rzeki, kontynent. Nie wrócę do nich już nigdy, ale trudno. Nie ma sprawy.
Nawet gdy stracę ciebie (ten gest, śmiech chropawy, który kocham), nie będzie w tym kłamstwa. Tak, w sztuce tracenia nie jest wcale trudno dojść do wprawy; tak, straty to nie takie znów (Pisz!) straszne sprawy.