Stanisław Aronson, podporucznik „Rysiek” z kompanii Kedyw Kolegium A, 10 sierpnia 1944 roku leżał z cekaemem na Okopowej. Od strony cmentarza Niemcy ostrzeliwali Wolę. Odłamek moździerza ranił go w płuca i nogę. Momentalnie stracił przytomność. Obudził się w szpitalu na Starym Mieście przy ulicy Długiej 7. Gdy pod koniec sierpnia upadła Starówka, do lazaretu wkroczyło SS z zamiarem rozstrzelania powstańców. Traf chciał, że na oddziale znajdowali się także Niemcy, którzy zatrzymali esesmanów słowami: „Tu nie ma powstańców, tu są cywile, oni nam życie uratowali”. Podporucznik „Rysiek”, półnagi, opierając się na dwóch miotłach jak na kulach, szczęśliwie opuścił szpital i przedostał się do obozu przejściowego w Pruszkowie. Jego przypadek nie był odosobniony.
Na słowo honoru
Wacław Auleytner, starszy strzelec „Gorayski” z Batalionu „Gustaw”, został ranny 1 sierpnia 1944 roku na ulicy Senatorskiej. Koledzy z oddziału zanieśli go do punktu sanitarnego. Okazało się, że ma strzaskaną łopatkę i wyrwany kawałek żebra. Trafił do Szpitala Maltańskiego przy tejże Senatorskiej, najpierw do gmachu głównego, a następnie do piwnic. 7 sierpnia do środka wdarli się Niemcy z okrzykiem: „Polnische Banditen!”. Jeden wyjął granat. Wtedy siostra oddziałowa Teresa Krassowska błyskawicznie wskoczyła na stołek i spokojnym głosem, po niemiecku, zaczęła mówić: „Tu są chorzy Szpitala Maltańskiego, który ma charakter międzynarodowy, leżą też ranni Niemcy, proszę, aby pozwolono mi przenieść chorych do głównego gmachu, bo tu się wszystko pali”. Żołnierz z granatem zatrzymał się w pół kroku. W tym momencie do sali wszedł niemiecki oficer, który wydał rozkaz wyprowadzenia rannych do gmachu głównego.
Po wyczerpującej drodze Auleytner stracił przytomność. Gdy otworzył oczy, zobaczył nad sobą esesmana, który strzelał przez okno. Jakiś czas później do szpitala przebili się akowcy i Niemcy uciekli. Na nieszczęście wrócili po kilkudziesięciu minutach. Zaczęła się strzelanina nad łóżkami chorych.
„Na tym, że nas nie zlikwidowano, mimo że jednak w tym czasie wszystkie szpitale były likwidowane, zaważyło wstawiennictwo rannych Niemców. Było ich tam około dwudziestu z początku wybuchu powstania; był to szpital wojskowy prowadzony przez kawalerów maltańskich, wobec tego traktowano ich dobrze, zgodnie z konwencją genewską o jeńcach wojennych. Zażądali od dowódcy SS tego odcinka, żeby nie likwidował tego szpitala, żeby nas nie rozstrzeliwano. Dał im słowo honoru i tego dotrzymał” – wyjaśniał historykom Wacław Auleytner.
Oko w oko z wrogiem
W jednej z piwnic na ul. Wilanowskiej wraz z dwoma rannymi kolegami leżał Stanisław Likiernik, kapral podchorąży „Stach” z kompanii Kedyw Kolegium A. Uwagę Niemców, którzy wpadli do piwnicy z zamiarem rozstrzelania powstańców, od razu zwróciły niemieckie buty na nogach chorego. W dłoni sierżanta momentalnie pojawił się rewolwer. W tym momencie jeden z rannych powiedział po niemiecku: „Wszyscy jesteśmy cywilami”. „Jest pan Niemcem?” – padło pytanie. „Nie, ale mówię po niemiecku”.
Gdy okazało się, że w dokumentach rannego Polaka widnieje nazwisko „Burhardt”, atmosfera poprawiła się do tego stopnia, że jeszcze przez trzy dni niemieccy żołnierze przychodzili do Polaków, aby pożalić się na sytuację, w jakiej się znaleźli. Okazało się bowiem, że należą do kompanii karnej. „»Szkoda, że nie jestem Polakiem, bo też bym był partyzantem«. Naturalnie zaprotestowałem: jestem cywilem, a nie żadnym partyzantem. On poklepał mnie tylko po ramieniu i odszedł” – wspominał rozmowę z jednym z nich Stanisław Likiernik. Po akcji na Ogród Saski Henryk Majewicz, starszy saper „Marecki” z batalionu „Kiliński”, wraz z kolegami dostał zadanie wysadzenia niemieckiego bunkra na rogu ulic Królewskiej i Granicznej. Zajęli pozycje w ruinach domu spalonego w 1939 roku po drugiej stronie Granicznej. Szybko okazało się jednak, że w sąsiednim domu stacjonują Niemcy z dwoma lub trzema karabinami maszynowymi.
Henryk Majewicz postanowił powiększyć dziurę w bunkrze, strzelając w pojedyncze cegiełki. Nagle rozległ się krzyk rannego w głowę kolegi: „Chłopaki, pomóżcie mi!”. Majewicz błyskawicznie wyskoczył ze swojego stanowiska, przerzucił rannego przez plecy i zaczął wyciągać go z podwórka. „Myślę, że trafiłem na bardzo przyzwoitego Niemca naprzeciw, bo jak zobaczył, że ktoś wynosi rannego, to nie strzelał” – powiedział po latach.
Z ludzkim odruchem w trakcie samej walki spotkał się także Jacek Burzycki, strzelec „Dżek” z formacji „Żbik”. 29 września znajdował się w ostatnim budynku na ulicy Krasińskiego, nazwanym po latach „Twierdzą Zmartwychwstanek”. Po wybuchu granatów ocknął się nagle wśród Niemców. Zaczął biec, wpadł do dołu kanalizacyjnego kilka metrów w dół. Był przekonany, że zaraz poleci granat, ale nic takiego się nie wydarzyło. Następnego dnia rano znalazł go młody niemiecki żołnierz. Wtedy „Dżek” usłyszał : „Nie ma czasu, kropnij go po prostu”. Na szczęście żołnierz rozkazu nie wykonał. W tym momencie pojawił się oficer, który polecił odprowadzić jeńca do szkoły na ulicy Elbląskiej.
Niepokorny uśmiech
„Czyli tu mamy taki przykład, kiedy w zasadzie w trakcie walki to się zabija, żeby nie mieć obciążenia. Bo nie może być tak, że żołnierz niemiecki zajęty jest pojedynczym człowiekiem. Może dziesięciu, dwudziestu prowadzić, ale nie jednego. A ja jakimś cudem miałem tu właśnie szczęście i chyba to był człowiek. Ten Niemiec chyba był człowiekiem takim, że nie skorzystał z tego i spytał się (…) dowódcy, który zdecydował inaczej” – opisywał przypadek Jacek Burzycki. W ostatnich dniach powstania zaczęła się ewakuacja szpitali polowych. Halina Karmańska, sanitariuszka „Hala”, „Smętek” ze Zgrupowania „Kryska”, zapamiętała, jak podczas poddania się szpitala w szkole na ulicy Zagórnej żołnierze Wehrmachtu szeptali im: „Ukryć broń. Ukryć broń, bo przyjdzie gestapo”.
W szpitalu na Mokotowie, w siedzibie ambasady bułgarskiej, niemiecki oficer niespodziewanie zasalutował na sali. Co więcej, po chwili wniesiono dwa worki orzechów niełuskanych, tyle że nie można ich było skruszyć, bo wszyscy byli ranni. Zaczęła się przeprowadzka do samochodów. „W związku z tym, że byłem dość nędznej postury, to taki dryblas podszedł do mnie, esesman, wziął mnie na ręce, uśmiechnął się i niesie mnie do samochodu. Uśmiechnął się oczywiście do mnie, przyjemny gest dla mnie, że on mnie niósł, a tam drugi kolega go fotografował po prostu, jaki on jest humanitarny, niesie żołnierza powstania do [samochodu]” – relacjonował Włodzimierz Rajmund Caban, strzelec „Ryś”, „Kajtek” z batalionu „Parasol”.
Ojciec Jerzego Andrzeja Kowalskiego, strzelca „Czarnego” z batalionu „Sokół”, przed wojną postawił dla swojej mamy biały dom z filarami w Zenonowie pod Warszawą. Pod koniec powstania Niemcy postanowili wysadzić budynek w obawie, że stanowić będzie punkt orientacyjny dla radzieckich samolotów. Gdy zobaczyli kolekcję pięknych obrazów oraz fortepian stojący w pokoju, zaproponowali ulokowanie cennych przedmiotów w oddzielnej piwnicy. Żołnierze niemieccy własnymi rękami przenosili skarby. „Między innymi dlatego to mówię, bo nienawiść nienawiścią, ale Niemcy też są ludzie. Straszna jest tylko wojna i obojętne kto z kim się bije” – podkreślał Jerzy Andrzej Kowalski.
W relacjach powstańczych temat przyzwoitego zachowania wroga często wraca sam, niewywoływany przez osobę prowadzącą rozmowę. W opowieści wplatane jest zdanie: Pamiętam jednego Niemca, który okazał się całkiem przyzwoitym człowiekiem…
Według profesora Tomasza Maruszewskiego, psychologa ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Sopocie, dzieje się tak dlatego, że ludzie chętniej przypominają sobie dobre zdarzenia. Oswajają w ten sposób traumatyczne doświadczenia.
„Informacje negatywne po latach mogą blednąć we wspomnieniach, a w niektórych przypadkach nawet nabierać znaczenia pozytywnego. Nie zmienia to faktu, że były one de facto skrajnie negatywne. Tłumienie złych momentów sprawia po prostu, że wspomnienia mniej bolą” – wyjaśnia naukowiec. Profesor Maruszewski zwraca także uwagę na inny ważny mechanizm: „Przytaczanie pozytywnej opowieści w morzu negatywnych zdarzeń pomaga wyodrębnić swoją własną, niepowtarzalną historię”.
Na przykład taką: podczas ewakuacji Starówki Olgierd Cemerski, porucznik „Remec”, słysząc krzyk rozstrzeliwanych w piwnicy akowców, niespodziewanie stanął przed niemieckim oficerem i, udając kapłana, pobłogosławił go znakiem krzyża. Uratował tym samym grupę kilkunastu kolegów od pewnej śmierci.
Wspomnienia żołnierzy AK pochodzą ze zbiorów Archiwum Historii Mówionej oraz książki Stanisława Likiernika „Diabelne szczęście czy palec boży?”.