Na ubitej ziemi. Historia pojedynków jest długa i poruszająca

Strzelali się wszyscy – od żołnierzy po poetów i operowe diwy. Kiedy zabrakło pocisków, rzucano w siebie bilardowymi kulami. W imię honoru, w imię miłości i dla świętego spokoju

W 1792 roku dwie londyńskie damy wdały się w przyjacielską pogawędkę. Było całkiem sympatycznie, dopóki pani Elphinstone nie skupiła się na kwestii wieku swojej rozmówczyni, lady Almerii Braddock. Tylko kobiety mogą zrozumieć delikatność tej sytuacji, jako że pani Elphinstone chciała rozmawiać o prawdziwym wieku lady Braddock. Urażona arystokratka wezwała więc koleżankę do stawienia się w Hyde Parku i udziału w pojedynku. Panie zdecydowały się na pistolety. Oddały pierwsze strzały, a los od razu wskazał, kto ma nieczyste sumienie, ponieważ uszkodzony został kapelusz lady Almerii. Wówczas pojedynkujące się damy przerzuciły się na broń białą. Tym razem pani Elphinstone poniosła klęskę. Ugodzona w ramię, zgodziła się przeprosić Almerię na piśmie, damy elegancko się ukłoniły, pożegnały i rozeszły do domów.

Zdarzenie to przeszło do historii jako jeden z najsłynniejszych pojedynków, niezwykły tym bardziej, że walczyły ze sobą kobiety. Trzeba jednak uczciwie przyznać, że trudno znaleźć w dziejach ludzkości pojedynek, za którym nie stałaby mniej lub bardziej dyskretnie jakaś białogłowa… Jak widać, jednak bywały i takie przypadki, gdy kobiety same dbały o swój honor, nie czekając, aż wyręczy je silny mężczyzna.

KOBIETA, PUCH MARNY

Strzelać się czy nie strzelać? Oto jest pytanie. Dobyć miecza czy też nie? Przez wieki odpowiedź była jedna, jako że znieważenie honoru uznawano za największą hańbę. Pojedynkowano się również o władzę, sławę i – jak już wspomniano – o kobiety. Z powodu nieszczęśliwej miłości życie oddali m.in. Aleksander Puszkin i Ferdynand Lassalle. Choć lista ofiar pojedynków zapełniłaby grubą księgę, do historii przeszły głównie te, w które były zamieszane znamienite postaci swoich czasów. Albo takie pojedynki, które… w gruncie rzeczy się nie odbyły, lub miały charakter tak absurdalny, że chętnie je wspominano w licznych anegdotach. Zawsze jednak najwięcej emocji budziły potyczki, w których główne karty rozdawała Miłość.

Jak powszechnie wiadomo, największy nawet twardziel samotnie żyć nie potrafi. Podobnie było i z Ferdynandem Lassalle’em, jednym z twórców socjaldemokracji i założycielem pierwszej w historii partii robotniczej. Przez kilkanaście lat hołubiony i wspierany pod niemal każdym względem przez starszą od niego o 20 lat hrabinę, w końcu zakochał się w innej. Jego wybranką została Helena von Doenniges, córka bawarskiego dyplomaty, panna raczej kochliwa, kapryśna i rzecz jasna – młodziutka. Lassalle, skupiony na działalności w ruchu robotniczym, nieoczekiwanie padł pod uderzeniem strzały Amora. Znajomość z piękną Heleną zamieniła się w ognisty romans, pełen patetycznych momentów. – Co byś zrobiła, gdybym został skazany na śmierć? – zapytał pewnego dnia Lassalle ukochaną. – Poczekałabym, aż zetną ci głowę, tak byś mógł patrzeć do końca na ukochaną. A potem wzięłabym truciznę – odpowiedziała Helena i ta odpowiedź bardzo zadowoliła Ferdynanda.

 

Nie była im jednak pisana wspólna przyszłość. Choć Lassalle miał gorącą głowę, sprawę z Heleną postanowił załatwić jak najbardziej legalnie, tzn. poprosić oficjalnie o jej rękę. Tatuś arystokrata z założenia nie lubił Ferdynanda, jako że ten był socjalistą. Lassalle tymczasem uparł się na to rodzicielskie przyzwolenie, a to już nie spodobało się Helenie. Ona chciała przygód, uciec z nim choćby zaraz, daleko, na koniec świata, albo przynajmniej do Francji lub Włoch. Lassalle’owi udało się jednak przekonać przyszłego teścia, a to już kompletnie rozwścieczyło ukochaną. Porzuciła Ferdynanda i wróciła do poprzedniego narzeczonego Yanko von Racowitza. Zrozpaczony Lassalle zaczął słać obelżywe listy, zarówno do przyszłego teścia, jak i do obecnego narzeczonego byłej narzeczonej. W końcu został wyzwany na pojedynek. Jeszcze niedawno, dla zasady odmówiłby wzięcia udziału w pojedynku, tym razem szedł na niego prawie z radością. Mimo pewnych problemów ze znalezieniem sekundantów, 28 sierpnia 1864 roku w Genewie przeciwnicy oddali do siebie pierwsze strzały.

Lassalle został trafiony, cierpiał tak bardzo, że ból mogły uśmierzyć tylko silne dawki opium. Rana okazała się jednak śmiertelna. Zmarł cztery dni później. Helena wyszła za mąż i po roku została wdową. Yanko zmarł na gruźlicę. O tym, że miłość do młodych piękności może mieć zabójczy koniec, przekonał się również Aleksander Puszkin. W 1829 roku zakochał się w pięknej szesnastolatce Natalii Gonczarowej i poślubił ją dwa lata później. Młoda żona była istotką dość frywolną, otaczał ją bez przerwy krąg wielbicieli. Bywała na niemal każdym balu w carskim pałacu. W końcu wybuchł skandal. Po mieście zaczęła krążyć plotka o rzekomym romansie Natalii z przystojnym baronem Georges’em d’Anthes. Trzeba przyznać, że oficer adorował śliczną mężatkę w sposób, który Puszkina doprowadzał do wściekłości. Czary goryczy dopełnił anonimowy list do poety.

Biografowie Puszkina spierają się o to, czy małżeństwo d’Anthesa z siostrą Natalii zostało zawarte po to, aby stłumić plotki, czy też adorator chciał być jeszcze bliżej żony Aleksandra. Ślub odbył się w styczniu 1837 roku, zaś Puszkin postanowił bronić honoru swojej żony już w lutym. D’Anthes, jako obrażony, strzelił pierwszy, raniąc przeciwnika w podbrzusze. Poeta oddał strzał, zaledwie drasnąwszy oficera w prawą rękę. Lekarze twierdzą, że gdyby Puszkin pojedynkował się dzisiaj, udałoby mu się przeżyć. Uratowałaby go szybka operacja i antybiotyki. Poeta zmarł dwa dni po pojedynku, 10 lutego 1837 roku. Car kazał go pochować bez rozgłosu, spłacił jego długi i zapewnił Natalii pensję. Wkrótce zaczęła krążyć kolejna plotka – jakoby Adam Mickiewicz wyzwał na pojedynek zabójcę Puszkina. Sam zaś d’Anthes musiał wyjechać z Rosji.

Wielu badaczy literatury twierdzi dziś, że dał swoje nazwisko Edmondowi Dantesowi, głównemu bohaterowi powieści Aleksandra Dumasa „Hrabia Monte Christo”. Inni sugerują, że d’Anthes był niewinny, zaś intrygę uknuło dwóch homoseksualistów z książęcymi tytułami, którzy chcieli się zemścić na baronie za jego przygodę z ambasadorem Holandii.

NIE STRZELAM BEZ KALOSZKÓW

Nie minęło kilkadziesiąt lat, a w tym samym miejscu, w którym kiedyś Puszkin strzelał się z d’Anthesem, nad Czarną Rzeką w Sankt Petersburgu, do pojedynku stanęło dwóch znakomitych poetów. Mikołaj Gumilow i Maksymilian Wołoszyn zamierzali walczyć oczywiście z powodu kobiety. Tyle, że ta kobieta nigdy nie istniała, a i do pojedynku właściwie nie doszło. Wszystko zaczęło się w sierpniu 1909 roku, kiedy do słynnego rosyjskiego magazynu „Apollon” zaczęły przychodzić tajemnicze listy na perfumowanym papierze. Ich autorka, jak przypuszczano, piękna kobieta o ciemnych oczach, nie chciała się ujawniać ze względu na pewien sekret z przeszłości. Wkrótce wyszło na jaw nazwisko owej damy. Była to baronowa Cherubina de Gabriak, mówiąca po rosyjsku panna polsko- francuskiego pochodzenia, której rodzina – ze względu na wspomniany już sekret – ograniczała jej kontakty z otoczeniem. Cherubina pisała poruszające wiersze, i wkrótce rozbudziła miłość innych autorów „Apollona”. Zakochany w jej poezji Mikołaj Gumilow zaczął pisywać do poetki namiętne listy, na które ona równie namiętnie odpowiadała.

Po kilku miesiącach okazało się jednak, że ktoś taki jak Cherubina nie istnieje, autorką wierszy była zaś niepełnosprawna nauczycielka, której pomagał redaktor „Apollona”, poeta Maksymilian Wołoszyn. Gumilow poczuł się upokorzony. Jego listy miłosne mogły przecież być czytane przez Wołoszyna i kto wie, czy na niektóre sam nie odpowiadał. Nauczycielka zaklinała się jednak, że owe listy pisała sama, zdawała sobie jednak sprawę, że kiedy Gumilow ją zobaczy, namiętny romans może się skończyć. Pojedynek wisiał w powietrzu. 22 listopada 1909 roku Gumilow i Wołoszyn szli naprzeciwko siebie nad jeszcze skąpaną we mgle Czarną Rzeką. Wołoszynowi nie uśmiechał się wcale pojedynek, wymyślił więc… poszukiwania buta. Oświadczył, że w drodze nad rzekę zgubił w błocie kaloszka i nie zamierza się strzelać, dopóki nie znajdzie buta. Do poszukiwań włączyli się dwaj sekundanci, a po kilkunastu minutach i zrezygnowany Gumilow. Kiedy nieoczekiwanie kalosz się odnalazł, o pojedynkowaniu się nie było już mowy. Atmosfera napięcia pękła jak mydlana bańka, przeciwnicy zawarli rozejm, jednak ich przyjaźń została odnowiona dopiero po 12 latach, na kilka miesięcy przed śmiercią Wołoszyna.

 

Najsławniejszy polski pojedynek, do którego nie doszło, to ten o honor królowej Jadwigi. Kiedy w 1387 roku została posądzona o zdradę, aż 12 rycerzy postanowiło bronić jej honoru. Oskarżyciel wystraszył się tak bardzo, że odszczekał, i to w dosłownym tego słowa znaczeniu, pomówienia. Wbrew pozorom, pojedynkowano się jednak nie tylko o kobiety frywolne i piękne. Historia zna też przypadki pojedynków o damy poważne i inteligentne, na przykład o Marię Skłodowską- Curie. Kilka lat po śmierci męża, Piotra Curie, wybitna chemiczka wdała się w romans z żonatym Paulem Langevinem, słynnym fizykiem. Kochanek nie mieszkał co prawda już z rodziną, jednak para afiszowała się za bardzo swoją miłością; doszło do skandalu. We wszystko wmieszała się pani Langevin, sprawa trafiła do prasy, Paulowi nie pozostało więc nic innego, jak pozwać na pojedynek szefa zajadle tropiącego go magazynu „L’Oeuvre”, niejakiego Gustawa Tery’ego. Jak to często przy pojedynkach bywało, Langevin miał kłopot ze znalezieniem sekundanta. W końcu udało mu się namówić innego naukowca, znanego matematyka Paula Painleve’a, późniejszego premiera Francji. Ten zaś, bardziej obyty ze sprzętem laboratoryjnym niż z bronią, tak nieumiejętnie ją nabił, że nie wypaliła. Pan redaktor natomiast nie przymierzył się nawet do strzału, bo myśląc o przyszłości nauki, przestraszył się, że mógłby zabić naukową sławę.

TAKIE ZOSIE SAMOSIE

Choć w różnych czasach i w różnych miejscach prawo zabraniało pojedynkowania się, gorące głowy nie zważały na zakazy. I co najciekawsze, choć oczywiście wojna to rzecz męska, kobiety równie chętnie chwytały za broń i co więcej wykazywały w czasie walki niesłychaną wręcz zaciętość. Średniowieczna Francja pamięta sądy boże – w Polsce w tej formie nieznane – kiedy to w szranki stawali mężczyźni i kobiety. Panie miały tu pewne fory, zapewnione przez kościelne orzeczenie, w myśl którego kobieta to połowa mężczyzny. Mężczyzna stał więc w dole, który sięgał mu do pasa, w jednej ręce miał dębowy kij, drugą skrępowaną albo wolną. Kobieta biegała wokół dołu z maczugą zrobioną z chusty, w której znajdował się kamień. To, które pierwsze zostało zranione albo pozbawione broni, żywcem zakopywano w dole. Okrucieństwo tego zwyczaju było wówczas czymś naturalnym, wszak nie ludzie decydowali o tym, kto przeżyje, tylko Bóg, a on przecież nie mógł dopuścić do krzywdy niewinnego.

Przez wiele kolejnych lat pojedynek uważano za naturalną formę rozmowy, w którą często wtrącały się siły wyższe, stojące – zgodnie z założeniem – po stronie obrażonego, zhańbionego, czyli ogólnie rzecz biorąc, pokrzywdzonego. Kiedy jednak interwencja sił wyższych zawodziła, trzeba było sobie radzić samemu.  Księżna de Saint-Belmont, żyjąca w XVII w. wdowa, nie mogła zrozumieć, dlaczego pewien oficer kawalerii zamienił jej rezydencję w swoją kwaterę. Nie miał takiego pozwolenia! Kiedy nie pomagały uprzejme prośby, modły i rozmowy, księżna postanowiła wyzwać oficera na pojedynek. Pod listem do oficera podpisała się jako kawaler de Saint-Belmont. Pozwany, sądząc, że będzie walczył z innym mężczyzną, stawił się w miejscu pojedynku. Księżna przebrała się za mężczyznę i szybko wytrąciła broń przeciwnikowi. Leżącemu gburowi nie zostało nic innego, jak prosić o litość. Wtedy nastąpiła scena, będąca nieodzownym elementem każdego filmu płaszcza i szpady. Księżna, ujawniwszy się, oświadczyła: „Mylisz się pan, jeśli sądziłeś, że walczysz z kawalerem. Jestem panią Saint- -Belmont i napominam cię, abyś był bardziej wrażliwy na damskie prośby”. O ile walcząc z mężczyznami, kobiety zachowywały jeszcze pozory fair play, w pojedynkach pomiędzy sobą zapominały o wszelkich hamulcach.

 

W połowie XVII w. dwie Francuzki – Baupret i Arli – starły się w pojedynku, który miał przynieść zwycięstwo piękniejszej. Zamiast skupiać się jednak na walce, obie panie usiłowały rozharatać twarz przeciwniczki. I obydwu się udało… Równą zaciekłością wykazały się dwie damy, które w 1552 r. w Neapolu postanowiły stanąć do pojedynku o ukochanego mężczyznę. Wydarzenie, zanim jeszcze do niego doszło, zrobiło się tak sławne, że w dniu walki zebrał się tłum, wszystkiemu zaś przypatrywał się wicekról. Do dziś opowiada się w Neapolu tę historię, zaś w Muzeum Prado w Madrycie można oglądać przypominający tamte chwile obraz José de Ribery „Pojedynek dwóch kobiet”.

KREW W OPERZE

Najsławniejszą pojedynkującą się kobietą w historii była panna La Maupin, legendarna aktorka i operowa śpiewaczka, która zmarła w 1707 r. Osóbka ta chętnie walczyła, a kiedy się zagalopowała, potrafiła zabić kilku mężczyzn za jednym zamachem. Już w młodym wieku uznała bowiem, że żaden mężczyzna nigdy i w żaden sposób nie będzie jej obrażał. Najpierw więc upokorzyła kolegę aktora, który rzucał w jej kierunku grube żarty, a na pewnym balu, gdy ponownie poczuła się obrażona, bez namysłu stanęła do pojedynku. Jej przeciwnik nie chciał jednak walczyć z kobietą. Doszło do ostrej wymiany zdań i dama została wyproszona z balu. – Wyjdę – oświadczyła dumnie – jeśli ten pan mnie przeprosi. Zamiast przeprosin dwóch drabów chwyciło pannę La Maupin i usiłowało wyprowadzić ją z sali. Ona jednak wyrwała jednemu z nich broń i po chwili panowie, nie bardzo rozumiejąc, co się dzieje, leżeli u jej stóp we krwi. La Maupin odrzuciła broń, poprawiła fryzurę i jak gdyby nigdy nic wróciła na salę balową.

Inna, mniej romantyczna wersja ten opowieści mówi, że diwa przyszła na bal przebrana za mężczyznę i usiłowała poderwać pewną młodą damę. W obronie molestowanej stanęło dwóch mężczyzn, których aktorka pokonała. Uprzedzając pytania, panna La Maupin lubiła mężczyzn, a za mąż wyszła za nauczyciela szermierki. Ostatni „prawdziwy” pojedynek odbył się w Anglii w 1964 roku. O honor kobiety walczyło dwóch studentów Oksfordu, przy czym ten, który stanął w obronie znieważonej, wcale jej nie znał. Zachował się jednak zgodnie z regułami gry, jako że bronić damy powinnien albo mężczyzna jej nabliższy, albo ten, który się zgłosi pierwszy. Wielką sławę zyskały też dwa zupełnie absurdalne starcia. W 1840 roku dwaj dżentelmeni postanowili dochodzić prawdy, rzucając w siebie kulami bilardowymi. Wynik tego dziwnego meczu nie jest znany. Zaś w 1808 roku dwóch Francuzów pojedynkowało się w przestworzach ponad Paryżem, usiłując przekłuć balon przeciwnika. Jeden z przeciwników został zestrzelony i padając na ziemię, zabił swojego sekundanta.