W styczniu polski kontyngent żołnierzy stacjonujący w Afganistanie powiększył się do około 1200 osób. Na misję wyruszyli żołnierze z 6. Brygady Desantowo-Szturmowej w Krakowie oraz z 17. Brygady Zmechanizowanej z Międzyrzecza. Część z nich stacjonuje w dość spokojnej bazie Bagram, 70 oficerów sztabowych pracuje w dowództwie operacji ISAF w Kabulu, pozostali trafili do bazy w Mazar-i-Szarif. Wojna w Afganistanie trwa niemal nieprzerwanie od 35 lat.
Od czasu, gdy w 1973 r. obalono monarchię i ustanowiono republikę, niewiele było lat, by krajem tym nie wstrząsały – najczęściej bratobójcze – walki. Przez niemal 10 lat Afgańczycy walczyli z Armią Czerwoną (1979–1989), a od 2001 r. na terenie Afganistanu antyterrorystyczne operacje prowadzą USA i NATO. Minister obrony Radek Sikorski powiedział wprost: „Afgańska misja będzie prawdopodobnie najtrudniejszą od czasu, gdy polscy żołnierze brali udział w szturmie Berlina”. Dlaczego? W swojej książce „Prochy świętych. Afganistan – czas wojny”, Sikorski, niegdyś korespondent BBC, stwierdził: „Im większa różnica między społecznym i technologicznym rozwojem dwu walczących stron, tym większe prawdopodobieństwo, że kraj biedny i bardziej zacofany pokona drugi, nowocześniejszy”. Dlaczego więc minister tak usilnie forsował wysłanie do Afganistanu polskiego kontyngentu? Czyżby wierzył, że Polacy dokonają tego, co nie udało się Armii Czerwonej? I choć technologie oddane na usługi naszym żołnierzom biją na głowę radzieckie, to dawna – nadzwyczaj trafna – obserwacja Sikorskiego zdaje się nie najlepiej wróżyć ryzykownej misji.
Jednak widać, rola przedmurza zachodniej cywilizacji weszła już Polakom tak w krew, że palą się, by nadstawiać głowę i tam, gdzie nie mają żadnego ku temu interesu i nawet specjalnie nie byli o to proszeni. O tym, co może nas spotkać w tym górzystym, nieprzyjaznym kraju, wiele mogą powiedzieć karty z jego najnowszej historii. Świat chrześcijański obchodził pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 1979 r., gdy do rozlokowanych w stolicy Afganistanu sowieckich komandosów dotarło hasło rozpoczęcia operacji „Sztorm – 333”. Jednocześnie na kabulskim lotnisku lądowały kolejne oddziały wojsk powietrznodesantowych, zaś most graniczny na Amu- -Darii przekraczała zmotoryzowana kolumna 108. dywizji.
DYKTATOR W SLIPACH
Na Kremlu zapadł wyrok śmierci na rządzącego Afganistanem niepokornego Hafizullaha Amina. Jednak położony na górującym nad Kabulem wzgórzu pałac Tadż Bek, w którym przebywał dyktator, był twierdzą bronioną przez 2,5 tys. oddanych Aminowi żołnierzy – głównie jego krewnych. Sam dyktator tego dnia otrzymał z Moskwy wiadomość, iż nadejdzie militarna pomoc, niezbędna do walki z ogarniającą kraj rebelią. Hafizullah wezwał wtedy do siebie członków Biura Politycznego. W trakcie zebrania, jedząc obiad, nagle stracił przytomność. Tylko dzięki szybkiej interwencji lekarzy nie zmarł. Przytomniejąc, Amin uświadomił sobie, iż trucicielami mogą być agenci KGB. Zdążył jeszcze postawić ochronę pałacu w stan gotowości, gdy z okien budynku ujrzano dziewięć radzieckich transporterów opancerzonych, pędzących w stronę głównej bramy. Przebrani w mundury afgańskiej armii komandosi Specnazu z granatników zniszczyli okopane na zboczach wzgórza czołgi i szybko przełamali opór ochrony, tracąc tylko jeden transporter.
Potem w pałacu zaczęła się prawdziwa rzeź. „Jeśli z jakiegoś pokoju ludzie nie wychodzili z podniesionymi rękami, to wtedy wyważaliśmy drzwi, wrzucaliśmy do środka granat i strzelaliśmy na oślep. A potem biegliśmy dalej” – notuje wspomnienia jednego z żołnierzy Specnazu w swojej książce pt. „Moskiewski proces” Władimir Bukowski. Będący świadkiem masakry radziecki lekarz jako ostatni widział żywego Amina. „Miał na sobie białe slipy, a w uniesionych wysoko do góry i oplecionych rurkami rękach trzymał jak granaty kroplówki” – opisywał medyk. Niedawny władca Afganistanu przemykał korytarzami swojego pałacu. Za nim biegł jego pięcioletni syn. W jaki sposób zabito dyktatora, radzieckie źródła nie podają. Wiadomo jedynie, że następnego dnia zwłoki jego oraz dwóch synów zawinięto w dywan i pochowano w zbiorowej mogile. Tuż po zdobyciu pałacu kabulskie radio nadało nagrane w Moskwie przemówienia nowego namiestnika Kremla Babraka Karmala, zapraszające do Afganistanu Armię Czerwoną – choć ona już tam była od dawna.
MIŁY POCZĄTEK KATASTROFY
W połowie lat 70. Związek Radziecki stał u szczytu potęgi. Po klęsce w Wietnamie Stany Zjednoczone nie potrafiły powstrzymać stałego rozszerzania się strefy wpływów komunistycznego supermocarstwa, Europa Zachodnia zaś co najwyżej rozmyślała o dobrowolnej kapitulacji. W tej sytuacji żaden demokratyczny kraj nie zwracał uwagi na to, że w sercu Azji ZSRR coraz silniej ingeruje w wewnętrzne sprawy Afganistanu.
W 1978 r. z pomocą radzieckich służb specjalnych władzę przejął tam blisko związany z Moskwą Mohammed Taraki. Po kilku miesiącach doszło w prowincji Herat do buntu, krwawo stłumionego przez komunistyczne siły zbrojne, przy wsparciu radzieckiego lotnictwa. Masakra, w której zginęło 25 tys. cywilów, wzbudziła niezadowolenie w całym kraju. Afgańczycy coraz gorzej znosili komunistyczne okrucieństwa oraz zmuszanie ich do porzucania religii przodków na rzecz ideologii przywiezionej z Moskwy. Tymczasem w Kabulu, po zgładzeniu Tarakiego, rządy objął jego zastępca Hafizullah Amin. Na Kremlu z niepokojem śledzono doniesienia wywiadu, iż nowy dyktator szuka porozumienia z przywódcami plemion afgańskich oraz nawiązał kontakty z przedstawicielami USA. Pewna zdobycz wymykała się z rąk. „Uważamy, że należy skierować do Afganistanu specjalnie w tym celu przeszkolony oddział podlegający GRU Sztabu Generalnego [wywiadowi wojskowemu – przyp. aut.]. W skład oddziału wejdzie około pięciuset ludzi w uniformach niezdradzających ich przynależności do sowieckich sił zbrojnych. Możliwość skierowania takiego oddziału do Afganistanu została przewidziana decyzją Biura Politycznego KC z 29.06.1979 r.” – informuje pismo „Nr P 156/X” z kremlowskich archiwów, sporządzone przez szefów służb specjalnych.
Jako że I sekretarz KC KPZR Leonid Breżniew nie miał już kontaktu z rzeczywistością, o wysłaniu wojska do sąsiedniego kraju zadecydowali prawdopodobnie minister spraw zagranicznych Gromyko i szef KGB Andropow. Sądzili oni, iż w krótkim czasie ustanowią nowy, zależny od Moskwy rząd i ostatecznie zwasalizują państwo, którego opanowanie otwierało przed Moskwą szansę rozciągnięcia bezpośrednich wpływów na roponośny Bliski Wschód i na wybrzeże Oceanu Indyjskiego. Aby to osiągnąć, wystarczyło wysłać do walki komandosów i przewieźć z Czechosłowacji afgańskiego ambasadora Babraka Karmala, by osadzić go na czele Rady Rewolucyjnej Afganistanu. Tak się stało, ale wówczas na drodze Związku Radzieckiego, wspinającego się na jeszcze wyższy szczebel światowej dominacji, stanęły zbrojne watahy afgańskich buntowników. Uzbrojeni w broń strzelecką, granatniki oraz moździerze musieli się zmierzyć z nowoczesną armią, wyposażoną w czołgi, artylerię, opancerzone helikoptery i samoloty odrzutowe. Powstańcy nie tworzyli zorganizowanych sił zbrojnych. Lokalni wodzowie plemienni zbierali po prostu uzbrojone oddziały i ruszali do walki. Jednak słabość buntowników okazała się pozorna w terenie, gdzie szczyty górskie wznoszą się na ponad 5 tys. metrów n.p.m., a między nimi przebiegają głębokie skaliste doliny. Przeciw broniącym ojczyzny desperatom przysyłano z ZSRR żołnierzy w większości pochodzących z poboru, nieznających realiów walki w górach i metod działania partyzantów. Również morale okazywało się nie najmocniejszą stroną Sowietów. Dezerter z Armii Czerwonej Władysław Nau– mow, którego Radek Sikorski poznał podczas wyprawy w głąb Afganistanu, opowiadał: „Zanim wsiedliśmy do samolotu, oficer powiedział nam, że lecimy do Polski.
Bali się dezercji jeszcze przed startem. Wyobraź sobie naszą rozpacz, gdy odkryliśmy, że jesteśmy w Kabulu”. Na dobitkę Rosjanie po wkroczeniu do Afganistanu do reszty zrazili sobie miejscową ludność, rozpoczynając otwartą walkę z islamem. Próby wprowadzenia świeckiego państwa oraz okazywanie pogardy dla powszechnie wyznawanej religii sprawiły, że wcześniej tolerancyjni Afgańczycy szybko stali się gorącymi islamistami. Po opanowaniu Kabulu zimą i wiosną 1980 r. jednostki radzieckiej 40. Armii przeprowadziły ofensywę w czterech głównych kierunkach: wzdłuż granicy (głównie pakistańskiej), w dolinie Panczsziru, na południe kraju w rejonie Kandaharu i na wschodzie w Heracie. W kwietniu 1980 r. przewodniczący Rady Rewolucyjnej Babrak Karmal oficjalnie zalegalizował pobyt Ograniczonego Kontyngentu Wojsk Radzieckich w Afganistanie.
W tym też czasie Rosjanie zaczęli odsyłać do ZSRR ciężki sprzęt, uważając, iż wojna jest już wygrana. „Gdy zastosowali odpowiednie siły, mogli w każdej chwili zająć każde miasto lub dolinę, wkrótce jednak odkrywali (…), że zdobycie jakiegoś terenu to jedna sprawa, natomiast utrzymanie go – to druga” – zapisał Radek Sikorski. Tak działo się w liczącej ok. trzystu kilometrów długości dolinie rzeki Panczszir – miejscu, bez którego kontrolowania nie można było marzyć o wygraniu wojny. Z terenu Panczsziru partyzanci mogli nie tylko atakować główną rządową bazę lotniczą w Bagram, ale przede wszystkim zagrażać szlakowi łączącemu odległy o 70 km od doliny Kabul z ZSRR. Newralgicznym punktem okazał się tunel na przełęczy Salang. Przy olbrzymim ruchu zawodziły najdrastyczniejsze środki bezpieczeństwa.
Pannaha, jeden z dowódców polowych, specjalizował się w organizowaniu zasadzek przy tunelu Salang. Przesiadywał z towarzyszami broni przy drodze ubrany w tradycyjny afgański strój i przyjacielsko machał do przejeżdżających konwojów. Gdy uznał, że nadeszła pora, „albo wrzucał granat do kabiny ciężarówki, której kierowca niczego się nie spodziewał, albo zmiatał ją z bliskiej odległości pociskami z granatnika” – opisuje Sikorski. Nic dziwnego, że opanowanie rejonu Panczsziru stało się dla Rosjan priorytetem. Na przeszkodzie temu stali jednak partyzanci, dowodzeni przez urodzonego w dolinie Tadżyka Ahmeda Szach Masuda.
Przez cały rok 1980 Rosjanie, próbując wyprzeć z Panczsziru mudżahedinów, stracili ok. 1,5 tys. żołnierzy. W styczniu 1981 r. bojownicy Masuda pojawili się niespodziewanie nieopodal lotniska w Bagram i za pomocą zwykłych moździerzy zniszczyli 20 samolotów i śmigłowców. Po tej zniewadze Armia Czerwona rzuciła przeciwko buntownikom siły liczące: 12 tys. żołnierzy, 320 czołgów i bojowych wozów piechoty oraz ponad 150 dział. W powietrzu operowały 104 śmigłowce i 26 samolotów szturmowych. Masud postanowił nie oddawać doliny bez walki. Podzielił swe siły na kilkanaście grup obrony terytorialnej, liczących od 25 do 60 bojowników. Miały one wiązać przez pewien czas nacierającego wroga, po czym wycofywać się na kolejne pozycje obronne. Oprócz tego sformował sześć samodzielnych grup uderzeniowych po ok. 100 osób każda. Działając niezależnie od siebie, nękały one przeciwnika niespodziewanymi atakami. Z powodu tej wojny podjazdowej Sowieci rozpoczęli ofensywę dopiero w połowie maja 1982 r. Jednostki 108. i 201. Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej uderzyły z dwóch stron doliny, chcąc zepchnąć partyzantów Masuda w środek wielkiego kotła i tam zgnieść. Żeby to przyspieszyć, zaplanowano desantowanie ze śmigłowców komandosów, których zadaniem było opanowanie strategicznych punktów na trasie marszruty głównych sił.
Tymczasem okazało się, że w górach posuwanie się wielkich oddziałów wojska mogli spowalniać nawet pojedynczy bojownicy. Wysadzane w oddalonych od siebie punktach oddziały komandosów musiały rozpaczliwie bronić się, czekając na spóźniające się dywizje. Z kolei, co czekało zbyt pospiesznie maszerujące kolumny pancerne w górach, mieli okazję przekonać się radzieccy czołgiści koło miejscowości Duab. W ciasnym wąwozie mudżahedini zniszczyli przy pomocy wyrzutni typu RPG pierwszy i ostatni czołg, a potem zaczęła się rzeź. W krótkim czasie, płonęło wraz z załogami 6 transporterów BTR-60 i tyle samo czołgów T-62, trafionych pociskami kumulacyjnymi z ręcznych wyrzutni. Przed ostateczną zagładą otoczony batalion uratowała odsiecz szturmowych śmig-łowców Mi-24.
POWIETRZNA KAWALERIA
„Była to niezwykła bestia, duży szybki śmigłowiec, który mógł pomieścić niewielki odział piechoty, a o jego wyjątkowości stanowiło opancerzenie i ogromny ładunek broni zamocowanej na szczątkowych skrzydłach i kadłubie. Wyposażony był w ciężkie działka pokładowe, karabiny maszynowe, rakiety, bomby, pociski odpalane z powietrza i masę innych ładunków, łącznie z bronią chemiczną i – potencjalnie – biologiczną” – wspominał Tom Carew, brytyjski komandos SAS, który jako jeden z pierwszych agentów Zachodu przybył na początku 1980 r. do Afganistanu. Opancerzone spody Mi-24 wytrzymywały trafienia nawet pocisków kal. 30 mm. Posiadana przez partyzantów broń przeciwlotnicza była bardzo mało skuteczna wspowobec tego „latającego czołgu”. Szturmowe helikoptery okazały się najlepszą bronią Armii Czerwonej. Ocaliły nie tylko żołnierzy otoczonych pod Duab. Pod ich osłoną transportowe śmigłowce Mi-8 w krótkim czasie przerzuciły w kluczowe punkty Panczsziru 5 tys. spadochroniarzy. Dopiero ich przybycie umożliwiło przełamanie oporu wroga. Jednak partyzantów nie udało się otoczyć, zanim wycofali się w góry.
Pod koniec maja 1982 r. Rosjanie odtrąbili wielkie zwycięstwo, ogłaszając, iż zabili 6 tys. mudżahedinów (o jedną trzecią więcej niż uczestniczyło w ogóle w walkach). Sami przyznali się do ok. 700 poległych oraz straty 38 czołgów i pojazdów opancerzonych, a także 8 samolotów i 13 śmigłowców. Po tym militarnym wysiłku jednostki radzieckie wróciły do baz, a w dolinie rozmieszczono forty obsadzone przez afgańskich komandosów wiernych reżymowi. Nie na długo jednak, bo większość zdezerterowała, gdy tylko partyzanci wrócili z gór. I tym sposobem dolina bez walki ponownie przeszła pod władzę Masuda. Jesienią Rosjanie skopiowali wiosenną ofensywę, tracąc 750 zabitych, ale gdy tylko wycofali swe główne siły, w Panczszirze znów zapanowali mudżahedini. Po tej klęsce dowództwo radzieckie zwróciło się do Masuda z propozycją… podpisania porozumienia pokojowego. Co też po pewnym czasie nastąpiło. Komuniści bardzo potrzebowali spokoju w kluczowym miejscu Afganistanu. Walki z rebeliantami zmusiły ZSRR do wystawienia kontyngentu liczącego co najmniej 150 tys. żołnierzy. I na tym się nie kończyło, bo już po ok. 240 dniach przebywania na froncie psychika przeciętnego czerwonoarmisty ulegała takiemu rozkładowi, że nie nadawał się do niczego. Z tego powodu musiał zostać (jeśli przeżył) zastąpiony przez zmiennika. Dlatego kolejnych 200 tys. żołnierzy stale przygotowywało się w ZSRR do wymiany zmęczonych walką oddziałów lub zastępowania rannych i poległych. Do tego dochodziły jeszcze siły logistyczne, zapewniające dostawy zaopatrzenia z terenu Związku Radzieckiego. Łącznie Afganistan wiązał ponad pół miliona żołnierzy Armii Czerwonej.
W 1982 r. okazało się, iż Moskwa nie jest już w stanie powiększać w Afganistanie swego kontyngentu, a w wyniku dezercji miejscowa armia zmalała ze 100 tys. do zaledwie 30 tys. żołnierzy. Chcąc wygrać wojnę, Sowieci zmienili taktykę. Oparli ją na dominacji w powietrzu. Rebeliantów nękano nieustannie nalotami samolotów szturmowych Su-17 i Su-22, zaś głównym narzędziem prowadzenia działań ofensywnych stały się śmigłowce.
Za ich pomocą przerzucano duże oddziały w góry, starając się niespodziewanie uderzać na partyzanckie bazy. Na głównych szlakach przerzutowych broni z Pakistanu, Iranu bądź Chin oddziały Specnazu, desantowane ze śmigłowców, organizowały zasadzki na mudżahedinów. Przejmując partyzanckie metody działania, Rosjanie nie cofali się przed zaminowywaniem olbrzymich obszarów, stosując najprzeróżniejsze pułapki, byleby tylko zabić jak najwięcej wrogów. Wobec ludności cywilnej postępowano w dwojaki sposób. Na terenach znajdujących się pod pełną kontrolą sowiecką starano się ją pozyskać, organizując tzw. karawany miłosierdzia, czyli transporty z darami – przeważnie żywnością.
Tam, gdzie zachodził cień podejrzenia, iż miejscowi sprzyjają rebeliantom, stosowano bezwzględny terror. Zaraz po zjawieniu się w pogranicznym Nuristanie Tom Carew ze wzgórza przyglądał się, jak trzy Mi-24 niszczą afgańską wioskę. Gdy potem do niej zszedł, zobaczył, że: „Wiele budynków nadal płonęło i wszędzie leżeli ranni, którym z miernym skutkiem pomagali przyjaciele i krewni. Ledwo przyjechaliśmy, przyniesiono małą dziewczynkę i poproszono, bym ją ratował. Wystarczył jeden rzut oka i już wiedziałem, że niewiele mogę zrobić – w brzuchu miała odłamek pocisku rozmiarów banana. (…) Założyłem jej opatrunek, ale po paru minutach zmarła, a zrozpaczony ojciec zabrał ciało. Nie mogła mieć więcej niż sześć czy siedem lat”. W raporcie Amnesty International za rok 1982 opisano, jak 13 września tegoż roku na południe od Kabulu, w miejscowości Padkwab-e Szana, radzieccy żołnierze spalili żywcem 105 wieśniaków ukrywających się w kanale irygacyjnym. Podobną liczbę cywilów zabito w tym samym czasie w wiosce Kaszam Kala. Odtąd w odwecie za zasadzki urządzane przez partyzantów, czerwonoarmiści wyrzucali z helikopterów na wioski nagie ciała porwanych i zamordowanych kobiet.
W kwietniu 1985 r. w rejonie wsi Lagman, według danych Amnesty International, Sowieci zamordowali ponad tysiąc cywilów. Takie informacje o ludobójstwie są jednak bardzo niepełne, gdyż Moskwa zrobiła wszystko, by od konfliktu odciąć media. Na front zapraszano z Zachodu jedynie tych dziennikarzy, których przychylności Kreml był pewien, a ich korespondencje poddawano ścisłej cenzurze. Z kolei po stronie powstańczej zachodni reporterzy zjawiali się bardzo rzadko ze względu na ryzyko z tym związane. Pojedyncze wiadomości wydostające się z Afganistanu wskazywały na to, iż Rosjanie niszczyli całe wioski, stosując bomby fosforowe lub napalm. Kilkakrotnie odnotowano użycie przez Armię Czerwoną gazów bojowych oraz zatruwania chemikaliami ujęć wody pitnej. Wskutek tych pacyfikacji już w połowie lat 80. ok. 5 mln ludzi (na 15 mln ogółu mieszkańców Afganistanu) zostało uchodźcami. Ale choć połowę wiosek afgańskich zniszczono, a terytorium kraju podzielono licznymi liniami posterunków, wojna wcale nie dobiegała końca.
LINIE ŻYCIA
Nowoczesna armia, by móc funkcjonować, wymaga gigantycznych ilości amunicji, części zamiennych do sprzętu, żywności, lekarstw, paliwa itp. Tymczasem w Afganistanie bardzo trudno o drogi przejezdne przez cały rok. Nawet do Kabulu od granicy z ZSRR prowadzi zaledwie jedna. Na tej nitce wisiało całe radzieckie panowanie w podbitym kraju. Jak jest ona cienka, Sowieci przekonali się już w 1984 r., gdy Ahmed Szach Masud postanowił zerwać rozejm. Władca doliny Panczsziru dysponował już 33 grupami uderzeniowymi. Liczyły one w sumie niewiele ponad 3 tys. bojowników, lecz gdy w marcu zaczęły niszczyć radzieckie konwoje z zaopatrzeniem na przełęczy Salang, po miesiącu Rosjanie poprosili o pokój. W zamian za zachowanie neutralności, ofiarowali dolinie gwarantowaną przez Moskwę autonomię, a Masudowi nieograniczoną władzę. Tadżyk jednak odmówił. Jego działania sprawiły, że transport zaopatrzenia dla sił okupacyjnych musiało wziąć na siebie lotnictwo.
Armia Czerwona podjęła więc nową próbę zdobycia doliny. Przeciw stacjonującym w niej mudżahedinom rzucono już nie tylko śmigłowce i samoloty szturmowe, ale nawet strategiczne bombowce Tu-16. W bezsensownych nalotach dywanowych zrzuciły one na góry tysiące ton bomb. Potem weszły do doliny siły lądowe, co kosztowało życie 500 czerwonoarmistów, z czego ponad 60 zginęło w kilka chwil w zasadzce, w której bojownicy Masuda zmasakrowali bataliony z 682 Pułku Piechoty, po czym bezkarnie wycofali się w góry. Choć zbudowano na terenie Panczsziru liczne forty, obsadzone przez 14 tys. czerwonoarmistów, to już w następnym roku partyzanci odbili tę dolinę krok po kroku. W roku 1985 z liczącym ok. 200 tys. żołnierzy kontyngentem Armii Czerwonej walczyło ok. 200 tys. partyzantów. Afgańską armię rządową trudno ujmować w tej statystyce, bo w walce nie dość, że okazywała zupełny brak ducha bojowego, to jeszcze całe jej pułki przechodziły na stronę rebeliantów. Tymczasem do powstańców docierał nieprzerwanie strumień broni, amunicji i lekarstw, płynący z terytoriów Pakistanu i Iranu. Stany Zjednoczone, świat arabski, a nawet komunistyczne Chiny zgodnie wspierały mudżahedinów, szkoląc ich oraz śląc im doradców wojskowych i bitnych ochotników. W końcu Rosjanie zdali sobie sprawę, że chcąc wygrać wojnę, muszą odciąć rebeliantów od dostaw zaopatrzenia.
Żeby tego dokonać, czerwonoarmiści musieli wyjść w góry. Jak to wyglądało, opowiadał Maciejowi Chrzanowskiemu sierżant Władimir T., który w 1986 r. brał udział w akcji w wąwozie Marwary, sześć kilometrów od granicy z Pakistanem. Pluton sierżanta stanowił straż przednią zgrupowania wkraczającego do doliny. Gdy razem z trzydziestoma żołnierzami Władimir wszedł do niewielkiej osady: „Od razu nakryli nas z trzech punktów, pięknie, precyzyjnie wybranych. Odcięli wejście do wąwozu, odcięli od zasadniczych sił, ciężkiego sprzętu. O Boże, jak prali! Z gniazd wielokalibrowych karabinów maszynowych, poustawianych na szczytach. Miotaczami min grzali. W ten kiszłak [wioskę – przyp. aut.] nieszczęsny” – opowiadał. – „My zaś do tańca nie gotowi. Rozproszyliśmy się, jeszcze w kiszłaku podzielili na trójki. Każda do jednego domu, do szukania. Tak więc przy ogniu potwornym, każda trójka sobie. Ci w jednym domu, ci w drugim” – opisywał. Kilku żołnierzy zginęło od razu. Sierżant i dwaj towarzyszący mu koledzy skryli się w jednym z domów. „Nagle potężny wybuch, zmiotło kawałek dachu. Jasne – do mojej dwójki podszedł duch [mudżahedin – przyp. aut.] z granatnikiem, bardzo blisko, na pięćdziesiąt metrów i przyładował. Zdrowo. Numer drugi [żołnierza – przyp. aut.] od razu rozniosło na kawałeczki, sanitariuszowi urwało prawą rękę. Aż z kawałkiem barku, brzucha nawet. Wybuch i krzyk. Sanitariusz stoi na szeroko rozstawionych nogach, kawałki ciała dyndają, wnętrzności na zewnątrz. (…) Jednak w pełni przytomny, nie zemdlał, nie bredzi, nic podobnego. Poraziło mnie to, że nie wołał o pomoc, nie użalał się nad sobą. Żywy, a przecież martwy, pogodzony z losem. Łagodnie się uśmiechał, jak przyćmiony wódką, wołał do mnie głosem lekko zachrypniętym, ale jeszcze pewnym: – Wawan, jak ja was będę teraz przewijał? Rękę mi urwało, prawą rękę” – wspominał sierżant.
On sam ocalał pod ruinami domu i potem jako jedyny z plutonu przedarł się przez przełęcz do głównych sił. „Dlaczego nasi nie przyszli z pomocą? Duchy odcięły ich kurtyną ognia tak gęstą, że nie przemknęłaby się mysz. Siedzieli bezsilnie na stokach i patrzyli na naszą śmierć”. Dalej zaś opowiadał: „Poszedł cały silny oddział z techniką, transporterami, ciężkim sprzętem. I wyobraź sobie, że ta masa wojska przez dwie doby nie mogła wyrąbać sobie wejścia do wąwozu”. Zagłada oddziału sierżanta miała też głębszą przyczynę niż tylko ukształtowanie terenu. Wszechwładnie dotąd panujące na afgańskim niebie Mi-24 nie dały rady przyjść z pomocą wyrzynanym żołnierzom. Powstrzymały je amerykańskie rakiety przeciwlotnicze marki Stinger.
PRZECIWLOTNICZY SZACH I MAT
Związek Radziecki do połowy lat 80. nie wygrywał wojny w Afganistanie, ale dopóki jego siły powietrzne mogły bezkarnie prowadzić swe akcje, także jej nie przegrywał. Każdą większą ofensywę mudżahedinów topiły we krwi śmigłowce szturmowe. Zaś do każdego radzieckiego posterunku mogło dotrzeć powietrzem zaopatrzenie i pomoc. Ten stan równowagi, gdy powstańcy panowali w górach, a Sowieci w miastach, zmieniła w połowie 1986 r. decyzja prezydenta USA Ronalda Reagana, który zezwolił CIA na dostarczenie mudżahedinom ręcznych wyrzutni rakiet przeciwlotniczych. Proste w obsłudze, samonaprowadzające się na źródło ciepła stingery, okazały się morderczo skuteczne. Wprawdzie z czasem radzieccy piloci nauczyli się bronić przy użyciu cieplnych flar i lataniu na bardzo niskiej wysokości (stinger uzbrajał się dopiero kilka sekund po odpaleniu), jednak skuteczność akcji lotnictwa drastycznie spadła przy jednoczesnym wzroście strat.
Po tym, jak stingery znalazły się w rękach rebeliantów, los sowieckich posterunków (zwłaszcza w południowej części kraju), otoczonych zewsząd przez mudżahedinów, został przesądzony. Ten fakt na pewno nie wpłynął dobrze na morale czerwonoarmistów, zwłaszcza że walczyli w wojnie, w której nie brało się jeńców. Za radzieckie okrucieństwa mudżahedini starali się odpłacać z nawiązką. „Nazywają to »abażurem«. Mają znakomitą technikę. Rozcinają tylko skórę [na brzuchu – przyp. aut.], delikatnie wyciągając wszystkie kiszki, cały wewnętrzny mechanizm. Człowiek przy tym nie umiera, jeśli pracowali dobrzy fachowcy, będzie żył jeszcze ze trzy godziny, do chwili wyschnięcia na słońcu wnętrzności” – opisywał los wielu kolegów sierżant Władimir T. Widząc, że wojna jest nie do wygrania, rządząca na Kremlu ekipa pod przywództwem Michaiła Gorbaczowa od połowy 1986 r. zaczęła szukać sposobów na honorowy odwrót. Na czele Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu postawiono szefa miejscowej służby bezpieczeństwa Muhameda Nadżiba, który natychmiast zaczął używać islamskiej wersji swego nazwiska – Nadżibullah.
We wrześniu 1987 r. uczyniono go prezydentem. Niedługo potem Nadżibullah obwołał Afganistan republiką islamską. Demonstracyjnie zwrócono mułłom część skonfiskowanego majątku. W reżimowym Radiu Kabul recytowano Koran. W tym samym czasie „Lwowi Panczsziru” Ahmedowi Szach Masudowi po raz kolejny zaproponowano pokój. Próby przeciągnięcia na swoją stronę części powstańców nie przyniosły rezultatów. W końcu podjęto w Moskwie decyzję o ewakuacji. Ostatnia pancerna kolumna Armii Czerwonej opuściła Afganistan 15 lutego 1989 r. Obalanie zależnego od Moskwy reżimu Nadżibullaha, z powodu waśni między mudżahedinami oraz olbrzymich dostaw radzieckiej broni, potrwało do kwietnia 1992 r. Wówczas to wojska Ahmeda Szacha Masuda wkroczyły do Kabulu. Niestety, umiarkowany światopoglądowo, legendarny dowódca, będąc Tadżykiem, nie mógł objąć bezpośrednio władzy. Afganistan wkrótce ogarnęła nowa wojna domowa, z której zwycięsko wyszli wychowani w koranicznych szkołach na terenie Pakistanu talibowie. Współpraca ich reżymu z al Kaidą sprowadziła na kraj nową wojnę. Tym razem do Afganistanu wkroczyły wojska NATO. Po pięciu latach walk znów nie widać szans na jej szybkie zakończenie.
Andrzej W. Krajewski