Pierwsza stała załoga na pokładzie Międzynarodowej Stacji Kosmicznej (ISS) dotarła na orbitę w 2000 roku, dwa lata po tym, jak umieszczono tam dwa pierwsze moduły. Od ponad 22 lat nie było ani jednego dnia, w którym na pokładzie stacji nie było żadnego człowieka. Szacuje się, że budowa orbitalnego laboratorium na przestrzeni lat pochłonęła około 100 miliardów dolarów, a roczna obsługa stacji kosztuje państwa członkowskie blisko 2 miliardy dolarów. Nawet jednak przy takich nakładach nie da się utrzymywać stacji na orbicie w nieskończoność. Pierwotnie plany przewidywały zakończenie projektu i zniszczenie stacji w górnych warstwach atmosfery w 2016 roku. W 2015 roku program wykorzystania stacji kosmicznej wydłużono do 2020 roku. W kolejnych latach przedłużano projekt jeszcze dwukrotnie, aby w styczniu 2022 roku ustalić, że stacja zakończy pracę w 2030 roku i zostanie ściągnięta z orbity w górne warstwy atmosfery w styczniu 2031 roku.
Tym razem już nie możemy liczyć na przedłużenie projektu ze względu na to, że stacja powoli zaczyna niedomagać. Coraz częściej pojawiają się problemy ze szczelnością poszczególnych modułów i ze sprzętem zainstalowanym na ich pokładzie. Wydłużenie programu poza 2030 rok byłoby najzwyczajniej niebezpieczne dla przebywającej na pokładzie stacji załogi.
NASA rozpoczyna przygotowania do ostatniej misji
W opublikowanej na początku marca propozycji budżetu dla NASA na 2024 rok można znaleźć pozycję opisaną jako „wstępne prace rozwojowe modułu hamującego”. Mowa tutaj o specjalnym module, który po wyniesieniu na orbitę pod koniec lat dwudziestych w sposób kontrolowany będzie wyhamowywał stację kosmiczną sprowadzając ją coraz niżej. Plan jest taki, aby stacja kosmiczna weszła ostatecznie w atmosferę Ziemi nad Oceanem Spokojnym. Oczywiście część stacji spłonie w trakcie lotu przez atmosferę, ale część przetrwa ten lot i powinna spaść w okolicach oceanicznego bieguna niedostępności, znanego także jako Punkt Nemo, a znajdującego się w odległości ponad 2500 kilometrów od najbliższego lądu.
NASA wnioskuje do ustawodawców o 180 mln dol. w 2024 roku na ten cel. Oczywiście kwota ta nie obejmuje ani budowy, ani wyniesienia modułu na orbitę. Według obecnych szacunków całość będzie kosztowała około 1 miliarda dolarów.
Cały problem polega na tym, że tak naprawdę jeszcze do niedawna plan obejmował deorbitację stacji kosmicznej przy pomocy rosyjskiego statku transportowego Progress, który poradziłby sobie z tym zadaniem. Sytuacja geopolityczna na Ziemi sprawia jednak, że nie można mieć pewności co do tego, czy w 2030 roku Progress będzie dostępny. Stąd i NASA chce mieć swój własny moduł zapasowy.
Ale czy trzeba tyle wydawać?
Może się wydawać, że miliard dolarów za specjalny moduł deorbitacyjny to sporo, ale jakby nie patrzeć jest to zaledwie połowa rocznego budżetu wydawanego od lat na utrzymanie stacji kosmicznej. A przecież nikt nie chciałby, aby po trzech dekadach spektakularnych sukcesów stacja kosmiczna w niekontrolowany sposób spadła w bliżej nieokreślonym miejscu na lądzie.
Ściąganie czegokolwiek z orbity to niesamowicie trudne zadanie. Stacja Kosmiczna znajdująca się na wysokości 400 km nad Ziemią okrąża naszą planetę w ciągu zaledwie 93 minut, a więc przemieszcza się nad powierzchnią Ziemi z ogromną prędkością. Gdybyśmy zatem uznali, że po prostu włączamy silniki hamujące i nic więcej, to nie bylibyśmy w stanie do samego końca określić miejsca lądowania. Górne warstwy atmosfery podlegają stałym fluktuacjom. W zależności od warunków pogodowych, temperatury, ciśnienia, czasami punkt, w którym atmosfera przejmie hamowanie obiektu kosmicznego znajduje się wyżej, a czasami niżej. Na swój sposób przypomina to próbę lądowania wodnosamolotem na wzburzonym morzu. Nie wiadomo, w którym momencie samolot dotknie powierzchni wody. Będzie to zależało od chwilowego stanu morza.
Wykorzystanie specjalnego modułu hamującego pozwala zaprojektować trajektorię wejścia w atmosferę tak, aby stacja wylądowała w pobliżu Punktu Nemo, gdzie nikomu na powierzchni Ziemi nie będzie zagrażała. To jest chyba warte każdej ceny.