Harry Daghlian był jednym z fizyków zatrudnionych w projekcie Manhattan, czyli amerykańskim programie budowy bomby atomowej. Odpowiadał za określenie masy krytycznej plutonu, czyli minimalnej ilości pierwiastka niezbędnej do wywołania reakcji łańcuchowej. 21 sierpnia 1945 r. podczas jednego z testów upuścił kostkę węglika wolframu, która spadła na plutonowy rdzeń. Była to wyjątkowa nieostrożność, węglik nie przepuszcza bowiem neutronów, lecz je odbija. Strumień promieniowania emitowanego przez rdzeń wracał więc do niego, co mogło wywołać niekontrolowaną reakcję łańcuchową. Daghlian zdawał sobie sprawę z zagrożenia i próbował zrzucić kostkę nogą; gdy to się nie udało, strącił ją ręką. Chociaż zajęło mu to zaledwie kilka sekund, otrzymał śmiertelną dawkę promieniowania. Zmarł po trzech tygodniach.
Niespełna rok później fizyk Louis Slotin popełnił podobny błąd. Podczas eksperymentu wypadł mu z rąk… śrubokręt, którym podważał pokrywę reflektora z berylu, regulującego
emisję neutronów przez plutonowy rdzeń. Pokrywa opadła i gdyby Slotin błyskawicznie jej nie odrzucił, rozpoczęłaby się reakcja łańcuchowa. 30 maja 1946 r. zmarł na skutek choroby popromiennej.
OŚLEPIONE SATELITY
O katastrofie w Czarnobylu – która była skutkiem nieudanego eksperymentu mającego podnieść poziom bezpieczeństwa elektrowni – słyszał każdy. Mniej znane są skutki tajnego amerykańskiego programu Starfish Prime. Ten projekt miał wykazać, czy możliwe jest niszczenie nadlatujących rakiet wroga za pomocą bomb termojądrowych. Pomysłodawcy eksperymentu zdawali sobie sprawę z ryzyka. Dlatego zadbali, by nikt z jego powodu nie ucierpiał. Na miejsce testu wybrali atol Johnstona, który od najbliższego skrawka lądu (Hawajów) był oddalony o ponad 1000 kilometrów. 9 lipca 1962 r., 400 kilometrów nad atolem, zdetonowano głowicę termojądrową. I wszystko poszło inaczej niż oczekiwano.
Siła eksplozji okazała się tak duża, że na przyrządach pomiarowych zabrakło skali, więc nie zebrano prawie żadnych danych. Impuls elektromagnetyczny sprawił, że na Hawajach pogasły latarnie, uruchomiły się setki alarmów antywłamaniowych, zanikła łączność telefoniczna. Po kilku godzinach wokół Ziemi utworzyły się pasy radiacyjne, w których promieniowanie niszczyło urządzenia elektroniczne i baterie słoneczne. Z 20 znajdujących się wówczas na orbicie sztucznych satelitów Amerykanie stracili siedem. W tym legendarnego Telstara – pierwszego w historii cywilnego satelitę telekomunikacyjnego.
Trwał wyścig zbrojeń, więc podobny eksperyment natychmiast przeprowadził Związek Radziecki. W październiku 1962 r. zdetonował nad Kazachstanem swoją bombę. Skutki uboczne były identyczne – „oślepione” satelity, przepalone bezpieczniki lamp ulicznych, uszkodzone linie telefoniczne.
ZABÓJCZY NYLON
Eksperymentami naukowymi były nie tylko próby jądrowe, ale wszystko, co człowiek robił w kosmosie. Wiele z tych testów nie przebiegło tak, jak zamierzono. Najbardziej tragiczne przykłady to katastrofy promów Columbia (1 lutego 2003 r.) i Challenger (28 stycznia 1986 r.), w których zginęło 14 astronautów. Jednak do wypadków dochodziło też podczas symulacji lotów kosmicznych przeprowadzanych na Ziemi. Przed historycznym lotem Jurija Gagarina Rosjanie sprawdzali zachowanie ludzkiego organizmu w izolowanej kabinie wypełnionej czystym tlenem. Ten niezbędny do życia składnik powietrza jest w dużym stężeniu toksyczny, lecz jeśli odpowiednio obniży się jego ciśnienie, można nim bezpiecznie oddychać. A zastąpienie powietrza tlenem znacząco zmniejsza ciężar statku kosmicznego.
Problem w tym, że tlen podtrzymuje spalanie, więc im go więcej w otoczeniu, tym łatwiej o pożar. 23 marca 1961 r. Walentin Bondarenko kończył dziesięciodniowy pobyt w symulatorze. Eksperyment się udał, rozluźniony kandydat na kosmonautę robił po sobie porządki i przez nieuwagę upuścił wacik nasączony spirytusem na
płytę kuchenki elektrycznej. W ułamku sekundy wnętrze kabiny wypełniło się ogniem. Na ratunek nie było szans. By nie psuć wrażenia, jakie zaledwie trzy tygodnie później
wywołał lot Gagarina, Rosjanie utajnili wszelkie informacje o wypadku Bondarenki. Dlatego za pierwsze ofiary naziemnych eksperymentów kosmicznych długo uważano trzyosobową załogę modułu Apollo 1, testowanego w ramach przygotowań do lotu na Księżyc. Naukowcy z NASA odrzucili sugestie konstruktorów modułu z firmy North American Aviation, by wypełnić go mieszanką tlenu i azotu o nieco zmienionych proporcjach niż w powietrzu.
27 lutego 1967 r. na przylądku Canaveral rozpoczęto eksperyment, który miał sprawdzić, jak moduł zachowa się po odłączeniu zewnętrznych źródeł zasilania i przejściu na własne akumulatory. 10 sekund później z kabiny dobiegł krzyk: „Pożar, mamy pożar!” i „Wydostańcie nas stąd!”. Gdy ekipa ratunkowa otworzyła właz, znalazła trzy ciała w stopionych skafandrach. W module było 25 km kabli, a w atmosferze tlenowej do wybuchu wystarcza jedna iskra. Badania przeprowadzone w 1968 r. przez ekspertów z MIT wykazały jednak, że nie musiała ona pochodzić z instalacji elektrycznej. W zawierających nylon kombinezonach astronautów i w wykładzinie foteli podczas pocierania zbierały się ładunki elektrostatyczne. Załoga została więc naelektryzowana i jeśli któryś z jej członków dotknął metalu, z którego wykonanych było wiele urządzeń, mogło dojść do roz-
ładowania. Po „przeskoczeniu iskry” sytuacja była już nie do opanowania.
WYSPA ŚMIERCI
Również ziemski, chociaż na kosmiczną skalę, eksperyment przeprowadzono w latach 50. i 60. XX w. w ZSRR. Komunistyczni władcy postanowili przekształcić jałową pustynię Kara-kum w teren intensywnej uprawy bawełny. Wykopano sieć kanałów, do których skierowano wodę z dwóch wpadających do Jeziora Aralskiego rzek: Syr-darii i Amu-darii. Ogłoszono sukces, gdyż bawełna faktycznie wyrosła. Natura szybko jednak pokazała, że nie można z nią igrać bezkarnie. Jezioro Aralskie zaczęło wysychać. W 1960 r. miało
68 tys. km kw. powierzchni, obecnie zaledwie 13 tys. Na jego dnie powstała słona pustynia o powierzchni 50 tys. km kw. W rejonie całkowicie załamało się rybołówstwo i przemysł przetwórstwa rybnego, ponad 100 tys. ludzi z braku środków do życia musiało porzucić domy. Straty okazały się wyższe niż zyski z uprawy bawełny, a eksperyment doprowadził do jednej z największych w historii katastrof ekologicznych.
Jego najgroźniejszy skutek ujawnił się jednak dopiero po wielu latach, gdy w miarę opadania wód wyspa Wozrożdienija (Odrodzenia) przybliżała się do lądu i w końcu z nim połączyła. A w 1954 r. uchodziła za tak niedostępną, że wybrano ją na tajny poligon i składowisko pozostałości po eksperymentach z bronią biologiczną. Na małpach i innych zwierzętach testowano działanie zmodyfikowanych w laboratoriach zarazków ospy, wąglika, dżumy, tularemii. Szczegóły wciąż pozostają tajemnicą, ale wiadomo, że w 1972 r. w chmurze rozpylonych bakterii przypadkowo znalazł się kuter rybacki. Załogę poddano kwarantannie, jej dalsze losy są nieznane. Prawdopodobnie nie był to jedyny wypadek, gdyż utworzono specjalny cmentarz, na którym według wersji oficjalnej zakopywano jedynie szczątki padłych i spalonych zwierząt. Jednak w okolicy krążyły pogłoski, że grzebano tam również ludzi.
W 1988 r. prezydent Michaił Gorbaczow kazał zakończyć niebezpieczne testy. Pojemniki ze śmiercionośną zawartością zakopano w dołach i zalano wapnem. Już wtedy pojawiły się ostrzeżenia, że mogą się do nich dobrać terroryści. Sytuacja stała się jeszcze groźniejsza, gdy po opadnięciu wód jeziora wyspa zmieniła się w półwysep, a z pojemników zaczęły przenikać do gleby zabójcze mikroby. W 1999 r. kilkuletni chłopiec zachorował na dżumę i zmarł. Od kilkunastu lat ekipy specjalistów starają się odkazić teren. Przyjęto nawet pomoc z Zachodu, bo zadanie jest niezwykle trudne.
ATAK MIKROBÓW
Mikrobiolodzy z Wielkiej Brytanii stanęli przed podobnym wyzwaniem. W 1942 r. mieszkańcom wyspy Gruinard u wybrzeży Szkocji powiedziano, że muszą ją opuścić, gdyż teren przejmuje armia. Do swych domów mieli wrócić natychmiast po zakończeniu wojny. Nie wrócili nigdy. Na wyspie rozrzucono wytłoki z bakteriami wąglika. Obserwując pozostawione na pastwiskach stada owiec i bydła, naukowcy chcieli sprawdzić, jak szerzyłaby się epidemia w razie ataku bronią biologiczną. Test wykazał, że 100 kg zarazków wystarczyłoby do wyludnienia miasta wielkości Londynu. Eksperyment uznano za udany, oficjalnie go zakończono, ale trwał nadal – tyle że już poza kontrolą człowieka. Bakterie wytworzyły przetrwalniki, które okazały się bardziej odporne niż się spodziewano. Gruinard objęto kwarantanną, która trwała do 1990 r. Dopiero wtedy za pomocą nowoczesnych technologii udało się zneutralizować zagrożenie.
Chociaż nikt nie został zarażony, kolejne eksperymenty przeprowadzano już na wysepkach bezludnych i bardziej oddalonych od lądu. W 1952 r. na skraju archipelagu Hebrydów Zewnętrznych rozpylono bakterie tularemii i dżumy nad łodziami z małpami i świnkami morskimi. Wszystko przebiegało zgodnie z planem do momentu, gdy wiatr niespodziewanie zmienił kierunek. W zasięgu śmiercionośnej chmury znalazł się kuter rybacki. Załogę, nie informując o przyczynach, od razu poddano kwarantannie, dzięki czemu przeżyła. Po tym incydencie brytyjscy naukowcy nie zgadzali się już na prowadzenie w kraju tak ryzykownych doświadczeń. Podobnych skrupułów nie mieli Amerykanie. Leonard J. Cole, politolog i jeden z pionierów badań nad bioterroryzmem, ujawnił w książce „Clouds of Secrecy” (Chmury tajemnic), że w latach 1950–69 w USA przeprowadzono co najmniej 293 testy badające skutki potencjalnego ataku bronią biologiczną. Teoretycznie żaden nie stanowił zagrożenia dla ludzi, ale nie nad wszystkim
udało się zapanować.
We wrześniu 1950 r. dokonano symulowanego ataku na San Francisco. Z okrętu marynarki wojennej rozpylono mieszaninę niegroźnych bakterii laseczki siennej (Bacillus subtilis) i wchodzącej w skład ludzkiej flory bakteryjnej pałeczki krwawej (Serratia marcescens). W mieście rozlokowano 43 stacje monitorujące rozprzestrzenianie się mikrobów. Nie przewidziano tylko jednego – wpływu bakterii na organizm osób o obniżonej odporności. 11 października do szpitala zgłosił się 75-letni Edward Nevin. Skarżył się na gorączkę, bóle podbrzusza i osłabienie. Po trzech tygodniach zmarł. Zaskoczeni lekarze stwierdzili, że za infekcję odpowiada niewystępująca dotąd w Kalifornii bakteria Bacillus
subtilis. Gdy do szpitali zgłaszali się kolejni pacjenci z podobnymi objawami, zaczęto się obawiać wybuchu epidemii. Kuracja antybiotykowa zapobiegła kolejnym zgonom, ale prawdę o przyczynie zachorowań odkryli dopiero 26 lat później reporterzy dziennika „San Francisco Chronicle”.
ROZSTROJONE MÓZGI
Niemal równie długo trzeba było czekać na ujawnienie prawdy o śmierci biochemika Franka Olsona, który 28 listopada 1953 r. wyskoczył z okna na dziesiątym piętrze hotelu Statler na Manhattanie. Jego żonę poinformowano, że nie wiadomo, czy było to samobójstwo, czy wypadek. Ta wersja obowiązywała przez 22 lata, do opublikowania przez dziennik „Washington Post” artykułu opisującego tajny program manipulowania ludzkim umysłem, psychiką i świadomością. Prowadziło go kilkadziesiąt renomowanych placówek naukowych w USA i Kanadzie, a finansowała CIA. Eksperymentowano z narkotykami, środkami psychotropowymi, hipnozą, elektrowstrząsami, bezsennością,
długotrwałą izolacją itd. Chciano ustalić, czy za pomocą tych metod można zmieniać postrzeganie rzeczywistości, zmuszać do ujawniania prawdy, zwiększać uległość i podatność na sugestię.
Frank Olson był jednym z naukowców zaangażowanych w program o kryptonimie MKUltra i jego ofiarą. Latem 1953 r. jako wysłannik CIA przebywał w ośrodku badawczym pod
Frankfurtem, gdzie testowano serum prawdy. Kilka dni później spotkał się w Londynie ze współpracującym z Agencją psychiatrą Williamem Sargantem, któremu wyznał, że „był świadkiem czegoś przerażającego”. Sargant poinformował o tym CIA, a Olson zaczął dawać do zrozumienia kolegom z pracy, że szuka godnego zaufania dziennikarza. Zrodziło to podejrzenia, że chce ujawnić tajemnice MKUltra.
Nie wiadomo, czy faktycznie takie były jego zamiary. Dochodzenie specjalnej komisji Kongresu wykazało jedynie, że krótko przed śmiercią spotkał się z kierownictwem programu. Prawdopodobnie chcąc skłonić go do wyznania prawdy, szef MKUltra Sidney Gottlieb podał mu kieliszek alkoholu z halucynogennym LSD. Eksperymenty z narkotykiem prowadzono od kilku lat i wydawało się, że nie stanowią poważnego zagrożenia. Olson znajdował się jednak w stanie ogromnego napięcia nerwowego i zareagował inaczej niż oczekiwano. Stał się najbardziej znaną ofiarą eksperymentowania z ludzkim mózgiem. Ale nie jedyną.
TERAPIA GORSZA OD CHOROBY
W styczniu 1953 r. zmarł tenisista Harold Blauer, który po rozwodzie popadł w depresję i szukał pomocy w nowojorskim Instytucie Psychiatrycznym. Na swoje nieszczęście trafił do ośrodka zaangażowanego w program MKUltra. Potraktowano go jak królika doświadczalnego i zaaplikowano zastrzyk z pochodnej metamfetaminy. Lekarze przerażeni efektem testu sfałszowali dokumentację medyczną, prawda wyszła na jaw po wielu latach. W 1987 r. sąd przyznał jego rodzinie 700 tys. dolarów odszkodowania. Z depresją zmagała się również Velma Orlikow, która w 1956 r. zgłosiła się do kliniki psychiatrycznej Allan Memorial Institute (AMI) w Montrealu. Wypuszczono ją po trzech latach, w znacznie gorszym stanie niż przed rozpoczęciem terapii. Do końca życia dręczyły ją napady nieuzasadnionego lęku i wybuchy złości, okresowo traciła zdolność pisania i czytania, jak autystka nie rozumiała żartów i dwuznaczności. Jej były mąż, wpływowy kanadyjski polityk David Orlikow, po długiej batalii doprowadził do przerwania eksperymentów w AMI. Dopiero wtedy ujawniono, że pacjentów wbrew ich woli faszerowano środkami nasennymi, po których zapadali w kilkudniową śpiączkę; zamykano w izolatkach, gdzie tygodniami nie wyłączano światła lub głośników powtarzających jedną wiadomość.
Kierujący kliniką dr Donald Ewan Cameron nie był szarlatanem, przez kilka lat stał na czele Światowego Stowarzyszenia Psychiatrów. Po ujawnieniu skandalu przekonywał, że działał w dobrej wierze i poszukiwał najskuteczniejszych metod terapii. Być może, ale zdaniem lewicowej publicystki Naomi Klein, autorki „Doktryny szoku”, nie chodziło mu o terapię, lecz o znalezienie metody „wydobywania informacji z mózgów osób, które nie chcą tego zrobić dobrowolnie”. Nie ulega wątpliwości, że eksperyment prowadzony w ramach MKUltra nawet tak doświadczonemu psychiatrze wymknął się spod kontroli i miał tragiczne następstwa.
Wielu pacjentów po kuracji traciło pamięć, nie rozpoznawało bliskich, nie potrafiło się samodzielnie ubrać. Dziś na podobne doświadczenia nikt już nie wyrazi zgody. Ale wciąż się zdarza, że nawet najstaranniej zaplanowane eksperymenty przebiegają niezgodnie z planem.
BEZPIECZNY, CZYLI GROŹNY
W 2006 r. po udanych testach na zwierzętach w londyńskim szpitalu Nortwick Park Hospital przystąpiono do badań klinicznych przeciwzapalnego leku o roboczej nazwie THN 1412. Podano go sześciu zdrowym mężczyznom, którzy dobrowolnie zgłosili się do testu. Kilkadziesiąt minut później wszyscy w stanie krytycznym trafili na oddział intensywnej terapii. Zaskoczeni naukowcy nie wiedzieli, co się stało. Dopiero niedawno odkryto, że lek, który u zwierząt wyłączał w układzie immunologicznym limfocyty powodujące autoagresję (atakowanie komórek własnego organizmu), u człowieka jednocześnie uruchamiał tzw. limfocyty pomocnicze, które pobudzają układ odpornościowy. Powodowało to stan zapalny całego organizmu. Uczestnicy eksperymentu przeżyli tylko dlatego, że znajdowali się w świetnie wyposażonej klinice i otrzymali natychmiastową pomoc.
W lipcu ubiegłego roku w Holandii 11 dzieci zmarło tuż po narodzinach. U ich matek w czasie ciąży zbyt słabo rozwinęły się łożyska, więc by poprawić ukrwienie płodu, kobietom podano sprawdzony wielokrotnie sildenafil, składnik viagry. Test przeprowadzono na 93 pacjentach; 90 innych, również z wadliwym łożyskiem, stanowiło grupę kontrolną otrzymującą placebo. Wciąż nie wiadomo, dlaczego aż 17 matek z testowanej grupy urodziło dzieci z tak uszkodzonymi płucami, że udało się uratować jedynie sześcioro. Eksperyment, który do 2020 r. miał być kontynuowany w kilku innych krajach, natychmiast zawieszono. To kolejny dowód, że mimo przestrzegania rygorystycznych procedur wciąż nie można przewidzieć wszystkiego.