Przez całe lata zwykli ludzie powtarzali, że władza i administracja sprzymierzone z przestępcami okradają państwo na potęgę i nikt z tym nic nie robi, za to szarego człowieka ściga się o każdą zaległą złotówkę. Medialne autorytety lekceważyły ten „głos ulicy”, sugerując, że głosiciele tych poglądów to prości, nierozumiejący nowoczesnego świata ludzie.
Aż nagle okazało się, że rację mieli właśnie prostaczkowie.
Stało się to dokładnie 16 maja 2006 roku, kiedy w środku dnia do gmachu Ministerstwa Finansów w Warszawie wkroczyli policjanci z Centralnego Biura Śledczego i na oczach osłupiałego personelu skuli pięciu urzędników z wydziału systemu podatkowego. Byli wśród nich i główny legislator ministerstwa, i dyrektor jednego z departamentów. W ciągu następnych dni „zwykli ludzie” mogli odczuć gorzką satysfakcję – prokuratura potwierdziła co do joty ich podejrzenia. Od co najmniej 10 lat w ministerstwie działała grupa wysokich urzędników, za łapówki umarzająca podatki, konstruująca przepisy podatkowe na zamówienie, utrzymująca kontakty z gangsterami. Słowem klasyczna mafia żerująca na państwie. Straty budżetu trzeba było liczyć w dziesiątkach milionów złotych.
Dziś sprawa jest postrzegana jako sprawa Henryka Stokłosy. Niesłusznie, bo zgodnie z wyrokiem sądu był on tylko klientem urzędników – prawdziwych negatywnych bohaterów tej historii. Jednej z najważniejszych w ostatniej dekadzie, bo demaskującej korupcję na najwyższych szczeblach władzy. Na razie udało się odsłonić zaledwie wierzchołek góry lodowej.
Gangsterzy i łapówkarze
Aferze w Ministerstwie Finansów od początku towarzyszyły spekulacje. Według jednej z pierwszych twórcą korupcyjnego układu był Janusz G. ps. Graf, gangster kojarzony z „Pruszkowem”. To nieprawda – jego rola była ważna, ale zgoła inna. Paradoksalnie to właśnie przez Grafa i jego pazerność korupcyjny system rozleciał się, pogrążając klientów takich jak Henryk Stokłosa.
– Graf to był człowiek ceniony w świecie przestępczym, taki multiprzestępca. Dobrze się czuł i jako szef kierujący grupą porywającą ludzi dla okupu, i jako organizator przestępstw ekonomicznych – mówi „Śledczemu” Sebastian Michalkiewicz, były szef zarządu warszawskiego CBŚ. – Inteligentny, mający cechy przywódcy, dobry organizator. Przez swoich określany jako bezwzględny, obawiano się mu czymkolwiek narazić – opowiada. Prokuratura zarzucała Grafowi przestępstwa najcięższego kalibru, m.in. udział w zabójstwie Piotra Głowali, inwestora giełdowego, związanego z byłym szefem PZU Życie Grzegorzem Wieczerzakiem (pisaliśmy o tym w poprzednim numerze). Jak więc taki zawodowiec mógł „rozłożyć” w kilka miesięcy dobrze funkcjonujący mechanizm korupcyjny?
Stało się to przypadkiem. Na początku 2005 roku do salonu Volvo na warszawskiej Pradze przyszedł klient zainteresowany zakupem używanego, ale dość drogiego auta. Transakcji dobito, jednak szybko wyszło na jaw, że ten klient to zwykły oszust działający na podstawie fałszywych dokumentów. Policji udało się namierzyć sprawcę i trafił on do aresztu.
W tym czasie warszawski zarząd Centralnego Biura Śledczego, pracując od jakiegoś czasu nad Grafem, zatrzymał pod koniec tego samego roku innego zawodowego oszusta. Obie sprawy zaczęły się nieoczekiwanie łączyć: pierwszy oszust, ten od Volvo, także okazał się członkiem grupy Janusza G.
Prokuratura zdecydowała się zatrzymać Grafa 22 grudnia 2005 roku. Przebieg tej akcji pokazuje, że Janusza G. traktowano bardzo poważnie. Podejrzewano, że gangster, który od lat wymyka się policji, a w międzyczasie zdobył jakimś cudem legalne pozwolenie na broń, musi mieć „wtyczki” – dlatego realizację powierzono zupełnie innemu oddziałowi CBŚ.
– My nie wiedzieliśmy nawet, do jakiej sprawy robimy tego człowieka, mieliśmy tylko informację, jakie zarzuty wpisać w dokumenty, żeby była podstawa zatrzymania – tłumaczy uczestnik tej akcji, do którego udało się nam dotrzeć. – Pierwsi weszli chłopcy od zatrzymań, „czarni”, a policjanci od papierkowej roboty jak już było pozamiatane. Okazało się jednak, że pan G., nauczony doświadczeniem, kiedy zorientował się, kto mu wchodzi do domu, usiadł na środku pokoju z założonymi na kark rękoma. Nic nie kombinował – opowiada policjant.
Czy w momencie tego zatrzymania policjanci wiedzieli, że Graf ma cokolwiek wspólnego z korupcją w ministerstwie? – Nie – odpowiada dziś zdecydowanie Michalkiewicz.
Rzeczywiście, ta afera miała dopiero wyjść na światło dzienne. Zatrzymanie Grafa dało bowiem bardzo pożądany efekt: milczący do tej pory oszuści uznali, że ich szef jest skończony i pora ratować własną skórę. Obaj poszli na współpracę na zasadzie paragrafu 60 kodeksu karnego (tzw. mały świadek koronny) – złagodzenie wyroku w zamian za ujawnienie pełnej wiedzy o współsprawcach. Byli szeregowymi członkami grupy, ale wiedzieli o wyłudzeniach, podwójnych kredytowaniach itp. Kiedy opowiedzieli o tych sprawkach, nagle zaczęli mówić o korupcji w… Ministerstwie Finansów.
Nowe wątki zaczęły rosnąć jak grzyby po deszczu, przesłuchania trwały godzinami. – Mówili chętnie i „mięsiście”. Było tego z kilkadziesiąt protokołów – opowiada osoba pracująca wtedy przy śledztwie, ale dziś pragnąca zachować anonimowość. – Wszystkie wyjaśnienia trzeba było ostrożnie, ale i szybko zweryfikować. A były to decyzje podatkowe opierające się na interpretacjach przepisów ustaw. Należało porównywać rozmaite decyzje Ministerstwa Finansów, szukać sprzeczności i znajdować dowody na korupcję – opowiada rozmówca „Śledczego”.
– Zajmowali się tym policjanci od przestępczości zorganizowanej, kryminalni. A tu nagle pojawiają się wątki ekonomiczne, i to jakie! Funkcjonariusze włożyli mnóstwo pracy, poświęcali swój wolny czas, aby poznać przepisy, procedury podatkowe – wspomina Michalkiewicz.
Kancelaria możliwości
Ze słów obu współpracujących oszustów zaczął się wyłaniać obraz drugiej, kompletnie nieznanej afery, zupełnie innej od bandyckich sprawek Grafa. Opowiadając o swojej pracy dla Janusza G., zeznali, że brał on zawsze 1/3 od zdobytych funduszy. Czy oszustwo dotyczyło telefonu komórkowego, czy nieruchomości, stawka była taka sama.
Jeden z oszustów w 2004 roku m.in. „naciął” na kilkaset tysięcy złotych lobbystę Tomasza J., doradcę podatkowego prowadzącego własną kancelarię Vislex. Lobbysta w rozmowach z naciągaczem z gangu Grafa pochwalił się, że zna w MF urzędników, którzy za pieniądze wydadzą odpowiednie decyzje, umorzą zaległe podatki. Poznał ich… bo dzięki nim załatwił sobie licencję doradcy podatkowego. Podwładny Grafa oczywiście powtórzył szefowi usłyszane rewelacje.
– Kiedy Graf zobaczył, jakie możliwości otwiera ta kancelaria i jej kontakty, wysłał do niej też tego drugiego oszusta – opowiada jeden z byłych śledczych. – Ludzie Grafa wcisnęli się pomiędzy kancelarię podatkową a jej klientów. Zaczęli brać działki od łapówek przekazywanych dla urzędników. W czasie przesłuchań wydali zarówno biorących, jak i dających.
I tak w ciągu pięciu miesięcy od zatrzymania Grafa, do maja, prokuratura zdobyła dowody na nieznaną do tej pory korupcyjną aferę w Ministerstwie Finansów. W ten sposób zatrzymano ową piątkę urzędników: dyrektora Departamentu Systemu Podatkowego Andrzeja Ż., naczelnik wydziału ds. doradztwa podatkowego Hannę K., głównego specjalistę i byłego szefa departamentu podatków bezpośrednich Sławomira M., kierownika referatu ds. kontroli urzędów skarbowych Jerzego W. oraz Elżbietę Z., byłą naczelnik wydziału w MF. Do tego doszedł jeszcze lobbysta Tomasz J. z Vislexu w podwójnej roli – pokrzywdzonego przez oszustów Grafa oraz podejrzanego o dawanie łapówek.
Za wędliny i wędzone ryby
Inną niepotwierdzoną do dziś spekulacją była plotka o zamieszanych w lewe operacje finansowe politykach. Jeden z „sypiących” oszustów zeznał, że wyciągnął z kancelarii Vislex dokumenty lub nagrania świadczące o kompromitujących powiązaniach finansowych polityków lewicy. Nikomu – ani prokuraturze, ani dziennikarzom – do dziś nie udało się jednak przekonująco potwierdzić, że było to coś więcej niż puste słowa. Natomiast na pewno te zeznania musiały spowodować, że sprawa korupcji w resorcie finansów dla rządzącego wtedy PiS-u stała się nadzieją na zdobycie upragnionych dowodów konszachtów lewicy z gangsterami. Nic z tego nie wyszło, ale w mediach pojawiały się wypowiedzi polityków PiS-u sugerujące rychłe ujawnienie takich faktów.
Tymczasem jedynym politykiem i człowiekiem o powszechnie znanym nazwisku, który wpadł przy tej aferze, był wieloletni niezależny senator i multimilioner Henryk Stokłosa, twórca mięsnego imperium w Śmiłowie. Nie miał on jednak kontaktów z Grafem, był z zupełnie innej bajki. Wpadł, bo zeznania ludzi Grafa i zatrzymanie samych urzędników nadwyrężyło spoistość układu. W trakcie przesłuchań jedna z urzędniczek opowiedziała o wyjazdach ze swoim przełożonym Andrzejem Ż. do Henryka Stokłosy i o tym, jak Ż. dostawał od senatora koperty. Przyciśnięty Andrzej Ż. przyznał się do dwóch kopert po 50 tys. złotych. Kiedy śledczy zajęli się Stokłosą, ten uciekł z kraju (wpadł potem w Niemczech), ale zaczął zeznawać o wręczaniu kopert z pieniędzmi jego wieloletni doradca podatkowy Marian J. Opowiedział o korumpowaniu poznańskiego sędziego Ryszarda S., byłego prezesa Sądu Administracyjnego w Poznaniu. W efekcie sędzia też usłyszał w lutym wyrok – półtora roku więzienia.
Zakończony proces Stokłosy pokazał ordynarnie jawny schemat działania urzędników – jeździli oni do Śmiłowa, niekiedy latali nawet samolotami, aby oficjalnie prowadzić szkolenia podatkowe, konferencje naukowe itp. Mieszkali w pokojach gościnnych restauracji Stokłosy, wspólnie z nim biesiadowali, potem dostawali koperty za konkretne decyzje – umorzenie zaległości podatkowej itp. I tak trwało to latami, według prokuratury Stokłosa zyskał 15 milionów na niezapłaconych podatkach. Urzędnicy mieli na tym zarobić od kilkudziesięciu do 200 tys. złotych, otrzymywać wędliny i wędzone ryby.
Zawsze musi być zabezpieczenie
Spojrzenie na całość afery pozostawia wrażenie niedosytu. To nie gangster z Pruszkowa okazał się twórcą układu, zapowiedzi skompromitowania polityków skończyły się na słowach. Po „mocnym” początku, ujawnieniu po raz pierwszy na tak wysokim poziomie korupcji w Ministerstwie Finansów – tylko jeden skazany (choć multimilioner)?
Graf, na którym ciążą zarzuty uczestniczenia w zabójstwie, siedział jeszcze rok temu w areszcie, ale wyszedł ze względu na zły stan zdrowia. Proces urzędników zatrzymanych w maju 2006 r.
nadal trwa. Fakt skazania Stokłosy za dawanie im łapówek pozwala przypuszczać, że w ich wypadku sędziowie także stwierdzą winę, choć kiedy zapadnie wyrok, nie wiadomo.
Jest jeszcze czworo innych beneficjentów korupcyjnego układu: klientem urzędników miał być biznesmen Rudolf Skowroński (właściciel firmy InterCommerce, od lat poszukiwany listem gończym, pisaliśmy o nim w poprzednich numerach) oraz troje przedsiębiorców – ich proces także trwa. Cała czwórka korzystała z pośrednictwa oszustów Grafa, którzy „wkręcili” się do Vislexu.
Czy to znaczy, że przez ponad 10 lat urzędnicy mieli zaledwie tych kilku klientów?
– Ani dający, ani biorący nigdy sami nic nie powiedzą. Dzięki ludziom Grafa przełamaliśmy ten układ, w zasadzie tylko dzięki nim. Ale z drugiej strony wyciągnęliśmy tylko te przypadki, w których oni pośredniczyli – odpowiada osoba, uczestnicząca kiedyś w rozwikłaniu afery.
Czy to znaczy, że przypadków umarzania długów podatkowych, bezprawnych decyzji urzędniczych oraz łapówek było więcej? – pytamy naszego rozmówcę.
– Na pewno – pada odpowiedź.
Pod nazwiskiem nikt jednak nie chce o tej sprawie mówić. Reporter „Śledczego” próbował przekonać i policjantów, i prokuratorów – po wahaniach potencjalni rozmówcy odmawiali, z rzadka godząc się na kilkuzdaniową rozmowę. Jeden z policjantów wprost stwierdził: „nie chcę, żeby mnie Stokłosa ciągał po sądach”. I nie chodzi tu o potajemne zagrywki, naciski… ale zupełnie oficjalną wojnę, jaką były senator wytoczył wymiarowi sprawiedliwości. Media należące do holdingu Stokłosy atakowały prokuratora i sędziów. Do internetu trafiły m.in. nagrania rozmów telefonicznych prowadzącego sprawę prokuratora Roberta Kiełka ze świadkami, za co prokurator został odsunięty od procesu i w jego sprawie toczy się postępowanie wyjaśniające. Stokłosa żądał wyłączenia ze swojej sprawy wszystkich poznańskich sędziów pod zarzutem stronniczości. Pracujący w zastępstwie Kiełka prokurator Grzegorz Łaba pod koniec procesu tak określił linię obrony multimilionera: – Nastawiona na odwrócenie uwagi, forsowanie wizji spisku przeciwko jego osobie i firmie. Oskarżony niszczy wizerunek organów sprawiedliwości. Podsyca emocje, by zjednać sobie sympatię – mówił Łaba.
Stokłosie nie udało się zyskać sympatii, ale na pewno skutecznie zniechęcił prokuratorów i policję do chwalenia się sprawą – w końcu przecież dobrze zrobioną i to w ciągu zaledwie kilku miesięcy. Ale tych kilka wyjaśnionych wątków nie daje przekonującej odpowiedzi na inne pytania. Skąd się tak naprawdę wziął cały „gang urzędników”, kiedy zaczął on działalność?
– Ta grupka znała się ze szkoleń i spotkań organizowanych przez Stokłosę. Wtedy zadzierzgnęły się między nimi więzy porozumienia – twierdzi były śledczy ze sprawy.
Ale czy to oznacza, że Stokłosa był ich pierwszym „klientem”, a dopiero potem urzędnicy zaczęli działać na szerszą skalę? Być może moment przełomowy stanowiło połączenie urzędników z kancelarią Vislex, która stała się czymś w rodzaju akwizytora korupcyjnych usług – co sugerują rozmówcy „Śledczego”. Jeśli tak, to kto jeszcze korzystał z bezprawnych umorzeń podatkowych, skoro i policja, i prokuratura przyznają nieoficjalnie, że było ich na pewno więcej?
Jeden z funkcjonariuszy CBŚ ma jeszcze inną hipotezę, zakładającą że skorumpowany układ urzędników nie powstał samoistnie, przypadkowo. – Jeśli się robi jakiś ważny interes, tworzy istotny element przedsięwzięcia, to czy polega się na jednym człowieku? Nie. Zawsze musi być zabezpieczenie. Czy wobec tego przestępcze wpływy w administracji państwowej się skończyły? Wątpię – mówi nasz rozmówca.
Jeśli tak, to sprawa rozbitego układu korupcyjnego w Ministerstwie Finansów na pewno jest sama w sobie sukcesem, ale równocześnie uświadamia, że wiele innych podobnych grup działa po dziś dzień. Ich istnienia możemy się tylko domyślać.