To trwało ułamki sekund. Dwaj faceci w kominiarkach. Nie wiadomo skąd. Jeszcze przed chwilą ich tu nie było. Jeden krzyknął: – Policja! Na glebę, suko! Przewrócił ją. Potem była już tylko ciemność. Wrzucili ją do bagażnika jak worek ziemniaków. Zasłonili oczy. Ręce i nogi związali taśmą. Bała się. Ze strachu nie mogła oddychać. Wiedziała, że zginie. Coś takiego po prostu nie mogło inaczej się skończyć.
Przez lęk przebijało się tysiąc myśli. Strzępy. Kompletny chaos. – Jak to możliwe?! Czy to się dzieje naprawdę?! Przecież jest biały dzień! Mam psy! Gdzie są?! Gdzie ludzie?! Psy i ludzie zawiedli. Cały świat zawiódł. I zamknął się w pomieszczeniu półtora na dwa metry.
– Ja nie wiedziałam, czy ją gwałcą tam, czy jej obcinają palce, czy ucho, czy ona jeszcze żyje, czy nie – wspomina jej córka. – Myślałam, że już jej nie zobaczę. Naprawdę, tak sądziłam. Nie wierzyłam w to, że ona wróci.
Umierali ze strachu. Wyli. Cała czteroosobowa rodzina. Czołgali się i wbijali paznokcie w ściany. Dosłownie. Minęły prawie dwa lata. I wciąż się boją. Pod warunkiem, że tak naprawdę jeszcze w ogóle żyją.
NA POCZĄTEK DOWÓD ŻYCIA
Rafał i Joanna R. byli małżeństwem przez 25 lat. Mieszkali w Gdańsku. Razem stworzyli jedną z największych poligraficznych firm w Polsce. Dorobili się wielkich pieniędzy. Do tego dwójka zdrowych udanych dzieci. Życie jak w bajce. Złote imperium, które w jednej chwili runęło jak domek z kart.
Pieniądze zmieniają ludzi. Taka jest prawda. Zwłaszcza gdy dochodzisz do nich sam, własnymi rękami. Szybko wyrabiasz sobie poczucie własnej wartości. I przyzwyczajasz się do tego, że to ty jesteś osobą, która pociąga za sznurki. Zapominasz, jak to jest, kiedy ktoś wydaje ci polecenia. Nie umiesz już tańczyć, jak ktoś ci zagra. Porwanie uczy cię tego wszystkiego na nowo. Ciosem w twarz. Kijem. Kopnięciem w żołądek. Upokorzeniem, które już nigdy nie da o sobie zapomnieć.
Najlepiej widać to na nagraniu. Rafał w swoim gabinecie prezesa miota się jak oszalały. Biega, krzyczy, w panice rozmawia z przydzielonym do sprawy policjantem. Otwiera kolejną przesyłkę. Wygląda, jakby za chwilę miał dostać zawału. Obok dwóch pracowników. Jeden trzyma kamerę. Jest biały jak kreda. Mimo to filmuje. Szef kazał. A szefowi, zwłaszcza w tej sytuacji, się nie odmawia.
Otwierają kopertę. W środku są trzy listy. Wszystkie pisane odręcznie przez Aśkę. Jeden zaczyna się od słów „Policja wie o porwaniu” Kolejny to pożegnanie z dziećmi. Równie dobrze porywacze mogliby przysłać jej głowę lub palec.
Ale w tunelu jest światło. Do listów dołączony jest dowód życia. To zdjęcie Aśki. Przerażonej. Przywiązanej do krzesła. Z łańcuchem na szyi. Kajdanki przykuwają ją do podłogi. Siedzi w jakiejś klitce. Ma zakryte oczy. W rękach trzyma aktualne wydanie „Faktu”.
Ten ranek był wyjątkowo piękny. 8 czerwca 2011 roku. Ciepło, słonecznie, nad morzem zapowiadał się świetny sezon. W domu państwa R. też wszyscy byli w świetnym nastroju. O siódmej Aśka poszła na spacer. Taki rytuał. Dla zdrowia. Codziennie brała ze sobą psy i odbywała kilkukilometrowy marsz. Zawsze tą samą trasą. Dość upiorną, ale psy były dwa. Rottweiler i husky. Wielkie i groźne. Kto by podskoczył, widząc takie dwa bydlaki? Na uszach miała słuchawki. Spacerując, lubiła słuchać kościelnych kazań. Protestanci tak mają. Była siódma piętnaście. Minutę później była już w bagażniku. Pozostała modlitwa. Z teorii w jednej chwili trzeba było przejść do praktyki.
Rafał był wtedy w Szwajcarii. Dopinał ważny interes. Kto wie – może nawet życiowy deal. Kiedy odebrał telefon, prawie stracił przytomność. Zgiął się wpół i osunął się na podłogę. Poczuł ból w klatce. Podobnie jak Aśka, nie mógł oddychać. Wszystko poszło w diabły. Rozmowa trwała nie więcej niż pół minuty.
Zadzwonił jakiś facet – mówi. – Używał modulatora głosu. Trudno mi było zrozumieć coś przez ten bełkot, ale najważniejsze do mnie dotarło: mamy twoją żonę. Jej życie kosztuje milion euro. Nie powiadamiaj policji. W pobliżu czeka na ciebie list.
List przyklejono do pojemnika z używaną odzieżą. Czekał na środku osiedla. Kilkaset metrów od domu Rafała i Aśki. Odebrał go zaufany pracownik. To nie był komunikat. To był manifest. Zapisana drobnym maczkiem cała strona formatu A4:
„Twoja żona została porwana. (…) Tylko od ciebie zależy, jak szybko wróci i czy w całości wróci do domu. Nie powiadamiaj policji. Jeśli ją powiadomisz, to na dzień dobry wszyscy ją wyruchają i to będzie dopiero początek jej i twojego cierpienia. Zastanów się, kurwa, kilka razy, zanim zrobisz coś głupiego i nieodwracalnego”.
Na zebranie pieniędzy dali Rafałowi cztery dni robocze. W razie oporu zagrozili śmiercią Aśki i egzekucją któregoś z dzieci. Zapowiedzieli, że dalsze instrukcje nadejdą wkrótce.
Od tej pory kontakt miał się odbywać SMS-owo. Każda wiadomość miała kończyć się pięcioma wykrzyknikami. To na wypadek, gdyby ktoś chciał się podszyć i za ich plecami dźwignąć ich kasę. Kazali być czujnym. Wkrótce – napisali – nadejdą kolejne przesyłki.
Walka z myślami trwała godzinę. Rafał odbył w tym czasie telefonicznie długą rozmowę z dziećmi. Powiedział im, jak wygląda sytuacja i co im grozi. Mimo to wszyscy zdecydowali, że trzeba zawiadomić policję.
– Jeśli bandyta ma zabić, to on i tak zabije – czy jest policja, czy nie – opowiada córka. – To nie są ludzie, których słowo cokolwiek znaczy. To są kłamcy! – Kto raz da się rzucić na kolana, ten na kolanach przejdzie całe życie – uzupełnia Rafał. – Gdybym tak po prostu zapłacił, jaką miałbym pewność, że za chwilę nie porwą mi jeszcze dziecka?
Kolejna przesyłka nadeszła następnego dnia. Rafał otrzymał wiadomość, że ma jej szukać na szosie. Wisi na jednym ze znaków drogowych. Tak było. W środku znajdowało się walkie-talkie.
Kazali mu zapakować pieniądze w plecak. Nie jakiś tam. Konkretnej marki. Konkretny model. Potem miał wyjechać na obwodnicę Gdańska, odpalić krótkofalówkę i czekać na sygnał. Gdy nadejdzie – zatrzymać się i zrzucić kasę z wiaduktu. Nie udało się. W ostatniej chwili ktoś ich chyba spłoszył. Przysłali tylko SMS-a: „Dzisiaj nic z tego. Następnym razem, postaraj się bardziej”. Tyle. Rafał w środku nocy wrócił do domu.
Z DUSZĄ NA RAMIENIU
Kolejny pomysł był inny. „Weź plecak i jedź na dworzec w Gdyni. Weź mapy czterech miast: Kwidzyna, Malborka, Tczewa i Słupska. Potem czekaj na sygnał. Będziesz wiedział, co robić”. Rafał chwilę potem był już w samochodzie. Z duszą na ramieniu – tak samo jak poprzednim razem.
– Nie zebrałem całej sumy – opowiada Rafał. – Nie dlatego, że nie mogłem. Po prostu tak doradzili mi policjanci. Podobno nigdy nie daje się pełnej kwoty. Do dwóch plecaków upchnąłem 527 tysięcy euro. Ponad dwa miliony złotych. I z tym wszystkim w środku nocy pojechałem na dworzec. W poczekalni stałem chyba z godzinę. To było prawdziwe piekło.
Kazali mu wsiąść do pociągu do Kołobrzegu. Wsiadł i czekał, kiedy powiedzą, żeby wyrzucić kasę przez okno. Znowu nie wyszło. Walkie-talkie straciło zasięg. Znowu nic. Wściekłość i strach. Kolejny samotny powrót do domu.
Dzień później kolejna przesyłka. To podczas jej otwierania Rafał kazał nakręcić film. Trzy listy, „Policja wie o porwaniu”, dowód życia. Oprócz tego w kopertę były włożone małe diodowe lampki. Rafał miał je przyczepić do plecaków z pieniędzmi. Potem kazali mu wsiąść w samochód pracownika i jechać. Oprócz kasy i krótkofalówki do bagażnika kazali mu zapakować rower. Znów noc. Serce w przełyku. Był sam. Towarzyszyły mu tylko czarne myśli.
Porywacze kazali mu przyjechać na skraj lasu w Oliwie. Tam miał się przesiąść na rower i jechać leśnym duktem, aż każą mu się zatrzymać. Jechał kilka kilometrów. W pewnym momencie zobaczył przed sobą jakiś snop światła. To była latarka. Leżała na ziemi, wycelowana w górę. W walkie-talkie rozległ się trzask.
Zsiadł z roweru, podszedł i rzucił plecaki na ziemię. Przez krótkofalówkę zapytał, czy to już wszystko i co dalej ma robić. „Spierdalaj. Jutro będziesz miał ją w domu”. Krótka piłka. Odwrócił się, wsiadł na rower i ruszył w drugą stronę. Zaciskając oczy i modląc się, aby nikt nie strzelił mu w plecy.
Aśka też się modliła. To była jej ósma noc. W ciemności. Z łańcuchem i kajdankami. Starała się jak najwięcej zapamiętać, jak najwięcej usłyszeć. Ale wszystkie rozmowy zagłuszało ustawione tuż przy drzwiach radio. Wiedziała, że jest daleko od domu. Do miejsca, w którym ją uwięzili, jechali chyba z godzinę. Za każdym razem, gdy któryś się zbliżał, myślała, że idzie ją zabić. Ale nad ranem wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego.
W drzwiach pojawiło się dwóch. Założyli jej na głowę worek. Robili tak za każdym razem, gdy musiała skorzystać z toalety. Ale teraz było inaczej. Tym razem z szyi zdjęli jej łańcuch. Otworzyli kajdanki. Powiedzieli, że może pójść się wykąpać. Czuła się jak ci, których w Oświęcimiu zapraszali do łaźni. Potem spryskali ją chlorem. Całą – od stóp do głów. Fetor był nie do zniesienia. Wrzucili do samochodu i wywieźli na środek lasu. W rękę wcisnęli pięćdziesiąt złotych na taksówkę. – To koniec. Mężuś się spisał. Jesteś wolna.
– Była piąta rano – wspomina Rafał. – Jak ją zobaczyłem, przytuliliśmy się do siebie i staliśmy w progu bez słowa. Po chwili na dół zbiegła córka. Emocje były tak wielkie, że nikt nie wiedział, co powiedzieć ani jak się zachować.
Córka: – Spojrzałam na te jej przerażone zielone oczy, na ręce, czy ma całe, czy ma wszystkie palce, i ona mi powiedziała: To miejsce miało być dla ciebie. Bo oni jej powiedzieli, że najpierw chcieli porwać mnie.
Aśka nie zapamiętała wiele. Praktycznie nic nie widziała. Informacje były jedynie szczątkowe. Ustalono, że trzymano ją w jednorodzinnym domu. Ze skrzypiącą bramą. W środku były dwie łazienki i bidet.
Do złapania sprawców w CBŚ została powołana specjalna grupa. Kilkunastu policjantów pracowało dzień i noc. Naprawdę. Trzepali lokalnych bonzów, non stop śledzili ich ludzi. Każdy trop prowadził donikąd. Amba. Ryfa za ryfą.
Zadecydował przypadek. Okazało się, że krótkofalówki, którymi się posługiwali, zostały zakupione przez internet. Najpierw namierzyli jednego. Ogon. Szybko doprowadził do pozostałych. Łącznie zatrzymanych zostaje czterech sprawców. Żadne grube ryby. Drobni złodzieje. Ich szefem jest Daniel W. – wieloletni sąsiad państwa R.
Rafał: – Jego syn wiele razy był u nas w domu i bawił się z moim. Mój syn bywał także u niego! To jest niespotykane! Jakim trzeba być zwyrodnialcem, żeby w takiej sytuacji zrobić coś takiego?! Paradoksalnie, to on jako pierwszy poszedł na współpracę z policją. Liczył na sześćdziesiątkę. Potem zaczęli śpiewać też pozostali. Kiedy opowiedzieli, jak to było zaplanowane, ci z CBŚ nie mogli wyjść z szoku. Poważnie! Szczęk musieli szukać pod stołem. To był majstersztyk. Ale nie ma zbrodni doskonałej. Musieli w końcu popełnić jakiś błąd.
PORWANIE DOSKONAŁE
Rodzinę R. Daniel obserwował od dawna. Widział, że z dnia na dzień robią się coraz bardziej majętni. Kłuli w oczy. Wielki imponujący dom, porsche w garażu. Młoda lubiła szastać pieniędzmi. Dlatego to ją właśnie najpierw wziął na celownik.
Żona okazała się łatwiejszym celem. Te jej spacery to był wymarzony moment dla porywacza. Za każdym razem ta sama trasa. Tunel, w którym można było urządzić zasadzkę. Było jasne, że nie ucieknie. Że wszystko pójdzie szybko i gładko.
Kupił książki Hołysta i Kaczmarka. Z zebranej tam wiedzy regularnie egzaminował wspólników. Wymyślił procedury, których od tej pory wszyscy musieli przestrzegać. Najpierw wpadł na pomysł z SMS-ami. Wykrzykniki, telefony na kartę, i tak dalej. Komórki kupił dużo wcześniej. W komisie. Potem wykonał z nich szereg głuchych połączeń do ludzi z miasta, o których wiedział, że trudnią się porwaniami.
Kiedy ci z CBŚ zaczęli działać, pierwsze co zrobili, to prześwietlenie rejestrów połączeń. Byli pewni, że ci, do których dzwonił Daniel, uprowadzili Aśkę. Prawdziwi porywacze pozostawali w cieniu. Mogli spokojnie działać i cierpliwie czekać na kasę.
Wywieźli ją na wieś. Pięćdziesiąt kilometrów od Gdańska. Wcześniej wynajęli tam dom. Zamknęli ją na piętrze. W ciasnej i dusznej garderobie. Kiedy któryś z porywaczy wchodził do domu, wcześniej miał obowiązek zadzwonić. Padało pytanie: – Czy wszystko w porządku?