Nie palić – legalizować. Felieton Jakuba Żulczyka

Nawet teraz, jako kilkuletni, zdeklarowany abstynent i osoba trwająca w tzw. trzeźwieniu, popieram prawo każdego dorosłego człowieka do zmieniania sobie świadomości i trucia się czym mu się żywnie podoba.
Nie palić – legalizować. Felieton Jakuba Żulczyka

Nigdy nie lubiłem palić marihuany. Za młodu kopciłem jej bardzo dużo, ale robiłem to głównie ze względów towarzyskich; trawa nigdy nie była moją ulubioną trucizną. Owszem, zdarzały mi się po niej uczucie głębokiego, błogiego relaksu, histeryczne ataki śmiechu, czy spadające na mój mózg kaskady abstrakcyjnych asocjacji, ale dużo częściej trawa powodowała u mnie obezwładniające paranoje. Momentalnie, po paru pierwszych machach, robiło mi się sucho w ustach, kolana miękły mi pod ciężarem własnych myśli, które krążyły głównie wokół nadchodzącego końca świata i mojej własnej, osobniczej śmierci. W skrócie – nie było fajnie, i zamiast stawać się wyluzowanym rastamanem zamieniałem się bardziej w przerażonego, czerwonookiego ludka z anty-marihuanowego plakatu Lutczyna z lat osiemdziesiątych.

 

Jarałem jednak jak głupi, jakby na złość samemu sobie

Przy pisaniu swojej drugiej książki, “Radio Armageddon”, paliłem codziennie, starając się dzięki niej wejść w stan, w którym rozgorączkowany język książki “będzie tworzył się sam na moich oczach”. Proszę mi wybaczyć, pisarze poniżej 25 roku życia mają różne dziwne pomysły, zwłaszcza, jak sami naczytają się autorów typu William Burroughs czy Philip K. Dick. Efekt tych eksperymentów był taki, że krytycy uznali tę książkę za w dużej mierze niezredagowany bełkot, a ja sam, przyznając im częściowo rację, wydałem poprawioną i zredagowaną wersję powieści parę lat później. Z drugiej strony, gdy dzisiaj wracam do tej książki, to widzę, że pomimo tego, że trawa potrafiła nałożyć mi na łeb filcowy garnek lęku i sprawić, że czułem się jak więzień styropianowego reality show, pomogła mi też wpaść na parę naprawdę ciekawych pomysłów.

Dzisiaj mogę być tylko teoretykiem marihuany – od paru lat z używek pozostały mi tylko kawa i słodycze. Mój stosunek do samego palenia jest bardzo ambiwalentny. Wierzę w to, że różne przetwory z konopii, jak i samo THC może mieć zastosowanie medyczne przy okazji różnych chorób, przede wszystkim łagodzić ich symptomy. Z drugiej strony, wcale nie uważam marihuany i haszu za dobroczynne eliksiry zdrowia, życia i szczęścia. Owszem, trawa nie wywołuje takich spustoszeń w życiu konsumenta jak alkohol czy kokaina, ma zupełnie inny tzw. bilans strat oraz nawet  przy codziennym zażywaniu pozwala na w miarę normalne funkcjonowanie. Potrafi jednak bardzo mocno uzależnić psychicznie, zdewastować organizm, bardzo mocno poluzować związki zażywającego z rzeczywistością,  wpędzić w katatonię i depresję.

 

Reasumując – to, co myślę o trawie nie jest czarno-białe, wynika z doświadczeń moich i przyjaciół, oraz sprawia, że czuję się trochę samotny w przestrzeni publicznej, w której w kwestii narkotyków wypowiadają się albo średniowieczno-radiomaryjni ignoranci albo bezkrytyczni apologeci nieskrępowanej ćpurni.

Wierzę w legalizację właśnie z powodów społecznych

Ale żeby było jasne – nigdy, pomimo tych wszystkich niebezpieczeństw i niejasności, ani przez chwilę, nie miałem złudzeń w kwestii legalności trawy i innych narkotyków. Nawet teraz, jako kilkuletni, zdeklarowany abstynent i osoba trwająca w tzw. trzeźwieniu, popieram prawo każdego dorosłego człowieka do zmieniania sobie świadomości i trucia się czym mu się żywnie podoba. I uważam tak nie z powodów ideologicznych. Nigdy nie wierzyłem w ślepy libertarianizm. Nie uważam, że wolna ręka rynku oswobodzona z kajdanek państwowości załatwi i ureguluje wszystkie nasze problemy. Korwinistów i korwinoidów traktuję równie poważnie, jak wyznawców płaskiej ziemi i antyszczepionkowców. Nie, ja wierzę w legalizację właśnie z powodów społecznych – jestem przekonany, że legalizacja narkotyków zmniejszy związaną z nimi przemoc, umieralność oraz pozwoli na skuteczniejsze leczenie uzależnień. Jednocześnie wypchnięcie narkotyków z szarej strefy będzie miało zdecydowanie pozytywny wpływ na gospodarkę – jak ma go nie mieć, skoro, jak pisze chociażby Richard Davenport-Hines we wstępie do swojej książki “Odurzeni”, rynek narkotykowy zajmuje drugie miejsce na podium największych gałęzi biznesu na świecie (złoto wędruje do turystyki, a brąz do przemysłu naftowego)

Sam pomysł na delegalizację marihuany – jak można przeczytać w znakomitej książce “Ścigając krzyk”ohanna Hari, do której lektury naprawdę bardzo, bardzo gorąco wszystkich zachęcam – pojawił się na początku XX wieku w USA, i był pokłosiem osobistych obsesji niejakiego Harryego Anslingera, architekta amerykańskiej wojny z narkotykami. Anty-marihuanowy dyskurs był z gruntu rasistowski – jak głosił Anslinger, marihuana była przecież używką Afroamerykanów, palili ją jazzmani, paliły ją odwiedzające jazzowe kluby białe kobiety, które w przypływie “trawkowego szaleństwa” mogły ulegać wdziękom czarnych mężczyzn. Palili ją też artyści, muzycy i cały ten zagrażający porządkowi społecznemu element.

Właśnie, słynny porządek społeczny, który narkotyki tak podobno rozwalają. Wiele lat póżniej, podczas rewolucji seksualno-narkotykowej w USA, jej główni ideologowie tacy jak Allen Ginsberg czy Timothy Leary twierdzili, że rząd zakazuje brać narkotyki dlatego, że te pozwalają przejrzeć przez “dekorację” tworzoną przez “system” i zobaczyć jego prawdziwą naturę, a w konsekwencji wywołać rewolucję, która zreorganizuje cały ten nieszczęsny matrix u samych podstaw. Dziś już wiadomo, że rewolucyjny potencjał zażywania środków poszerzających świadomość był mocno życzeniowy; jeśli palenie zioła wywoła jakąś rewolucję, będzie to rewolucja cholesterolowa z powodu nadużywania pizzy i lodów przez palącego. Jak argumentuje Hari, to właśnie prohibicja narkotykowa zaburza porządek społeczny, a nie używanie narkotyków.

 

To, że z narkotykami wiąże się mnóstwo przemocy, bólu i krwi wie nawet małe dziecko 

Nielegalnymi substancjami handlują tak zwani dilerzy, a ci z kolei są sekcją detaliczną potężnych i złowrogich organizacji przestępczych, których podstawowym narzędziem robienia interesów jest przemoc, porwania, pobicia, tortury, zabójstwa i okaleczenia. Ci przestępcy z kolei – jak argumentuje Roberto Saviano w swojej poświęconej kartelom narkotykowym książce “Zero, zero, zero” – są zmuszeni do używania przemocy po to, aby pilnować swoich interesów. Z racji, że ich interesy są nielegalne, nie ma żadnych niezawisłych stron ani narzędzi prawnych które dopilnowałyby uczciwości poszczególnych transakcji.

Szef kartelu narkotykowego nie pójdzie na policję, by zgłosić kradzież, gdy jakiś hurtownik nie zapłaci mu za transport narkotyków wart miliony dolarów. Krótko mówiąc – przemoc związana z handlem narkotykami jest właśnie bezpośrednim efektem prohibicji. Handlarze alkoholem nie muszą wymierzać sprawiedliwości na własną rękę, gdy ktoś na przykład włamie się w nocy do całodobowego – po prostu informują o tym odpowiednie organy ścigania.

Jest jeszcze inna sprawa – prohibicja sprawia, że nad sprzedawanym produktem nie ma jakiejkolwiek kontroli jakości. Gdy idziesz do sklepu kupić butelkę whisky, raczej wiesz, że od niej nie oślepniesz. Z trawą było trochę inaczej. Mój romans z marihuaną datowany jest główny na lata 90-te i wczesne dwutysięczne. Paliliśmy wtedy coś, o czym tak naprawdę nie wiadomo było, skąd pochodzi, i czym jest. Towaru było raz mało, raz dużo. Raz tylko sprawiał, że bolała głowa, raz sprawiał, że mdlało się po jednym machu. Nikt nie miał pojęcia, czy w danym worku jest dodany cukier lub piasek dla wagi, muchozol, WD-40 czy heroina (słyszałem legendy o każdej z tych substancji dodawanych do trawy i nie zdziwiłbym się, gdybym w swoim czasie zapalił każdą z nich). Obecnie marihuana jest na szerokiej drodze do legalności w całym zachodnim świecie.

Handel marihuaną stał się po prostu kolejnym sektorem gospodarki

Poza odwieczną, holenderską niszą marihuana jest już legalna w Kanadzie, większości stanów USA, legalnie można palić ją w Czechach i Szwajcarii, właśnie została zalegalizowana w Gruzji. W przeciągu najbliższych dziesięciu lat jej legalność stanie się pewnie zachodnim standardem. Sklepy z legalną marihuaną oferują susz w tysiącach odmian. Każda z nich ma podany szczep, zawartość THC i innych aktywnych składników, dokładnie opisany sposób działania na organizm palącego. Oprócz tego oferują setki marihuano-pochodnych produktów, o których nawet mi się śniło w moich latach konsumpcji. Plastry, cukierki, gumy do żucia, filtry do inhalacji.

 

Większość dostępnej na czarnym rynku w Polsce marihuany albo pochodzi z tych legalnych źródeł, a jeśli nie, to nielegalni hodowcy już wiedzą, że każdy konsument zioła miał do czynienia chociaż raz z jego legalnym obrotem na wakacjach w Holandii i wie, że nie zadowoli się chwastami spryskanymi środkiem owadobójczym. Handel marihuaną stał się po prostu kolejnym sektorem gospodarki, który ma zadowolić swojego konsumenta i dostroić się do jego potrzeb. Zapewne, gdybym dzisiaj był aktywnym palaczem, sprzedawca w takim sklepie znalazłby w pięć minut idealną dla mnie odmianę, która nie powodowałaby ani paranoi, ani innych dolegliwości tego typu; i zapewne, gdybym chciał, mógłbym sobie dzisiaj normalnie przyjarać i poczuć się fajnie. To, że nie palę i że mam inne metody, aby poczuć się fajnie, ale to temat na zupełnie inny felieton.

Prędzej czy później ta zmiana dojdzie do Polski, i jestem przekonany, że stanie się to jeszcze przed moim wejściem w poważną starość. W porównaniu do lat mojej młodości będzie to ogromny krok. Czego bym nie myślał o paleniu trawy, ile nie widziałbym w tym niebezpieczeństwa i głupoty, jest to krok w kierunku normalności. Ta normalność ma parę poziomów. Może zielsko nie jest magicznym eliksirem zdrowia i szczęścia, ale na pewno czyni ludzi bardziej spokojniejszymi i refleksyjnymi. Spokoju i refleksji natomiast nigdy dosyć. Zwłaszcza dzisiaj.

Przeczytaj także —>>>> Zbawieni przez durnia. Felieton Jakuba Żulczyka

oraz Przestraszony użytkownik. Felieton Jakuba Żulczyka