53 lata temu zginął Robert Kennedy. Czy zagadkę śmierci polityka wyjaśni taśma polskiego dziennikarza?

W czerwcu 1968 roku Robert Kennedy, brat zastrzelonego kilka lat wcześniej prezydenta Johna F. Kennedy’ego, wydawał się murowanym kandydatem na nowego przywódcę USA. Podzielił jednak los JFK: zginął w zamachu, do którego doszło 5 czerwca 1968 roku w hotelu Ambassador w Los Angeles. Dziennikarz, autor taśmy uwieczniającej atak, opowiada nam o okolicznościach zamachu sprzed ponad pięćdziesięciu lat.
53 lata temu zginął Robert Kennedy. Czy zagadkę śmierci polityka wyjaśni taśma polskiego dziennikarza?

Na miejscu zamachu udało się schwytać napastnika – niejakiego Sirhana Sirhana, 24-latka z jordańskim paszportem. Jego atak miał być protestem przeciw wspieraniu przez władze USA polityki Izraela.

Pojawiły się jednak podejrzenia, że Sirhan nie działał sam. Przez lata spekulowano nawet, że mógł być wytrenowany przez CIA albo że towarzyszyło mu kilku innych uzbrojonych zamachowców. Wątpliwości do dziś nie wyjaśniono, a ożywiła je sprawą taśmy z nagraniem z miejsca ataku, która trafiła po latach do mediów. Z jej ekspertyzy wynikało, że w hotelu Ambassador oddano więcej strzałów, niż początkowo sądzono. A to oznaczałoby, że strzelał nie tylko Sirhan! 

Skąd wzięła się ta zaskakująca taśma? Nagrał ją w chwili zamachu pewien polski dziennikarz – Stanisław Pruszyński. Ten syn słynnego reportażysty Ksawerego Pruszyńskiego (autora m.in. proroczej książki „Sarajewo 1914, Szanghaj 1932, Gdańsk 193?” z 1932 roku) po emigracji na Zachód pracował w Ameryce Północnej. 5 czerwca 1968 roku nagrywał przemówienie Kennedy’ego w sali hotelu Ambassador. Przypadkowo uwiecznił też to, co stało się później – sęk w tym, że długo o tym nie wiedział! Gdy telewizja CNN przebadała kopię taśmy Pruszyńskiego i zasugerowała, że Sirhan nie był „samotnym strzelcem”, w mediach wybuchła burza. 83-letni już dziennikarz weteran opowiada nam o okolicznościach zamachu sprzed pięćdziesięciu lat.

Wiosną 1968 roku jako dziennikarz kanadyjskiej gazety przyglądał się pan z bliska kampanii prezydenckiej Roberta Kennedy’ego. Jak do tego doszło?

– Dotarłem do Indianapolis jeśli się nie mylę 4 maja 1968 roku, Kennedy przyleciał po południu. Tego dnia czy dwa dni później podszedłem do jego ludzi i przekazałem swoją wizytówkę. Przywitałem się, przedstawiłem: „Pruszyński, Montreal Gazette”. Nikt nie pytał o paszport, w ogóle nie było security. To były inne czasy. 

Podobno chciał pan wtedy pisać prześmiewczą książkę o kampanii wyborczej w USA?

– Tak, chodziło o książkę pod roboczym tytułem „Travels with Bobby” (Podróże z Robciem). Miała być śmieszna, na temat tego całego amerykańskiego cyrku wyborczego. Te wszystkie flagi, stroje, transparenty, kapelusze… Szalenie zabawne i bardzo fotogeniczne. 

5 czerwca był pan hotelu w Kalifornii, w którym doszło do ataku na Kennedy’ego. Koło północy nagrywał pan jego przemówienie, a potem – jak się okazało – także przebieg zamachu…

– To nagranie to był przypadek. Kompletny przypadek. Jest film, na którym to widać. Można go znaleźć w internecie (Pruszyński widoczny od 4:19; przyp. red.). Podchodzę do tej mównicy, odczepiam swój magnetofon, ale nie wyłączam nagrywania jak widać na filmie (Pruszyński widoczny na zbliżeniu od 1:53; przyp. red.). A potem po prostu idę za Kennedym razem z mnóstwem młodych ludzi. Byłem może dziesięć, piętnaście metrów za nim. Nie zdawałem sobie sprawy, że Kennedy będzie wychodzić przez kuchnię, a nie przez recepcję hotelu. Nie szliśmy szybko, bo tam była chmara ludzi. Zamach nastąpił jakieś kilkadziesiąt sekund później. Nawet nie słyszałem strzału – hałas był straszny, w sali było jeszcze trzysta-czterysta osób.  

Ludzie rzucili się do ucieczki. A dlaczego pan nie uciekał razem z nimi?

– Ja nie jestem z tych uciekających (śmiech). Chciałem zobaczyć, co się dzieje. Myślałem, że może coś się zapaliło, że ludzie zaczęli nagle biec… 

Więc szedł pan dalej pod prąd i trafił prosto na zamachowca, Sirhana?

– Najpierw zobaczyłem leżącego Kennedy’ego. Zrozumiałem, że został postrzelony. A potem zobaczyłem Sirhana. Mierzył z broni w moja stronę! Na szczęście trzymali już go Rosey Grier – ochroniarz, potężny Murzyn, były futbolista z Los Angeles Rams, oraz George Plimpton – znany pisarz, dobry kumpel rodziny Kennedych. Tak że nie było mowy, żeby uciekł. Ja się zaraz odsunąłem.  

Co pan wtedy pomyślał? Przyszło panu do głowy, że brat Roberta też padł ofiarą zamachu, albo że wcześniej w 1968 roku zastrzelono pastora Martina Luthera Kinga?

– Nie, absolutnie. W takim momencie człowiek nie myśli o niczym takim wstecz. Wtedy miałem po prostu nadzieję, że Robert Kennedy przeżyje. Oczy miał otwarte, ale jakby niewidzące. Są dobre zdjęcia pokazujące jak leży na ziemi, a przy nim jest młody człowiek, bodajże pomocnik kucharza. 

Do zamachu doszło tuż po północy. A kiedy zaczął pan na to patrzeć z jakiejś perspektywy – oceniać, co właściwie się stało i dlaczego?

– Spędziłem tam resztę nocy. Nad ranem poszedłem spać. Późnym popołudniem pojechałem do szpitala, gdzie zawieziono Kennedy’ego. A tam wieczorem, chyba kilka minut po północy, podano do wiadomości, że nie żyje… Przez następnych kilka dni szukałem śladów zamachowca: gdzie on bywał, gdzie dorywczo pracował. Wie pan, skąd on był?

 

Z Palestyny. Urodził się w Jerozolimie w rodzinie chrześcijańskiej, a do USA wyjechał na jordańskim paszporcie.

– Tak, Sirhan pochodził z Palestyny. Ale tego nigdzie w USA nie podawano do wiadomości. Mówiono, że jest z Jordanii albo że jest Arabem. A jego w ogóle nie byłoby w Ameryce, gdyby nie fakt, że Izraelczycy wypędzili jego rodzinę. Jednak ten związek z polityką Izraela został w USA kompletnie zatuszowany. Nie spotkałem jednego Amerykanina, który by wiedział, że Sirhan jest Palestyńczykiem. 

Zaskakujące, bo to kluczowa informacja. Notabene, Sirhan żyje, odsiaduje karę dożywotniego więzienia. Wyjaśniał, że zabił Kennedy’ego za poparcie udzielane polityce Izraela na Bliskim Wschodzie. Ale jeszcze parę lat temu prawnicy starali się o jego przedterminowe zwolnienie…

– Gdyby go uwolniono, narobiłby zamieszania w Palestynie. Zrobiono by tam z niego bohatera. Bo z tego, co słyszałem, to Robert Kennedy powiedział na spotkaniu ze środowiskami żydowskimi, że Jerozolima powinna być stolicą Izraela. To jeden z wątków, na które natrafiłem w 1968 r. Tylko, że wtedy amerykańscy politycy mówili o sprawie Jerozolimy na okrągło, lecz nikt nic nie zrobił. Dopiero teraz na serio wrócił do tego Trump…

Czy wtedy, w 1968 roku, wiązał pan jakieś plany ze swoim nagraniem z dnia zamachu?

– Skądże. Przecież początkowo w ogóle nie wiedziałem, że mam to wszystko na taśmie. Zapomniałem o niej, odłożyłem na bok. W jakiś sposób dowiedziało się o mnie FBI i pewnego dnia przyszli do mnie kanadyjscy policjanci z pytaniem, czy mógłbym pożyczyć im tę taśmę. To był chyba grudzień 1968 roku. Odpowiedziałem, że nie ma problemu. Potem tę taśmę mi zwrócili. Więc kiedy jakieś dziesięć lat temu zadzwonił w jej sprawie facet z CNN, odpowiedziałem: „O, mam ją gdzieś w pudle”. Ale tam jej nie było. Co się stało, nie wiem.

Tak czy inaczej, przetrwała jej kopia. CNN puszczała odgłosy strzałów z taśmy na dowód, że mógł być więcej niż jeden zamachowiec. To bardzo intrygująca sprawa.

– CNN próbowało zrobić film dokumentalny. Ostatni raz słyszałem o tym dwa, trzy lata temu. Trochę to trwało, ale chyba nie zebrali dosyć pieniędzy… Dobrze, że pan mi przypomniał o tej rocznicy zamachu, muszę coś przygotować na jej temat.

Rozmawiał Adam Węgłowski

Więcej:USAzamachy