Zacznijmy od podstawowego pytania: czym dzisiaj jest choroba? Dawniej sprawa była prosta – osoba chora musiała odczuwać jej skutki. Były one także możliwe do zaobserwowania przez rodzinę lub lekarza. Do tego ostatniego trafialiśmy z reguły wtedy, gdy było już z nami naprawdę kiepsko. Dziś jednak sprawa wygląda inaczej.
Czytaj także: JAK SIĘ NIE LECZYĆ?
Większość pacjentów w ogóle nie odczuwa skutków swoich chorób – dotyczy to znacznej części cukrzyków, osób z nadciśnieniem tętniczym czy nosicieli wirusa HIV. Co więcej, medycyna w ciągu ostatnich dziesięcioleci dowiodła, że wiele poważnych schorzeń, takich jak nowotwory, zaczyna się od niewielkich ognisk, niedających żadnych objawów.
Zaczęliśmy więc przesuwać granice i dziś, gdy mówimy o chorobie, liczy się przede wszystkim diagnoza postawiona przez lekarza, nawet u z pozoru całkiem zdrowej osoby. W efekcie upowszechniło się przekonanie, że im wcześniej wykryjemy chorobę – i zaczniemy leczenie – tym lepiej (niestety jest to prawda tylko w części przypadków). W rezultacie do lekarzy coraz częściej trafiają osoby, którym nic poważnego nie dolega. A w takiej sytuacji system opieki zdrowotnej, który został zaprojektowany do leczenia poważnie chorych, kompletnie zawodzi.
Sezon na „grypę i przeziębienia”
Najprostszy przykład – oblężenie przychodni w okresie jesienno-zimowym. Większość osób zgłaszających się wówczas do lekarza wcale tego nie potrzebuje. Ich choroby to w ponad 90 proc. przypadków banalne wirusowe infekcje, które po paru dniach same wygasają. Problem stanowią pozostałe, rzadziej występujące choroby, które mogą dać poważne skutki zdrowotne dla pacjenta, a dla lekarza – prawne, jeśli odmówi udzielenia takiej osobie pomocy.
Medycyna stała się więc dziś bardziej „zarządzaniem ryzykiem” niż leczeniem. Lekarze wolą dmuchać na zimne, dając pacjentom antybiotyki, które w większości infekcji nie są ani skuteczne, ani potrzebne – wystarczyłoby przecież tylko zwolnienie z pracy, by chory mógł spędzić parę dni w łóżku i dać organizmowi czas na powrót do zdrowia. Z punktu widzenia jednostki ma to jednak sens, bo koszt zbędnego leczenia jest nieporównywalnie mniejszy niż koszt jego zaniechania w przypadku potencjalnie niebezpiecznej choroby.
Efekt – rosnące zużycie antybiotyków (prowadzące do powstawania coraz bardziej opornych na nie szczepów bakterii) plus koszmarne kolejki przed gabinetami. Te drugie wydłużają się, bo ludzie coraz częściej przychodzą do lekarza z objawami, które kilkadziesiąt lat temu w ogóle nie byłyby uznawane za warte uwagi: przewlekłym zmęczeniem, bólami głowy, ogólnym rozbiciem i „spadkiem energii”. To oczywiście mogą być pierwsze objawy poważnych chorób, ale w większości przypadków nie są. Skoro już jednak pacjent trafił do gabinetu, lekarz nie może go zlekceważyć. Dlatego proponuje dodatkowe badania – i tu zaczyna się kolejny problem.
Fabryki zdrowych chorych
Sytuacja byłaby prosta, gdyby badania i testy stosowane w medycynie były zawsze stuprocentowo czułe i specyficzne. W praktyce jednak nie dysponujemy żadnym takim narzędziem diagnostycznym. Rzadko mamy nawet takie, które pozwala uzyskać 80 proc. prawidłowych wyników! Np. czułość i specyficzność testu oznaczającego poziom PSA (markera raka prostaty), któremu często poddają się mężczyźni w piątej i szóstej dekadzie życia, w fachowej literaturze bywa określana na poziomie odpowiednio 35 i 63 proc.
Co to oznacza w praktyce? Załóżmy, że istnieje pewna choroba, która dotyka 2 proc. populacji. Wymyślmy bardzo dobry test diagnostyczny, którego czułość i specyficzność wynosi 95 proc., i przebadajmy przy pomocy takiego testu 1000 osób. W tej grupie powinno być 980 osób zdrowych i 20 chorych. Test o tak wysokiej czułości wykryje 95 proc., czyli 19 z 20 osób faktycznie chorych na XYZ, które będzie można poddać skutecznemu leczeniu. Ale jest też druga strona medalu – z racji swej 95-proc. specyficzności przy okazji nieprawidłowo „wykryje” on chorobę u 5 proc. osób, które wcale na nią nie cierpią (mówimy wówczas o wyniku fałszywie dodatnim). W
naszym przypadku to będzie aż 49 „zdrowych chorych”, którzy zostaną poddani dalszej diagnostyce, a być może i leczeniu. przecież każda forma terapii niesie ze sobą ryzyko skutków ubocznych. Nie oznacza to oczywiście, że testy przesiewowe, takie jak mammografia w przypadku raka piersi, w ogóle nie mają sensu. Jednak coraz szersze ich stosowanie sprawia, że do lekarzy będzie trafiała rosnąca liczba ludzi, którzy wcale chorzy nie są.
Takie zjawisko, zwane naddiagnostyką, jest już dziś rzeczywistością w USA i zbliża się wielkimi krokami do Polski. W przypadku niektórych chorób dzięki takiemu podejściu możemy zyskać dodatkowe kilka lat życia. Ale nie zawsze tak się dzieje. Czasem choroba nie postępuje w ogóle albo robi to tak wolno, że nie zdąży nam zaszkodzić. Bywa też tak, że wczesne podjęcie leczenia w żaden sposób nie zwiększa szans na wyzdrowienie, za to obciąża organizm pacjenta i budżet służby zdrowia.
Spacer zamiast pigułek
Skutki uboczne naddiagnostyki są też doskonałą pożywką dla różnej maści oszustów. Wykorzystując strach przed chorobą, operacją czy „chemicznymi” lekami, wyłudzają od ludzi pieniądze na fałszywe terapie, cudowne lekarstwa czy energetyczny dotyk. Doskonale wiedzą, że uda im się w ten sposób „wyleczyć” kilka, czasami kilkanaście procent nieświadomych tej manipulacji ludzi, którzy i tak nigdy by nie odczuli skutków choroby. A pozostali mogą być poddawani pseudoterapii przez wiele lat, zanim ich stan pogorszy się na tyle, że trafią w końcu do prawdziwego lekarza.
Czy można coś z tym zrobić? W innych, bogatszych od naszego krajach pojawiają się już takie rozwiązania. Odpowiedzialność za zdrowie człowieka coraz częściej spoczywa na nim samym, a nie na systemie; diagnozy nie utożsamia się od razu z chorobą. Zamiast kierować ludzi do specjalistów i na niepotrzebne badania, lekarze zajmują się edukacją zdrowotną.
W Nowej Zelandii wypisuje się pacjentom „zielone recepty”, zawierające zalecenia dotyczące ćwiczeń. W krajach skandynawskich doskonałe efekty przynosi zwiększanie aktywności fizycznej u osób starszych. Japonia od wielu lat realizuje program zachęcający dzieci do tego, by do szkoły chodziły pieszo lub jeździły na rowerze. Niestety, polska służba zdrowia nie dojrzała jeszcze do tego, aby zalecać pacjentom chodzenie na spacer zamiast do lekarza…