Nie byłoby Bożego Narodzenia bez Jezusa. A skoro chrześcijański Syn Boży stał się człowiekiem, to i jemu należały się prezenty. Tradycja mówi, że były to podarki nie byle jakie. Średniowieczny karmelitanin Jan z Hildesheimu twórczo rozwinął wzmiankę z ewangelisty Mateusza i w bestsellerowej „Historii Trzech Króli” dokładnie opisał, jak wnet po narodzinach Jezusa pokłon złożyli mu władcy ze Wschodu. Melchior przyniósł złote jabłko ze skarbów Aleksandra Macedońskiego. Baltazar ofiarował Jezusowi kadzidło. Czarnoskóry Kacper przyniósł ze sobą mirrę. W owych czasach były to bezcenne, prawdziwie królewskie dary.
Są prezenty, których jednak stanowczo lepiej nie przyjmować. Od tysięcy lat wspominają o tym ludzkie wierzenia. Puszka – czy też dzban – który Zeus dał Pandorze, była specyficznym podarkiem. Takim, którego pod żadnym pozorem nie należało rozpakowywać. Też coś! Kogo nie świerzbiłyby ręce, żeby uchylić wieczko? I tak, przez ludzką ciekawość, błyskawicznie rozpełzły się po świecie choroby i zgryzoty. Na dnie puszki Pandory pozostała tylko nadzieja. Dlaczego bogowie zgotowali nam taką przykrą niespodziankę? Ano, jakiś czas przedtem szwagier Pandory – tytan Prometeusz – ukradł z Olimpu ogień i bez konsultacji z szefostwem sprezentował go ludziom.
Ziemniak dla Marysieńki, kot dla siostry
Dla tych, którzy myślą praktycznie, ogień to z pewnością dar wszech czasów. Ale wokół nas, w życiu codziennym, pełno jest innych prezentów sprzed wieków. Wiele z nich uchodziło kiedyś za ekskluzywne, a dziś spowszedniały. Polski przysmak – ziemniaki – sprowadził nad Wisłę Jan III Sobieski po wiktorii wiedeńskiej. Roślina była prezentem władcy dla ukochanej Marysieńki. Wtedy jeszcze w całym kraju się nie upowszechniła, była luksusem. Dziś trudno sobie wyobrazić, żeby pospolite pyry budziły emocje na królewskich dworach.
Nieco więcej szyku zachowały koty syjamskie. W XIX wieku trafiły do Europy jako egzotyczny prezent z Tajlandii. Brytyjski konsul generalny w Bangkoku ofiarował je swej siostrze. Z kolei tytoń, bez którego wciąż nie wyobrażają sobie życia miliony, był niecodziennym podarkiem, jaki Krzysztof Kolumb otrzymał w 1492 roku od Arawaków, żyjących na Bahamach. Indianie używali tytoniu podczas swoich obrzędów religijnych, był to więc dar nielichy.
Strzeż się polityków, gdy dają prezenty
Nie da się jednak ukryć, że przemyślność ludzi – a zwłaszcza wodzów i polityków – powoduje, że do niektórych prezentów trzeba podchodzić z dużą ostrożnością. I nie chodzi tylko o pospolitą „kiełbasę wyborczą”, ale wręcz o sprawy życia i śmierci. Przekonali się o tym Trojanie, gdy wzięli za prezent wielkiego drewnianego konia, z ukrytymi w środku achajskimi najeźdźcami, i wciągnęli go w mury swego miasta.
Bardziej finezyjny był półtora tysiąca lat później cesarz Karakalla. Ofiarował on obywatelstwo rzymskie wszystkim wolnym mieszkańcom imperium. Byłby to piękny podarunek, gdyby nie to, że chciał w ten sposób napełnić pusty skarbiec dodatkowymi wpływami podatkowymi.
Dwa nagie miecze przesłane Władysławowi Jagielle przez Krzyżaków pod Grunwaldem też nie były zwykłym prezentem, lecz pogróżką. Z kolei Pałac Kultury i Nauki – „dar narodu radzieckiego dla narodu polskiego” – to pewnie nie tylko największy, ale i najbardziej niechciany prezent w naszym kraju. Szkoda, że nie dostaliśmy go w takich okolicznościach jak Amerykanie słynną Statuę Wolności – od Francuzów, chcących upamiętnić stulecie uchwalenia Deklaracji Niepodległości w zaprzyjaźnionym kraju. Inna sprawa, że radzieccy towarzysze ponoć dali nam możliwość wyboru: drapacz chmur albo metro… Stanęło na pałacu. A raczej to pałac stanął.
Klejnoty: najgorszy przyjaciel kobiety
Paryskie korzenie ma też inny sławny prezent. „Najdroższy naszyjnik świata”, czyli gustowny podarunek Ludwika XV dla kochanki – Madame Du Barry. Synowa króla, Maria Antonina, tak marzyła o przejęciu tego ekskluzywnego świecidełka, że wywołała prawdziwą aferę. Francuzi wściekali się jednak na rozrzutność królowej. Minęło jeszcze parę lat, a Wielka Rewolucja zmiotła salon utracjuszy z Wersalu.
Klejnoty są bowiem prezentami przynoszącymi pecha. Pliniusz Starszy wspomniał w „Historii naturalnej” o dwóch bezcennych perłach, które Kleopatra otrzymała od „królów wschodnich”. Rzadkie, unikatowe okazy, warte były fortunę. Pewnego dnia egipska władczyni założyła się z Markiem Antoniuszem, że wyda ucztę tak wystawną, że sama zje frykasy za astronomiczną kwotę dziesięciu milionów sestercji. Wielki wódz był więcej niż pewny zwycięstwa do chwili, gdy przed jego kochanką postawiono kielich z octem. Jego moc była ponoć w stanie rozpuścić nawet perły. Na oczach Antoniusza Kleopatra wrzuciła jedną z nich do octu, a potem go wypiła. Cóż z tego jednak, że wygrała zakład. Druga perła stała się symbolem jej klęski. Kiedy Rzymianie obalili Kleopatrę, przecięli klejnot na pół i umieścili w uszach bogini Wenus w swoim Panteonie.
Niezliczone historie dotyczą też złowieszczych szlachetnych kamieni. Jednym z nich jest „diament Hope’a” – największy barwny diament świata. Notabene, dostała go także nieszczęsna Maria Antonina, która skończyła na gilotynie. W jej czasach był znany jako „Niebieski Tavernier” (od nazwiska francuskiego awanturnika, który wykradł klejnot z hinduskiej świątyni w 1668 r.) albo „Wielki Niebieski Diament”. Zwiedził cały świat, a jego dzieje to historia pełna kradzieży, morderstw, wypadków i samobójstw. W 1958 r. podarowano go Instytutowi Smithsona w Waszyngtonie. Od tego czasu złowroga siła kamienia jest ponoć uśpiona.
Tankowiec dla śpiewaczki, wibrator dla Victorii
Żadnej ponurej mocy nie miał inny drobiazg, o którym napomknął Richard Conniff w „Historii naturalnej bogaczy”. Jest za to z pewnością jednym z najdziwniejszych prezentów świata. Jego autorem był król Włoch Wiktor Emanuel II. Dawał on kochankom roczny przyrost paznokcia od dużego palca u nogi – oszlifowany, oprawiony w złoto i ozdobiony kamieniami szlachetnymi.
Tylko trochę mniej dziwacznym prezentem wydaje się tankowiec, jakim ponoć obdarował śpiewaczkę Marię Callas multimilioner Arystoteles Onassis, zmieniając obiekt swoich uczuć na wdowę po prezydencie Kennedym, Jacqueline. Przy tym „darze” platynowy, wysadzany diamentami wibrator, jaki Victoria Beckham dostała podobno od Davida, wydaje się prezentem niemal poetyckim.
Odpowiednia ilość gotówki po dziś dzień przecież otwiera drzwi do realizacji najdzikszych pomysłów. Były mistrz Formuły 1 Michael Schumacher otrzymał swego czasu w prezencie od szejka ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich… sztuczną wyspę u wybrzeży Dubaju.
Wszyscy artyści dają podarunki
Ale słynne prezenty to nie tylko podarki najdroższe i największe. Kto nie słyszał „Happy Birthday, Mr. President”, zaśpiewanego w telewizji przez Marilyn Monroe? Miało to miejsce podczas czterdziestych piątych urodzin prezydenta Johna F. Kennedy’ego, w maju 1962 roku. Biorąc pod uwagę stosunki, które łączyły aktorkę z głową państwa, piosenka znalazła zapewne swój ciąg dalszy w nieco bardziej intymnych okolicznościach, nie na oczach milionów telewidzów.
Mniej szczęścia miał Ludwig van Beethoven, gdy skomponował przepiękny utwór – znany dziś jako „Dla Elizy” – napisany dla Teresy Malfatti von Rohrenbach. Niestety, córka bogatego wiedeńskiego kupca odrzuciła zaloty biednego geniusza. Pewnie dlatego ta muzyczna perełka nie nazywa się teraz „Dla Teresy”.
Jeszcze smutniejsza historia wiąże się z makabrycznym prezentem, którego ofiarodawcą był inny wielki artysta – Vincent van Gogh. 23 grudnia 1888 roku, dzień przed Wigilią Bożego Narodzenia, chory i skłócony z przyjacielem Paulem Gauguinem wziął brzytwę i obciął sobie kawałek ucha. Potem zapakował go i wręczył znajomej prostytutce. Co nim kierowało, poza atakiem choroby nerwowej, nie jest jasne…
Najdziwniejsze prezenty: okulary dla papieża
Jeden z najsławniejszych i najniezwyklejszych podarków przełomu tysiącleci to okulary przeciwsłoneczne, jakie Bono, wokalista grupy U2, wręczył w 1999 r. Janowi Pawłowi II. Dał je papieżowi jako „wielkiemu showmanowi”. Miało to miejsce przy okazji audiencji, poświęconej akcji umarzania długów krajom Trzeciego Świata na początek nowego tysiąclecia. Jan Paweł II był raczej zadowolony, bo okulary przymierzył i zachował. Bono wykorzystał zaś okazję, żeby nazwać JPII „pierwszym odjazdowym papieżem”.
Okazuje się więc, że nie musimy ofiarować carskich jajek Fabergé, żeby zostać zapamiętanym. W odpowiednich okolicznościach nawet drobiazg urasta do rangi cudu. Niedaleko już stąd do oryginalnego grudniowego doręczyciela podarków – biskupa Miry z III wieku, którego znamy jako świętego Mikołaja. Podania mówią, że po prostu dzielił się bogactwem z ubogimi i udzielał im praktycznej pomocy. Dzisiaj przyda się odrobina jego altruizmu. Może też podszepnie nam, jaki wybrać prezent dla najbliższych.