„A już najgorzej, jak staruchy nie zdążają przechodzić przez jezdnię na zielonym, tylko połowę drogi pokonują przy wtórze klaksonów. No przecież w samochodzie może siedzieć jakiś manager, jakiś head hunter, product specialist, sales assistant. On jedzie do pracy, on się spieszy, on ma spotkanie, krowo stara! Czy ty wiesz, co to znaczy spóźnić się na zebranie, wchodzić przy wtórze zniecierpliwionych chrząknięć. I co ma się wtedy powiedzieć: »Bardzo państwa przepraszam, ale jakaś pomarszczona baba zakorkowała Grójecką«? (…)
Kiedy wreszcie, po piętnastu minutach, staruszka dociera do swojego mieszkania, nie jest już sobą. Jest dyszącą machiną, popsutym parowozem odstawionym na bocznicę, czerwonym burakiem z oślinionymi ustami. Ostatkiem sił siatki lądują na blacie kuchennym, a babcia na krześle. No, Marysiu, dałaś radę. Znowu się udało zrobić samej zakupy”.
Sylwia Chutnik, „Kieszonkowy atlas kobiet”
Jestem z natury bardzo niecierpliwa. Kiedy stoję w ko-lejce, łapię się na odruchowej złości. Jak może być taka kolejka? Ileż można kupować znaczek? Wolniej się nie da tej reszty wy-dawać? Kiedy się przyjrzeć tym myślom, pod spodem leży uderzająco głupie prze-konanie: ludzie powinni się pospieszyć, bo ja tu przyszłam. Bo ja się spieszę. Inne kolejki, w innych miejscach – proszę bardzo. Ale tutaj akurat? Akurat teraz? Skandal. Albo jedziesz samochodem. A tam, wyobraź sobie, czerwone światło! Zupełnie tak, jakbyś się nie spieszył! A potem drugie pod rząd! Założę się, że trzecie też będą czerwone. No i są, oczywiście. Widziałeś? I tak sobie jedziemy, inteligentni na pierwszy rzut oka ludzie, co światła utwierdzając się w nieco mniej inteligentnym przekonaniu, że istnieje faktyczny związek między kolorem świateł a tym, że nasz samochód, z nami za kierownicą, o tej akurat 13.27 tutaj się pojawił. Powtarzamy to sobie, niby jako ponury żarcik. Taki żarcik-nie-żarcik.
Zabawnym przejawem tego samego zjawiska jest kibicowanie. Sama oddaję się mu z pełnym zaangażowaniem i eks-presją (szczegóły możesz sobie dopowiedzieć). W tej ekspresji jestem zresztą dość odosobniona, ponieważ mój mąż kibicuje w pełnym napięcia milczeniu, a syn koncentruje się na mojej ekspresji, jakby to akurat było najważniejsze. Łączy nas jednak przekonanie, że nasze zachowania mają wpływ na wynik meczu. Nie, nie tych sąsiadów z dołu ani pana w Radomiu na ósmym piętrze na osiedlu Słonecznym, nasze akurat zachowania. Jeśli jesteś kibicem, wiesz, o czym mówię. „Nie mów, że wygrają, błagam cię, zapeszysz! No widzisz, co się dzieje! Nie wychodź teraz, bo stracą punkt. Idź do tej kuchni; jak poszedłeś ostatnio, to trzy punkty z rzędu dostali. Trzymasz kciuki, synku? To trzymaj!”. I znowu rządzimy.
To przekonanie, że stanowimy centrum świata, byłoby tylko trochę śmieszne i bardzo głupie, a może odwrotnie, gdyby nie, jak to pisał Młynarski, „szczegóła drobna” – a mianowicie – drugi człowiek. Na przykład staruszka na przejściu, jak we fragmencie książki Sylwii Chutnik, zamieszczonym dziś obok. Na widok staruszki nasze przekonanie o własnej centralności i wyższości potrafi się nawet nasilić. I sprawa staje się osobista: ona, konkretna, konkretnie bezczelna i na twojej drodze, centralnie wymierzona w twoje targety kwartalne i plany pięcioletnie.
A to i tak nie jest jeszcze najgorszy wariant. Bo jednak pomiędzy tobą a nią jest karoseria, która tłumi twoje słowa, i raczej nikt ich nie słyszy, poza, ewentualnie, panem Bogiem, ale tego się raczej nie wie na pewno. Ale czasem tej karoserii nie ma. I, dodatkowo, jest jeszcze taka struktura sytuacji, która nasila nasze poczucie przewagi. Rośniemy w naszą darwinowską siłę, a drugi człowiek robi się całkiem malutki. Wszystkie te instytucje, które dają jednemu człowiekowi strukturalną przewagę nad drugim, umacniają w nas hierarchiczny obraz świata, stawiają tego, który wie, może i jest silny, naprzeciw tego, który nie wie, nie może i jest słaby – wszystkie one są dla nas szczególnie niebezpieczne, bo, niestety, łatwo jest nam uwierzyć, że świat wokół nas się kręci, a jeśli nie, to powinien zacząć.
Jeden z tych kontekstów szczególnie mnie rozwala. Szpitale. I starsi ludzie w szpitalach. I starsi ludzie w tak zwanych zwykłych szpitalach, i to tacy, których siostrzeniec nie jest ordynatorem ani wnuczka nie chodziła z córką pielęgniarki do klasy. Chociaż moi bliscy mieli rzadkie szczęście raczej tego nie doświadczać, te niby-cudze historie pozostawiły we mnie wspomnienia niezatarte. No bo jest tak: człowiek żyje swoje życie kilkadziesiąt lat. Spotykają go szczęścia i nieszczęścia, uczy się tego, czego się nie da wyczytać w żadnym poradniku – nie będę ci tłumaczyć, wiadomo. Pewnie nauczy się rzeczy, o których nam się nie śniło. Może wybuduje dom, może własnymi rękami. Pewnie wychowa dzieci, a może i wnuki, i to na całkiem fajnych ludzi. Ktoś będzie do niego mówił najpierw „synku”, potem „kocha-nie”, potem „tato”, „dziadku”. Ktoś po-wierzy mu swoje sprawy, będzie do niego przychodził po radę, będzie się uczyć od niego, jak żyć. A potem ten człowiek za-choruje. Straci siły i trafi do tego właśnie szpitala. I nagle będzie tak, jakby przestał być tym wszystkim, czym był – stanie się rzeczą, jakimś meblem, który czasem trzeba przetrzeć szmatką, czasem wlać jej do środka parę łyżek zupy, włożyć termometr pod pachę o piątej nad ranem, czego się znowu wierci. „Niedobry dziadek! Nie chce jeść!” – tak powiedziała pielęgniarka do starszego pana, dziadka mojej przyjaciółki. Bo pielęgniarka owa, tak ją nazwijmy, połykając inne cisnące się na usta określenia, miała akurat dwie sprawne nogi, którymi wciąż jeszcze umiała szybko przebierać, a starszy pan już nie, bo owa umiała sobie trafić łyżką do ust, a on nie, bo ona sobie wyobraziła, że ta różnica między nimi jest jakkolwiek istotna i daje jej przepustkę do pogardy. „Ale nie wiercimy nóżkami!” – upomniał lekarz osiemdziesięcioletnią pacjentkę – to słyszałam na własne uszy.
Wiercimy? Nóżkami?? Co ty mówisz, człowieku, do kogo! A jednak wtedy, słysząc te słowa, milczałam. I głupio mi z tym.
Panu Janowi, którego nigdy nie miałam zaszczytu poznać.