Piękny wiersz Adama Zagajewskiego przepisałam sobie do Zeszytu z Ulubionymi Wierszami i Fragmentami Powieści lata temu, nad ranem, kiedy jeden z moich mistrzów zamiast zachowywać się, jak na mistrza przystało, upił się nieprzytomnie i mamrotał ku mnie rzeczy mistrzowi nieprzystające. Potrzebowałam pod to wydarzenie jakiegoś podkładu – na przykład poezji, która, jak wiadomo, pomaga złapać równowagę na najtrudniejszych nawet zakrętach.
Moi mistrzowie nie są nieomylni.
To nie Goethe, który nie może
zasnąć tylko wtedy, gdy w oddali
płaczą wulkany, ani Horacy,
piszący w języku bogów
i ministrantów. Moi mistrzowie
pytają mnie o radę. W miękkich
płaszczach narzuconych pośpiesznie
na sny, o świcie, gdy chłodny
wiatr przesłuchuje ptaki, moi
mistrzowie mówią szeptem.
Słyszę, jak drży ich głos.
– “Moi mistrzowie” Adam Zagajewski
Jestem z tych, co lubią mieć mistrzów. I mistrzynie, bo proporcje są u mnie wyrównane. Absolutnie nie zamierzam sobie sama w życiu radzić; nie po to tylu wspaniałych ludzi chodzi po ziemi, żeby sobie ich mistrzostwa nie posmakować, kiedy głód bierze; żeby nie ponapawać się tym, jaki ktoś jest zachwycający, i nie westchnąć, upajając się swoją niższością: gdybym-tylko-ja-tak-umiała. Problem pojawia się oczywiście wtedy, kiedy spełnia się twoje marzenie i poznajesz mistrza osobiście. To prawie zawsze, zwłaszcza przy bliższym poznaniu, musi się zakończyć upadkiem z tronu.
Dobrze ci radzę, trzymaj odległość, nie zbliżaj się do mistrza, bo pryśnie jak bańka. Bo się okaże, co okazać się musi – że mistrz nie tylko dłubie w nosie, robi błędy ortograficzne w SMS-ach i nosi ohydne buty, ale posiada też inne, poważniejsze wady. I wtedy zostajesz sama, z powrotem z całym swoim bałaganem i świadomością, że żadna sentencja ze złotych ust tego bałaganu za ciebie nie posprząta. Co oczywiście jest dużo bliższe prawdy, ale o ileż mniej przyjemne niż złudzenie, że wystarczy uważnie notować czyjeś myśli albo wdychać czyjąś aurę.
Przechadzając się wśród porozwalanych pomników, postanowiłam jednak nie rezygnować z mistrzów zupełnie, ale poszukać innej, mniej ortodoksyjnej formuły współpracy. Doszłam do tego, że można nie inwestować całej swojej poddańczej energii w jednego czy jedną, coby potem nie mieć kłopotu, kiedy nastąpi nieoczekiwany zwrot akcji. Kilku mistrzów wydaje się bezpieczniejszą formułą: jak jedna odpadnie, to drugi pociągnie. Tak mi to kiedyś tłumaczył jeden Ważny Dyrektor zajmujący się funduszami inwestycyjnymi, którego byłam coachem: „Jeśli zainwestuje pani tylko w jeden fundusz, to można go złamać jak jeden patyk. Ale jeśli zainwestuje pani w kilka, to jest jak cała wiązka patyków – trudniej ją złamać”. Postanowiwszy zastosować podobną strategię w stosunku do mistrzów, zdecydowałam się więc mieć wielu, na różne okazje. Do śniadania Pema Chódrón, mniszka zen, której wykłady są na YouTube; w trakcie szkolenia zeszyt z uśmiechniętym Jerzym Turowiczem na okładce (dyskretne spojrzenia w stronę tego zdjęcia w trudnych momentach; w jego oczach jest odpowiedź na każde pytanie!), wieczorem, w telewizji, wysoce mainstreamowy mistrz, do którego wielbienia się przed tobą nie przyznam. Mam poza tym mistrzów wyobrażonych, postacie, żeńskie głównie, które przychodzą do mnie w snach i fantazjach.
Kiedy rozejrzałam się po swoim najbliższym otoczeniu, odkryłam, że przy nieznacznej tylko liberalizacji definicji mistrza, kryteria spełnia też wielu spośród moich przyjaciół i przyjaciółek. Mają przy tym swoje specjalizacje. Tak więc, przeczuwając, jakiego rodzaju rady potrzebuję, ale wiedząc też, że muszę ją usłyszeć z cudzych ust, dzwonię do kogo trzeba. Mam przyjaciela, który choćby nie wiem co się działo, zawsze mi powie „olej to” (cytat z pamięci). I przyjaciółkę, która powie „broń swoich granic”. I przyjaciela, który nieodmiennie mówi „zawierz Bogu”. Wszyscy mają rację, a ja, znając sytuację, wiem, który z nich najbardziej. Wszyscy są o telefon ode mnie, gotowi powtórzyć swoją kwestię jeszcze raz.
No i jest jeszcze zupełnie nowa i niespodziewana kategoria mistrzów, którą odkryłam, kiedy zaczęłam chodzić na jogę i medytować. Na przykład taka ściana. Siedzimy w siadzie skrzyżnym, oparci o ścianę, na jodze. „Niech ściana będzie twoim mistrzem” – mówi nauczycielka, nie przejmując się najwyraźniej tym, że właśnie wydała się nam wszystkim niespełna rozumu. Po kilku miesiącach zaczynam jednak to rozumieć – mój kręgosłup nigdy nie będzie tak prosty jak ta ściana, może tylko do tego aspirować. Albo taki metalowy kijek – ktoś wbił go kiedyś, wyznaczając granice naszej działki, dokładnie naprzeciwko miejsca, na którym często siadam w salonie, medytując. Nigdy nie będę tak nieporuszona jak on, ale służy mi za wzór. Nieruchome tafle jezior. Drzewa, które nawet w największą wichurę stoją wielce pewne swoich korzeni, poruszając tylko konarami. Gładkie, doskonale milczące kamienie. One – one nigdy się nie upiją, nie okażą wielbicielami nurtów radykalnych, nie zachwieją się w obliczu trudności.
Przeczytałam wiersz Adama Zagajewskiego wiele razy. Tak zresztą warto robić z każdym dobrym wierszem i po tym, moim zdaniem, można też dobry wiersz poznać – za każdym razem jest trochę inny i jeśli masz do niego cierpliwość, on odwdzięcza się coraz to nowymi odsłonami. Przede mną odsłoniła się czułość. Czułość w stosunku do tego, kto kiedyś stał na cokole, a teraz już nie stoi.
Czy i tobie tak się kiedyś przydarzyło? Kilka razy w życiu dane mi było doświadczyć – poza zwykłym rozczarowaniem, że ktoś nie jest taki, za jakiego go miałam – też czułości w stosunku do mistrza. Tego w brzydkiej koszuli, zmęczonego, postarzałego, bez photoshopa. Kiedy już nie ma hierarchii, złudzenia wszechmocy i wszystkowiedzenia po jednej stronie i uroków podporządkowania po drugiej, zostaje dwoje ludzi naprzeciwko siebie, z których każdy trochę wie, trochę nie wie, trochę sobie radzi, trochę nie, trochę się drapie po głowie i w ogóle oboje chcieliby, żeby już był piątek.
Twój mistrz pyta cię o radę. Bo hierarchia bywa pociągająca, ale ile w niej prawdy?