Często o nich zapominamy, a są tak cenne. O surowych, samotnych posługach miłości

Spędzamy wiele czasu w życiu na starannym przyglądaniu się niedociągnięciom naszych najbliższych i osądach wokół tego, jak bardzo odbiegają od naszych oczekiwań.
Często o nich zapominamy, a są tak cenne. O surowych, samotnych posługach miłości

Chłopiec rodzi się na przedmieściach Detroit, w podupadłej dzielnicy Paradise Valley. Jest rok tysiąc dziewięćset trzynasty. Jego rodzice właśnie się rozstają; żadne z nich nie zdecyduje się na jego wychowywanie – trafi do rodziny zastępczej, sąsiadów biologicznych rodziców. Nigdy nie zostanie formalnie adoptowany i będzie krążyć pomiędzy dwoma domami. W tym, w którym zamieszka na co dzień, domu rodziców zastępczych, będzie świadkiem codziennych awantur, przemocy psychicznej i fizycznej pomiędzy dorosłymi, później też jej ofiarą.

Chłopcem jest Robert Hayden, amerykański poeta, autor wiersza, który zamieszczam obok (wiersza odnalezionego po latach, dzięki pewnej wrażliwej i pięknej facebookowej koleżance, która była w stanie go odnaleźć na podstawie informacji, że był o czyszczeniu butów i napisał go Amerykanin). Jak napisać wiersz o takim dzieciństwie? Hayden postanowił, że napisze o miłości. Całą niewątpliwą traumę sprowadził w nim do jednej linijki. Czyli raczej odwrotnie, niż my robimy na ogół.

Spędzamy tyle czasu w życiu na starannym przyglądaniu się niedociągnięciom naszych najbliższych i surowych osądach wokół tego, jak bardzo odbiegają od naszych oczekiwań. Toczymy w głowie debaty, mnożymy argumenty, wygłaszamy w wyobraźni płomienne przemowy, które pozostawiają naszego rozmówcę bez słów, bezradnego wobec niepodważalności naszych argumentów. Czasem przenosimy się z tą całą naszą amunicją na jawę i tam, prawie zawsze w formie innej, niż sobie wyobrażaliśmy, odbywamy jakąś wersję naszej bitwy. Ile szczegółowych, jałowych wyliczeń pada, na ogół po obu stronach: „ja tobie siedem, a ty mi tylko cztery! Jakie cztery, liczyć nie umiesz, ja dziewięć, ty siedem!”. Odmierzamy, ważymy, domagamy się sprawiedliwości.

A tymczasem, równolegle, odbywają się posługi miłości – czasem surowe, a czasem całkiem czułe. Ktoś budzi się wcześniej niż my, widzi, że zsunęła się nam kołdra, i okrywa nas. Ktoś staje przed półką sklepową i szuka wzrokiem naszego ulubionego soku. Ktoś czyści nasze buty, prasuje koszule. Ktoś wysyła nam kiczowaty SMS z serduszkiem. Ktoś z ciężkim sercem idzie na wywiadówkę. Ktoś wiele, wiele lat później budzi się w środku nocy i martwi się o nas, chociaż już od bardzo dawna nie dostaliśmy żadnej dwói. Ktoś siedzi przy naszym szpitalnym łóżku i mówi nam, że pięknie wyglądamy, gładząc nasze przetłuszczone włosy. Dobroć i troska, której doznajemy na co dzień.

 

Jest taki cudowny film, który pewnie widziałeś – nie, nie chodzi mi o Felliniego, ale o „To właśnie miłość” w reżyserii Richarda Curtisa. Zanim jeszcze pojawia się tytuł filmu, widzimy halę przylotów na londyńskim Heathrow i ludzi, którzy, witając się, rzucają się sobie w objęcia. „Kiedykolwiek przygnębia mnie stan świata – mówi lektor – myślę o hali przylotów na lotnisku Heathrow. Często słyszy się o tym, że żyjemy w świecie pełnym nienawiści i chciwości, ale ja tego tak nie widzę. Wszędzie wokół widzę miłość. Czasem jest niezbyt dostojna, nie dość efektowna, ale zawsze obecna. Ojcowie i synowie, matki i córki, mężowie i żony, chłopcy, dziewczyny, starzy przyjaciele. Kiedy samoloty uderzyły w Twin Towers, z tego, co wiem, nikt z tych, którzy dzwonili z pokładu, nie zostawiał wiadomości o nienawiści czy zemście – wszystkie wiadomości mówiły o miłości. Jeśli chcesz to dostrzec, to mam dziwne wrażenie, że zobaczysz, że wszędzie wokół jest miłość”.

Ale nasza codzienna miłość i jej posługi często nie są tak pięknie kadrowane jak obrazy towarzyszące słowom narratora na początku filmu. Nie widzimy ich w zwolnionym tempie jak tam – raczej odwrotnie, nie towarzyszy im podniosła muzyka, częściej zgrzyty. Tak, sami sobie grabią ci, co nas kochają: nie tak ubrani, nie tak wykształceni, nasze pyskujące nastoletnie dzieci, dziadkowie, którzy nie odróżniają e-maila od SMS-a, powtarzający w kółko te same historie z naszego dzieciństwa. Nie ułatwiają nam zadania, kiedy swoje posługi miłości chowają za ponurą miną, okraszają nieprzyjemnym słowem, upychają pomiędzy pretensję a pretensję albo zupełnie grzebią pod jakimś sercem, które wydaje się, prawie zawsze niesłusznie, całkiem twarde. Posługi miłości wychodzą spoza naszego kadru. I wtedy, kiedy stają się tak surowe, stają się też, w swojej surowości, samotne.

„Bądź łagodny, bo każdy, kogo spotykasz, toczy swoje wielkie bitwy” – powiedział dziewiętnastowieczny szkocki teolog Ian Maclaren. Zostało ze mną to zdanie. Tę łagodność musiał w sobie odnaleźć Hayden, chłopiec, który, uczestnicząc w codziennych awanturach, napisał wiersz o czym innym.

Bo posługi miłości mogą towarzyszyć nawet autentycznej krzywdzie, nie zmywając jej przecież, nie likwidując jej skutków (Hayden w dorosłym życiu cierpiał na depresję; biografowie mało odkrywczo wiążą ten fakt z jego dzieciństwem, niewątpliwie kwalifikującym się jako „trudne”). Nie przestaje mnie zdumiewać, jak temu chłopcu po latach udało się właśnie miłość zobaczyć, wydobyć na światło dzienne, napisać o tym wiersz, właściwie dziękczynny.

I jeszcze – co byłoby w moim, w twoim wierszu, gdybyśmy skierowali snop światła na te posługi miłości, które kierowane są ku nam?

Te zimowe niedziele

W niedzielne ranki ojciec także wstawał wcześnie

i w sinoczarnym zimnie ubierał się, aby

spękanymi rękami, które go bolały

od roboty na mrozie w dni powszednie, sypnąć

węgla do pieca. Nikt mu nigdy nie dziękował.

 

Budziłem się, słyszałem trzaskanie drzazg mrozu.

Kiedy się już nagrzało, ojciec wołał na mnie

i zwlekałem się z łóżka, ubierałem, w lęku,

w jaki wprawiały mnie chroniczne domowe gniewy.

 

I zamieniałem parę obojętnych słów,

z nim, który zdążył już przegnać chłód z domu

i wyglansować moje odświętne półbuty.

Cóż ja wtedy wiedziałem, cóż ja mogłem wiedzieć

o surowych, samotnych posługach miłości?

– Robert Hayden, tłumaczenie Stanisław Barańczak