W gruzach zamierzali bronić się do końca. Po ogłoszeniu kapitulacji wierzyli jeszcze, że uda im się przedostać do oddziałów partyzanckich. Dzień później dowiedzieli się jednak, że „dla zapewnienia ładu i bezpieczeństwa” zostają w zrujnowanym mieście. Gdy inni żołnierze szykowali się do pójścia do niewoli, członkowie Batalionu „Kiliński” przekazywali swoje legitymacje Armii Krajowej do podstemplowania niemieckiej Ordnungspolizei.
Na mocy umowy kapitulacyjnej z 2 października 1944 roku zostali sformowani w dwie kompanie osłonowe – C i D liczące łącznie kilkadziesiąt osób. Ich zadaniem było pilnowanie szpitali, Centralnej Składnicy Sanitarnej AK oraz mienia akowskiego. Najcięższym obowiązkiem okazało się jednak patrolowanie miasta ramię w ramię z niemieckimi żandarmami. Z okien warszawskich kamienic buchały płomienie. Po wymarłych ulicach butnie przechadzali się Niemcy. Niektórzy w znalezionych cylindrach bawili się między krzyżami mogił, puszczając znalezione w gruzach dziecięce samochodziki.
Pijani Kałmucy przygrywali na bałałajkach. „Nie wolno dać się sprowokować, bo rozniosą wszystko” – jak mantrę powtarzali polscy dowódcy. „Jeśli przez 63 dni na widok munduru czy hełmu niemieckiego strzelało się bez zastanowienia, to ciężko było tak nagle się przestawić. Tymczasem oni podchodzili z wielką butelką wódki, z daleka krzycząc: »Kameraden, kameraden!«.
Dla nich byliśmy kolegami. Zatykało się kciukiem gwint i dla świętego spokoju udawało, że pije” – wspomina Jerzy Chlistunoff, kapral „Jurek” z Kompanii Osłonowej C. „Jakby tego było mało, tuż po upadku powstania ostrzał miasta rozpoczęli Rosjanie – dodaje Tadeusz Zapałowski, starszy strzelec „Michał”. – Trzeba też było uważać na żołnierzy Armii Ludowej, którzy napadali na żołnierzy AK i zabierali im legitymacje. W przekonaniu, że dzięki temu uda im się opuścić Warszawę”.
NIEMOWLĘ W GRUZACH
Żołnierze Armii Krajowej wspólnie z niemieckimi żandarmami patrolowali ulice Warszawy, żeby odnaleźć ludzi starszych, chorych i wszystkich tych, którzy nie byli w stanie samodzielnie opuścić miasta. Patrol składał się z dwóch Polaków, dwóch Niemców oraz polskiego dowódcy. Jednym z nich był podporucznik Antoni Bieniaszewski „Antek”. Gdy patrzył na niemieckie oddziały, podpalające budynki przy ulicy Marszałkowskiej, a zwłaszcza ten pod numerem 81, w którym przed wojną mieszkała jego narzeczona, z trudem powstrzymywał gniew. „Z niemiecką precyzją, miotaczami ognia, podpalali wszystkie po kolei sklepy znajdujące się po stronie numerów nieparzystych” – wspomina.
„Zniszczenia rosły z każdą chwilą. Niemcy szli i podpalali budynki jeden po drugim. Wrzucali granaty przez okna, widziałem to na własne oczy” – potwierdza Jerzy Chlistunoff. Niewdzięcznej służbie sens nadawały takie wydarzenia jak ewakuacja dzieci z zakładu dla głuchoniemych i ociemniałych na placu Trzech Krzyży. „Było ich chyba z 80. Głodne, biedne, wystraszone, albo niemówiące, albo ociemniałe… Czasem znajdowaliśmy w gruzach umierającego człowieka. Trzeba było usiąść, porozmawiać, potrzymać go za rękę, żeby spokojnie odszedł. Innym razem wchodzimy do jakiegoś domu. Z pośpiechu przewracamy wazon, a za nim leży ocalałe maleńkie dziecko” – obrazy powracają w pamięci Tadeusza Zapałowskiego. Patrole przeważnie odbywały się w ciszy.
„Niemcy zachowywali się przyzwoicie, ale rozmów nie było. Oni nie znali polskiego, a my unikaliśmy mówienia po niemiecku” – mówi Antoni Bieniaszewski. Byli też tacy Niemcy, którzy okazywali się pomocni. „Ja miałem szczęście. Trafiłem na miłego starszego Niemca, który traktował mnie trochę jak syna. Nosił mój karabin, dzielił się ze mną jedzeniem, a ja w zamian organizowałem mu papierosy. Mówiłem nawet do niego »Vater«. Pocieszał: »Wojna się skończy, zobaczysz, jaka piękna jest Bawaria… «” – opowiada Zapałowski.
DWIE PROWOKACJE
Kapral „Jurek” został oddelegowany do pełnienia warty przed Centralną Składnicą Sanitarną przy ul. Brackiej 23. W nocy z 6 na 7 października na posterunku pojawił się kompletnie pijany Ukrainiec.
„Stawia na stole butelkę wódki i siada naprzeciwko mnie. Niby przyjaźnie nastawiony, ale przed twarzą macha mi odbezpieczonym pistoletem. On ma polską broń, przedwojennego VIS-a, ja – niemieckiego, zdobycznego Bergmana. Opieram więc karabin o stół, kładąc palec na spuście. I się zaczyna: »To wy jesteście bandyci! Wy pierwszego sierpnia otworzyliście do nas ogień! A my nic nie wiedzieliśmy, byliśmy nieprzygotowani!«.
Ja na to: »Jak to? A obozy koncentracyjne? Egzekucje publiczne?« – i taka rozmowa. Cały czas na granicy awantury. Sytuacja, która zapewne trwała nie więcej niż pół godziny, dla mnie była jak wieczność” – wspomina Jerzy Chlistunoff. „Kiedy wychodził, oskarżył nas jeszcze o kradzież rękawiczek. Faktycznie miał ich za paskiem kilka, ale pijany nie mógł się ich doliczyć. »Ja was jeszcze załatwię!« – odgrażał się przed bramą. Tej samej nocy przybiegła sanitariuszka z informacją, że do szpitala wdarli się pijani esesmani.
Musieliśmy iść, choć wiedzieliśmy, że w zasadzie nie możemy interweniować. Na szczęście Niemcy wyszli bez użycia siły, ale też nam wygrażali. Dlatego uważam, że to albo ten Ukrainiec, albo któryś z tych esesmanów następnego dnia rano postrzelił mnie w nogę” – mówi Jerzy Chlistunoff. Nazajutrz w kierunku Centralnej Składnicy Sanitarnej ktoś puścił serię z pistoletu maszynowego od strony sklepu braci Pakulskich. „Wartownikom udało się odskoczyć, sanitariusza raniło chyba z pięć pocisków, ale raczej nic poważnego mu się nie stało, a ja oberwałem w nogę. Zrobiło mi się ciemno przed oczami, poleciałem na ziemię. Podnoszę głowę i widzę, że stopa kładzie mi się na kolanie. Pierwsza myśl brzmiała: »Przez całe powstanie tylko raz byłem lekko ranny, a teraz jestem załatwiony!«” – relacjonuje Jerzy Chlistunoff. To wtedy plan, jaki uknuli z Tadeuszem Zapałowskim, żeby przed pójściem do niewoli spróbować przedostać się do oddziałów partyzanckich, ostatecznie legł w gruzach. Jerzy Chlistunoff został prawdopodobnie ostatnim rannym w powstaniu warszawskim. Pamięta jeszcze, jak koledzy wciągają go do bramy, a Henryk Jakubowski „Wojtek” mówi: „Nie martw się, jeszcze będziesz sławny! Posterunek został ostrzelany wbrew konwencji!”.
OSTATNIA DEFILADA
W pobliskim szpitalu dyżurował tylko ginekolog, w dodatku nie miał gipsu do usztywnienia zdruzgotanej nogi. Tadeusz Zapałowski bez wahania poprosił więc o pomoc zaprzyjaźnionego Niemca ze swojego patrolu. Wspólnie udali się do niemieckiego punktu sanitarnego, skąd przynieśli 20 kg gipsu. Dwa dni później Jerzy Chlistunoff został odwieziony niemiecką karetką wojskową do pociągu jadącego do obozu jenieckiego w Mühlbergu. „Zostałem sam. Jurek był ranny, a tylko z nim trzymałem się na tyle blisko, żeby planować ucieczkę. Część chłopaków wydostała się z miasta w cywilnych ubraniach, a reszta, czyli 10 czy 15 osób, w tym ja i Antoni Bieniaszewski, wraz z innymi Polakami, udaliśmy się pieszo do obozu przejściowego w Ożarowie” – wspomina Tadeusz Zapałowski.
W pewnym momencie kolumnę jeńców mijał bryczką młody esesman. „Z sadystyczną radością podniósł bat i nas uderzył. Złapałem za ten bat i mu go wyrwałem. Spadł z bryczki. Zerwał się na nogi, chwytając za pistolet. Zapewne by mnie wtedy zastrzelił, gdyby nie żołnierz Wehrmachtu, który błyskawicznie go odgonił” – przypomina sobie. Symbolicznym zakończeniem służby była ostatnia powstańcza defilada ze złożeniem broni pod pomnikiem Sapera na rogu ul. Nowowiejskiej i alei Niepodległości. „Formowanie kolumn, przejście pod pomnik… Wszystko mogło trwać trzy kwadranse” – zamyśla się Antoni Bieniaszewski.
„To była quasi-defilada. Dowódców przecież nie było, więc salutowali nam sami Niemcy” – precyzuje Zapałowski. 9 października 1944 roku kompanie osłonowe jako ostatnie opuściły zrujnowaną Warszawę. „Dopiero po latach dowiedziałem się, że były to ochotnicze oddziały. Polecenie zostania w mieście przyjąłem wcześniej jako rozkaz” – konkluduje Jerzy Chlistunoff. W liście do Muzeum Powstania Warszawskiego napisał: „Dla żołnierzy tych oddziałów powstanie, które trwało 63 dni, trwało więc w rzeczywistości dni 70. Z tym, że te siedem ostatnich dni było dla nich wciąż od nowa przeżywanym poczuciem klęski, upokorzenia i osamotnienia”.