O istnieniu specjalnej grupy kontrwywiadu w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych wiedziało niewiele osób. Ci, którzy posiedli tę wiedzę, nazywali agentów tajemniczego Wydziału IX “straceńcami”, ponieważ do otwierania drzwi skarbców i sejfów używali niebezpiecznego dla zdrowia promieniowania gamma.
Po latach od zamknięcia grupy dziennikarz i specjalista ds. s0łużb specjalnych Tomasz Awłasewicz postanowił odnaleźć kilkoro byłych agentów, którzy pod pseudonimami opowiedzieli mu swoje niezwykłe, wręcz filmowe wspomnienia z lat 70. i 80., udowadniając, że wszystkie niesamowite historie o szpiegach, które znamy z kina, wcale nie są tak bardzo oddalone od rzeczywistości.
Przeczytaj fragment książki “Niewidzialni. Największa tajemnica służb specjalnych PRL”
BRODACZ: Trudno powiedzieć, ile w tym prawdy, ale po naszym wydziale latami krążyła taka historia o grupie penetracyjnej węgierskiego kontrwywiadu, która weszła w Budapeszcie do jednej z placówek NATO i już nigdy nie wyszła. Mówiło się, że zostali zabici i spaleni na terenie ambasady.
TURYSTA: Tę historię znał u nas każdy, ale przez te wszystkie lata pracy nigdy nie mieliśmy sygnałów, żeby ktokolwiek poza nami i Rosjanami dokonywał takich penetracji. Według mnie KGB samo jeździło na tego typu akcje do wszystkich krajów socjalistycznych, z wyjątkiem Polski, gdzie działaliśmy my. Nie mówię, że ta historia z Węgrami to na sto procent bujda, ale nie mam też pewności, że prawda.
ŁOWCA: Mnie się zdaje, że prawda. Pamiętacie naszego kolegę z Departamentu Techniki, tego Andrzeja od kluczyków? On przecież jeździł do Węgrów, do ogólnego pionu techniki operacyjnej, i pamiętam, jak wspomniał, że kontrwywiad ma tam swój odrębny wydział techniki operacyjnej, tak jak u nas. To co ci Węgrzy robili? Tylko jakieś mieszkania i hotele? Według mnie mogli wchodzić do ambasad i ta historia o zhajcowaniu wcale nie jest nieprawdopodobna. A pamiętacie przecież na pewno ten piec, który stał w jednej z placówek u nas, w Polsce. Służył niby do niszczenia dokumentów, ale przecież tam była taka temperatura, że metal można by topić. Nie byłoby problemem człowieka spalić.
TURYSTA: Tyle że cały by się nie zmieścił, trzeba by ćwiartować. Krew, to wszystko, nieźle by tam ich sprzątaczka wyklęła.
BRODACZ: Ale przecież Saudyjczycy niedawno załatwili tak w swoim konsulacie w Turcji tego dziennikarza Chaszukdżiego i podobno kulturka, na błysk posprzątali po sobie.
TURYSTA: Każda placówka miała w naszym wydziale swoją osobną teczkę, którą przy wyjeżdżaniu na akcję zawsze trzeba było zabrać. To była zwykła teczka na dokumenty, jak w biurze, a w środku znajdowały się kopie kluczy, którymi akurat dysponowaliśmy, wszelkie informacje na temat znanych nam zabezpieczeń, plany budynku, grafiki pracy. To były grube teczki. Większość tych dokumentów została zniszczona. To, co zostało do dzisiaj, to tylko mały ułamek całości.
BRODACZ: Tam można było znaleźć nawet informacje typu „Pierwszy stopień na schodach pomiędzy drugim a trzecim piętrem trzeszczy, jak stanie się na niego po lewej stronie”. My to wszystko po jakimś czasie pamiętaliśmy, bo niektóre obiekty, jak chociażby amerykańskie, odwiedzało się nawet dwa razy w tygodniu. Mimo to zapisywało się takie uwagi. Gdybyśmy my z jakiegoś powodu nie mogli się zjawić, to nasi koledzy mieliby w teczce całą instrukcję.
TURYSTA: Przedmioty, które zabieraliśmy ze sobą, można podzielić na dwie podstawowe grupy. Do pierwszej należały te, które były nam zawsze niezbędne, niezależnie od tego, na jaki obiekt jechaliśmy. Latarki, radiostacje, szperaki i tak dalej – bez tego ani rusz. To była kupa sprzętu, a do tego dochodziły jeszcze rzeczy z drugiej grupy, a więc te, które były potrzebne w konkretnej placówce. Weźmy na przykład jeden z najważniejszych obiektów, nie precyzując, który dokładnie, żeby nie dawać instrukcji wejścia do budynku, bo przecież on nadal może mieć to samo zabezpieczenie w drzwiach. Dziś nie mieści się w nim już co prawda przedstawicielstwo dyplomatyczne, tylko siedziba prywatnej firmy, ale mimo wszystko adres pomińmy. W każdym razie w tej placówce na dole była czytelnia. W ciągu dnia każdy mógł sobie tam wejść, żeby poczytać prasę z tego kraju, obejrzeć film i tak dalej. Do tego pomieszczenia można było wejść drugimi drzwiami, jak gdyby od ogrodu, i udało nam się do nich dorobić klucz. Jednak żeby z czytelni przedostać się na klatkę schodową i do zasadniczej części przedstawicielstwa, musieliśmy pokonać kolejne drzwi, na których zamontowano świetne zabezpieczenie. Mianowicie od strony placówki zamykano je na zasuwę. Nie było żadnej dziurki na klucz po stronie czytelni – tę zasuwę można było otworzyć, tylko jeśli się stało po drugiej stronie, już we właściwej części placówki. Jakby tego było mało, to nie była zwykła zasuwa, która tak po prostu chodziła na prawo i lewo. Na niej był jeszcze przycisk – najpierw trzeba było go wcisnąć, a dopiero potem można było ją przesunąć i otworzyć drzwi. Ten przycisk bardzo, ale to bardzo dużo zmieniał. Dla nas nie byłoby jakimś wielkim problemem otwarcie zwykłej zasuwy, nawet jeśli znajdowała się ona po drugiej stronie drzwi. Ale specjaliści opracowujący plan zabezpieczenia tego obiektu sprytnie nam to utrudnili. Musieliśmy znaleźć sposób, aby na drugą stronę przełożyć narzędzie, którym wciśniemy przycisk i odciągniemy tę zasuwę. Czytelnia znajdowała się trochę poniżej poziomu drzwi, więc prowadziły do nich schody, które potem leciały jeszcze wyżej. Pod tymi schodami znajdował się schowek. Gdy do niego weszliśmy, to udało nam się wyciągnąć jedną z desek i tym sposobem powstał prześwit, przez który z odległości parudziesięciu centymetrów widzieliśmy pod kątem tę zasuwkę. Zrobiliśmy sobie więc narzędzie, taki odpowiednio powyginany pręt, który przekładaliśmy przez dziurę, wciskaliśmy przycisk i otwieraliśmy. Ten pręt jest właśnie przykładem narzędzia, które było niezbędne na konkretnym obiekcie. W innej placówce mógł to być jakiś inny przedmiot, haczyk, blaszka, cokolwiek. To wszystko trzeba było spakować, jadąc na akcję. Czy tworzyliśmy listę potrzebnych rzeczy? W teczce coś tam było niby wypisane, ale szczerze mówiąc, mieliśmy taką wprawę, że naprawdę lista nie była nam do niczego potrzebna. Pamiętaliśmy bardzo dobrze, co gdzie trzeba zabrać.
BRODACZ: No i jeszcze trzeba było pamiętać, żeby szczoteczkę do zębów i jakieś ubrania sobie wziąć, jeśli robota była poza Warszawą. Ja zawsze trzymałem pod biurkiem walizeczkę z niezbędnym minimum. Kiedy przychodził sygnał od wydziału operacyjnego, że w placówce prawdopodobnie pojawiły się ciekawe materiały, to dzwoniłem tylko do żony, mówiłem: „Kochanie, nie rób kolacji, bo w delegację jadę”, i ruszałem w drogę. A musi pan przecież pamiętać, że ona nie miała pojęcia, dlaczego mnie tak ciągle nie ma w domu i co to właściwie za delegacja, bo przecież nie mogłem jej nic powiedzieć o tym, czym się zajmuję. Kiedy jej powiedziałem, na czym tak naprawdę polegała moja praca? Proszę pana, ona najwięcej to się dowiedziała w ciągu ostatnich paru godzin, słuchając naszej rozmowy. Myśli pan, że czemu non stop przychodzi tu do kuchni i szuka czegoś na półkach, w lodówce, pod zlewem? Dowiedzieć się chce w końcu, co to była za delegacja! Mam cudowną i bardzo wyrozumiałą żonę, ale tak sobie myślę, że gdybym jej wówczas powiedział prawdę, to po prostu by mnie zamordowała
TURYSTA: Moje dzieci do dzisiaj nie wiedzą, czym się zajmowałem. Nic. Zero. Pracowałem w jakichś służbach i tyle.
ŁOWCA: Pamiętam taką sytuację z początku mojej pracy w wydziale. To był okres, kiedy bliscy nie byli przyzwyczajeni do moich nocnych wyjść, bo jeszcze tak dużo nie chodziłem na akcje. Któregoś razu, wieczorową porą, wracam ze spaceru z rodziną i widzę, że pod domem czekają na mnie „Brodacz” i „Turysta”…
BRODACZ: …Bo wie pan, my z „Turystą” jeszcze przed przyjściem do Wydziału IX pracowaliśmy razem, do szkoły oficerskiej poszliśmy razem, do Wydziału IX razem, potem prawie na każdą robotę razem, no zawsze razem. Rozumieliśmy się bez słów, robota szła sprawnie.
TURYSTA: No i do dziś się przyjaźnimy, co tu dużo gadać.
ŁOWCA: Więc podchodzę pod dom z rodziną, patrzę, a tu czekają na mnie ci dwaj. Mówią, że mam się pakować i jedziemy. Pytam się ich, co i jak, na ile, kiedy wrócę. A oni na to, że jak wrócę, to będę, a w tej chwili mam się ładować do samochodu i tyle. No i teraz weź, człowieku, wytłumacz żonie, że w parę minut musisz wyjechać, kolacji nie zjesz, nie możesz powiedzieć, dokąd i po co jedziesz, i nie masz pojęcia, kiedy wrócisz. Tak było latami, tyle że z czasem już się rodzina przyzwyczaiła, to było łatwiej. My musieliśmy być zawsze w pełnej gotowości, nigdy nie było wiadomo, kiedy zadzwonią i będzie trzeba jechać. W PRL nie dało się ot tak zainstalować telefonu w mieszkaniu, człowiek musiał czekać całą wieczność w kolejce. Proszę sobie wyobrazić, że ja czekałem aż osiem lat, po czym przeszedłem do Wydziału IX i dwa dni później już się dla mnie telefon znalazł, bo z funkcjonariuszami tego wydziału musiała być możliwość błyskawicznego kontaktu nawet w środku nocy.
——
Tomasz Awłasewicz (ur. 1989) to dziennikarz portalu Onet.pl, ekspert ds. służb specjalnych i popularyzator wiedzy o roli kontrwywiadu w systemie bezpieczeństwa państwa. Obecnie jego zainteresowania badawcze koncentrują się wokół historii polskich służb specjalnych, ze szczególnym uwzględnieniem okresu PRL. Pracował jako wykładowca w Wyższej Szkole Umiejętności Społecznych w Poznaniu oraz na Uniwersytecie SWPS w Warszawie, gdzie prowadził zajęcia z zakresu kontrwywiadowczego zabezpieczenia państwa. W 2018 roku ukazała się jego pierwsza książka „Łowcy szpiegów”, poświęcona rywalizacji polskich służb specjalnych z CIA.