Na pierwsze – dahl z czerwonej soczewicy, na drugie – samosa i surówki, na przystawkę pakora z buraka. Czyli zupa, wegepieróg i smażone warzywa – dla trzydziestolatków z wielkich miast raczej oczywistość. Dla osób w wieku emerytalnym – najczęściej fanaberia.
Jolanta Zientek-Varga nie lubi słowa „emerytura”, bo kojarzy jej się ze stanem, kiedy człowiek leży i jęczy. Ona akurat przeciwnie – zmniejszyła aktywność zawodową, ale wszędzie jej pełno – w działaniu, na szkoleniach i kursach. Niedawno zaczęła stosować nową dietę, wegańską oczywiście, bo mięsa nie je od lat. W tej ważne jest nie tylko „co”, ale przede wszystkim „jak” jeść. Je więc, zgodnie z nowo zdobytą wiedzą, wolno, ale mówi szybko. Spieszy się, bo zaraz ma warsztaty z social mediów.
MÓZG PRACUJE
„Większość ludzi uczy się wtedy, kiedy musi, a nie kiedy chce” – zauważa Anna Lisiecka, socjolożka i psychoterapeutka. – „W Polsce panuje przekonanie, że należy uczyć się tego, co pragmatyczne. Jeśli coś po studiach, to kursy przydatne w pracy – po to, żeby dostać podwyżkę. A tymczasem uczenie się tego, co chcemy, ma wiele korzyści – może mniej wymiernych, ale ważnych z perspektywy naszego rozwoju” – mówi. Uczyć się warto z wielu powodów. By było nam lepiej samym ze sobą, by było nam lepiej wśród ludzi i w zmieniającym się świecie, no i – to kluczowe – by gimnastykować mózg.
Długo sądzono, że nowe komórki nerwowe powstają tylko u dzieci. Aż w 1998 roku zespół badaczy pracujących pod kierunkiem szwedzkiego neurobiologa Petera Erikssona wykazał, że powstają przez całe życie. Dziś wiadomo też, że dzieje się to w rejonach mózgu odpowiadających za pamięć, uczenie się i odbiór doznań węchowych. Zatem argument sceptyków, że z wiekiem tracimy zdolność uczenia się, więc nie ma po co zaczynać, można odłożyć do lamusa. Niezależnie od wieku mamy nowe neurony i tylko od nas zależy, co z nimi zrobimy. Jeśli nie będziemy się uczyć, zmarnujemy je, bo niestymulowane obumierają. Pobudzane zaś mogą otworzyć przed nami możliwości.
Iwona Radziszewska, założycielka Brain Institute i autorka książki „Skazani na sukces”, podkreśla: „Pod wpływem pracy umysłowej mózg ulega ciągłym zmianom. Nauczenie się nowej treści powoduje powstawanie nowych synaps i rozpoczyna przebudowę struktur mózgowych”. Kanadyjski psycholog Donald Olding Hebb w swoich badaniach zwraca uwagę na plastyczność mózgu. Dowodzi, że mocne i – to ważne – powtarzalne pobudzanie neuronów wzmacnia połączenia między nimi, a w rezultacie tworzenie się nowych komórek nerwowych.
Jakich potrzeba bodźców, by to się działo? Wszelkich – szkoleń, studiów, kursów języków obcych, rozwijania zainteresowań. Ważne, żeby miały walor nowości. Jeśli są dla naszego mózgu zaskakujące, stawiają go przed koniecznością rozwiązywania nowych zadań.
A wraz z nim – nas. Kiedy mózg tak intensywnie pracuje, głupio byłoby w tym czasie leżeć i jęczeć.
W SPOŁECZEŃSTWIE RYZYKA
Słońce, plaża, morze. Bardzo przyjemnie. Iwona Radziszewska, wtedy jeszcze dziennikarka telewizyjna, idzie sobie popływać. Zakłada maskę do nurkowania, nurkować nauczyła się dawno temu, i jest super. Daleko od brzegu, widoki niesamowite. Aż nagle – nie może dalej płynąć. Stoi w miejscu. Nie pomaga silny kraul, nie pomaga nic – na morski prąd nie ma rady. Panikuje, bo naprawdę nie ma wyjścia. Wreszcie kładzie się na wodzie i leży tak, wyrównując oddech. Po chwili płynie z nową mocą i tym razem udaje się – dopływa bezpiecznie do brzegu. Od tamtej pory kilka razy spiętrzył się przed nią życiowy prąd. Zawsze wtedy przypominała sobie to nurkowanie i przed podjęciem decyzji na chwilę odpuszczała, by zebrać siły i przyjrzeć się sytuacji z boku. Zdobyta bezinteresownie, dla przyjemności umiejętność nurkowania okazała się przydatna w życiu.
Radziszewska, zanim została dziennikarką telewizyjną, studiowała w Akademii Teatralnej, bo miała być aktorką. Zanim rozstała się z telewizją, szefowała projektowi magazynu dla kobiet, doradzała ministrowi kultury, potem – już w innej roli – wróciła do telewizji. Aż jesienią zeszłego roku założyła Brain Institute – firmę szkoleniową, która w swych warsztatach wykorzystuje wiedzę o mózgu. „Musiałam w tym celu nauczyć się masy nowych rzeczy. Zdobyć wiedzę ekspercką i nauczyć się jej używać w pracy z ludźmi, przekładać na ćwiczenia czy treningi.
Kończyłam zatem kursy trenerskie, zdobyłam certyfikat trenera Biofeedbacku EEG, uczyłam się zasad terapii prowokatywnej m.in. od dr Noni Hofner, mikroekspresji i zasad wywierania wpływu” – opowiada. Bezcenne okazały się doświadczenia zdobyte wcześniej: umiejętność improwizacji wyuczona na studiach i ćwiczona przez lata pracy dziennikarskiej, umiejętność montażu zdobyta w telewizji i robienia layoutów zdobyta w prasie, wiedza z kursów storytellingu i pisania scenariuszy. Wszystko to sprawiło, że odnalazła się w zupełnie nowej pracy.
Umiejętności, które zdobywamy dzięki nieustannemu rozwojowi, stają się buforem, kiedy wypadamy z pędzącego pociągu. Co więcej – są nim nawet wtedy, kiedy wygodnie w nim siedzimy.
Zmarły w ubiegłym roku niemiecki socjolog Ulrich Beck pisał, że żyjemy w społeczeństwie ryzyka. Dowodził, że następuje globalna ekspansja ryzyka, każdy jest nim obarczony: nie tylko przez podejmowanie mniej lub bardziej ryzykownych decyzji, ale przede wszystkim dlatego, że ono wynika z rozwoju cywilizacyjnego. Skażenie środowiska, technologie, zmiany społeczne – to wszystko coraz bardziej chwieje światem.
O chwiejnym rynku pracy napisano już tomy, ale diagnoza nie jest pocieszeniem. Większość z nas na co dzień mniej lub bardziej boryka się z lękiem. Anna Lisiecka w swojej praktyce psychoterapeutycznej spotyka pacjentów, którzy siedzą w pierwszej klasie pędzącego pociągu. Mają supermiejsce przy oknie, zapięte pasy, siłownię i tanie obiady w bonusie. A jednak napięcia związane z obawą, że wypadną albo pociąg się wykolei, nie pozwalają im spokojnie żyć. „Każdy czytał gdzieś historie o tym, że po opuszczeniu korporacji ktoś zrobił biznes z lepienia garnków albo produkcji naturalnych kosmetyków. I dlatego warto uczyć się rzeczy niezwiązanych z pracą. Sama świadomość, że coś umiemy, może być kojąca, pozwala łagodzić lęk” – mówi Lisiecka. – „Niezależnie od tego, czy z tych umiejętności kiedykolwiek skorzystamy w praktyce, pomogą nam radzić sobie ze światem na co dzień”.
AUTOR WŁASNEGO ŻYCIA
Internet rozgrzany do nieprzytomności. Lajkuje, szeruje, komentuje mnóstwo osób. Temat podchwytuje prasa tradycyjna i też potem udostępnia w mediach społecznościowych. Oto poetka Joanna Lech powiedziała parę gorzkich słów o traktowaniu kobiet w środowisku literackim. Wynikło z jej opowieści, że wszyscy ci poeci to tacy sami seksiści jak publicyści z Twittera.
Powiedziała to w filmie zrealizowanym przez Marcina Wilka, autora bloga literackiego Wyliczanka. To był raptem trzeci film z cyklu, który od lutego ukazuje się na YouTube co poniedziałek, a tu taki zasięg! Wszystko zaczęło się trochę przypadkowo. Krakowski Kazimierz, przyjemnie prawie jak nad morzem. Są koledzy, płynie piwo, wokół tyle zdarzeń.
„Chciałbym kiedyś robić filmy” – rzuca Wilk, wówczas 34-letni człowiek wielu zawodów, z wykształcenia polonista. „To spróbuj” – mówi kolega. – „Aparaty nie są takie drogie, technologie proste”. Parę dni później Wilk kupuje cyfrową lustrzankę i zaczyna ćwiczyć. To było w 2011 roku. Zanim rozkręci telewizyjny kanał Wyliczanki, minie parę lat. To dlatego, że Wilk uczy się bez przerwy i bardzo wielu rzeczy. Taki znalazł sposób na życie w społeczeństwie ryzyka, że postanowił być autorem swojego życia. Nie pozwolił, by układali mu je kapryśni szefowie i rynek, który zmienia się tak szybko, że nikt już nie nadąża z diagnozami – zanim jakaś powstanie, okoliczności są już inne.
Wilk nie czeka na diagnozy, tylko stara się je wyprzedzać. Ściślej – stara się znaleźć w życiu zadowolenie, a robienie rzeczy, które sprawiają nam przyjemność, jest jak wiadomo zadowolenia podstawą. „Cały nurt psychoterapii humanistycznej mówi o tym, że dążenie do szeroko rozumianej samorealizacji jest szalenie ważne. Co więcej – nasze problemy psychiczne są często wynikiem zablokowania czy wypaczenia tego dążenia” – podkreśla Anna Lisiecka.
Marcin Wilk przyznaje, że dzięki temu, czego się nauczył albo przynajmniej uczył, nie boi się nowych wyzwań. Polonistyczne wykształcenie i rozpoczęty (to prawda, nie skończony jak dotąd) doktorat dały mu narzędzia do obchodzenia się z literaturą – może o niej pisać, może mówić, może rozmawiać z pisarzami. Wszystko to zresztą robi – regularnie prowadzi panele podczas prestiżowego Festiwalu Conrada, publikuje wywiady w prasie, ma autorską Wyliczankę. Ciekawość zawiodła go kiedyś do Berlina. Spodobało mu się. „Warto by tu przyjeżdżać częściej” – pomyślał. Zdobył stypendium na naukę niemieckiego, poznał mnóstwo osób. Dziś jest kuratorem polsko-niemieckiego projektu kulturalnego w Instytucie Goethego. Dostał propozycję napisania biografii Anny Jantar – znów coś nowego, bo od literatury do muzyki popularnej niekoniecznie jest bardzo blisko.
Udało się, książka się nieźle sprzedała. Teraz pracuje nad kolejną biografią. „Moją siłą jest zapał” – mówi. – „Czasem bywa słomiany. Kiedy zapisałem się na siłownię, po trzecich zajęciach prenumerowałem już fachowe pisma. Wkrótce została wprawdzie głównie ta prenumerata, ale pewnie wrócę do regularnych ćwiczeń prędzej czy później”.
Trochę tak było z filmami. Kiedy sześć lat temu kupił aparat, zaraz chciał studiować reżyserię w Londynie. Koszt czesnego ostudził nieco zapał, ale ciekawość i stos specjalistycznych książek zostały. Ćwiczył, czytał, oglądał. Wyliczankę długo prowadził klasycznie – pisał tam po prostu recenzje książkowe. Aż w ubiegłym roku odpalił krótkie, minutowe filmy. Zobaczył, że działa, więc spróbował z długimi rozmowami. Obserwuje. Na razie jest dobrze. Ma komfort niebycia pasażerem pędzącego pociągu. Mniej lub bardziej spokojnie prowadzi samochód. Nie zdaje się na GPS – ma w głowie mapę doświadczeń, które pozwalają mu w razie czego zmienić trasę.
NA GŁÓWNYM TORZE
Mieć 40 lat na początku lat dziewięćdziesiątych oznaczało trochę co innego niż teraz. Wtedy czterdziestoletnie kobiety nie były dziewczynami. Wpisane w życiową rolę wiedziały, że tak już będzie. Wkrótce zresztą emerytura, wnuki, nie ma co się wygłupiać. Życie Jolanty Zientek-Vargi w 1990 roku mniej więcej tak wyglądało. Stabilna praca w zakładowej gazecie, blisko domu; w domu mąż, dwaj mali synowie. Ale zmieniała się Polska. Zientek-Varga dostała propozycję pracy w powstającej gazecie „Obserwator”. „Pomyślałam: Teraz albo nigdy, bo za chwilę będę za stara na zmiany. I poszłam tam” – opowiada. Na krótko, bo gazeta po roku zbankrutowała, ale Jolanta w tym czasie nauczyła się bardzo dużo. Choćby pisania na komputerze. Przez dwa tygodnie walczyła z kursorem, ale – jak pokazał czas – warto było się trochę pomęczyć.
Potem zajęła się ekologią, zanim jeszcze stało się to modne, i wiele nauczyła się o ochronie środowiska. Trochę dlatego, że potrzebowała tego w pracy, a bardziej – z pasji. Od 22 lat działa w Społecznym Instytucie Ekologicznym i łączy to z innymi społecznymi aktywnościami. Między innymi namawia sąsiadów, by angażowali się w życie osiedla. Odnosi mniejsze lub większe sukcesy – udaje się na przykład wspólnie świętować gwiazdkę czy dzień sąsiada. Na początku, gdy wyglądało to jeszcze bardzo niemrawo, zapisała się do Akademii Inicjatyw Sąsiedzkich. Pół roku warsztatów o tym, jak wciągać ludzi do działania, jak namawiać do współpracy lokalnych przedsiębiorców – sporo przydatnej wiedzy. „Wciąż czułam niedosyt, że jestem Jolą z sąsiedztwa, do której każdy może przyjść i powiedzieć, że brakuje mu ławki na podwórku, ale ja nie mam z tym dokąd pójść. Brakowało mi, nazwijmy to, umocowania organizacyjnego, żeby w urzędzie traktowano mnie poważnie”. Zatem znowu nowe umiejętności. Wybrana przez urząd miasta fundacja zorganizowała nabór na animatorów dzielnicowych. Jolanta przeszła rekrutację, a teraz intensywnie się szkoli. Poznaje nowoczesne technologie, uczy się jak szukać wsparcia, jak organizować imprezy, a czasem po prostu wymienia doświadczenia z innymi. Wciąż jest coś do zrobienia.
„Daje mi to wiarę, że nadal wiele mogę” – mówi. „Cieszę się, że nie jestem gorsza od młodych ludzi. Oni może szybciej się uczą, ale ja mogę za to podzielić się doświadczeniami. Często mówi się o kobietach w moim wieku, że są przezroczyste. Ja w ogóle się tak nie czuję” – zapewnia i można jej wierzyć. Szczupła, w dżinsach i czarnej bluzce wykończonej, nomen omen, przezroczystą koronką. Długie blond włosy, kolorowy szal. Wygląda na dwadzieścia lat mniej – aż prosi się dodać. Ale to nawet nie o to chodzi. Raczej o to, że po prostu – wygląda. A to, choć od 1990 roku minęło ponad ćwierć wieku, nie jest dla kobiet na emeryturze oczywiste.
„Niestety w Polsce wciąż silne jest przekonanie, że emeryt to osoba, która ma się położyć i czekać na śmierć. Ewentualnie skupić się na pomaganiu innym, najlepiej dzieciom w opiece nad ich dziećmi” – zauważa Anna Lisiecka. Spotyka wśród pacjentów osoby po sześćdziesiątce, które wypadły właśnie z rynku pracy i zupełnie nie odnajdują się w nowej sytuacji. Bo tam byli koledzy, tam były zajęcia, wszystko. „Jako terapeutka nie mogę powiedzieć: »muszą«, ale z pewnością byłoby dla nich dobrze, żeby zaczęli się uczyć czegoś, na co wcześniej nie znajdowali czasu. Bo uczenie się, poza wszystkim innym, ma po prostu wymiar społeczny – daje okazję do nawiązania nowych kontaktów, budowania więzi. Oddala ryzyko samotności”.
Jolanta Zientek-Varga ma jeszcze marzenie, by zapisać się na kurs garncarstwa, tylko ciągle brakuje jej czasu. Chciałaby sprawdzić, jak pracuje się rękami, a nie ciągle głową i głową. Jeśli chodzi o wnuki, to dorastają w Irlandii. Dla nich nadrabia zaległość, która dręczy ją od dawna. Mówi po węgiersku, po rosyjsku – ostatnio chodziła na kurs Uniwersytetu Otwartego, by odświeżyć słownictwo, ale nie zna angielskiego. Teraz ćwiczy codziennie, co najmniej pół godziny, by czuć się swobodnie, kiedy w Irlandii pójdzie gdzieś z wnukami. Najważniejsze jej zdaniem to nie zasklepić się w tym, co już się osiągnęło. Ważne, by o tym pamiętać, niezależnie od tego, ile mamy lat. Nagroda gwarantowana.
Swoją drogą, kiedy się uczymy, mózg wydziela dopaminę – hormon nagrody. Działa jak kokaina, tylko dużo zdrowiej.