Gdy w międzynarodowych konfliktach zawodzą politycy, ścieżki porozumienia wydeptują filmowcy, artyści, społecznicy
Czekamy na zbawcę
Przekonany o tym jest też inny palestyńsko-izraelski duet – Achinoam Nini i Mira Awad. Podczas Eurowizji w 2009 r. artystki zaśpiewały piosenkę „There must be another way”. Mira – arabska część duetu – ściągnęła na siebie gromy. Uważano, że została „użyta” w celu ocieplenia wizerunku Izraela (w tym czasie pacyfikował strefę Gazy). Arabka reprezentująca Izrael, która na dodatek zaśpiewała fragment tekstu po arabsku, dała polityczny prezent Izraelowi, na który nie zasłużył – mówili Palestyńczycy dziennikarzom stacji telewizyjnej Al Jazeera. „Nasza piosenka niesie przesłanie, żeby podtrzymywać dialog na przekór czasom” – broni się Mira. „Najważniejsze to zachować nadzieję” – dodaje Noa. Obie wierzą, że porozumienie można osiągnąć małymi krokami na poziomie zwykłych ludzi. Potwierdzają, że wciąż jest możliwa przyjaźń między Arabką a Żydówką. Ich własna przetrwała już 10 lat i zaowocowała dwiema płytami, zimno przyjętymi przez obie strony konfliktu. Sari Nusseibeh, filozof i rektor Uniwersytetu Jerozolimskiego, przyznaje, że Palestyńczycy coraz częściej przychylają się do koncepcji dwóch niezależnych państw – Palestyny i Izraela, co jeszcze w roku 1967 było nie do pomyślenia. Również wśród Żydów ta idea znajduje coraz więcej zwolenników – przyznaje Amos Oz, pisarz i twórca ruchu „Pokój teraz”. „Aby wprowadzić ją w życie, po obu stronach musi pojawić się lider z wyobraźnią i wizją” – dodaje Sari Nusseibeh.
Grunt pod wzajemne poznanie położyli francuscy artyści JR i Marco projektem Face 2 Face. Zrobili portrety przedstawicielom kilkudziesięciu zawodów. Każdą twarz wykrzywia groteskowy grymas. Portrety pogrupowano parami, tak aby twarz rolnika, artysty czy sportowca żydowskiego spotkała się z arabskim „odpowiednikiem”. Olbrzymie fotografie zawisły na ścianach domów Tel Awiwu, Ramallah, Betlejem i Jerozolimy oraz na murze dzielącym Arabów i Izraelczyków. „Mamy nadzieję, że projekt pozwoli Żydom i Arabom lepiej się zrozumieć” – mówią jego twórcy. Na małą skalę działają też lokalne organizacje, takie jak The Parents Circle – Families Forum. Skupia ona izraelskie i palestyńskie rodziny, które straciły bliskich w toczącym się konflikcie. Rusza kolejna faza projektu Valley of Peace – sztucznego kanału, który ma połączyć Morze Czerwone z Morzem Martwym. Wzdłuż niego ma powstać izraelsko-jordańsko-palestyńska strefa wolnego handlu, kurorty turystyczne, instytucje finansowe. Wśród 50 członków zespołu Galilee Circus są zarówno dzieci arabskie, jak i żydowskie z okolic miasta Karmiel. „Cyrk jest bardzo specyficznym miejscem” – mówili instruktorzy reporterom stacji BBC. „Artyści, niezależnie od religii i narodowości, muszą sobie zaufać, szczególnie jeśli wykonują akrobacje czy żonglują płonącymi pochodniami”. Fundacja Makom Bagalil, która sponsoruje przedsięwzięcie, organizuje też seminaria „Meet our neighbours” dla nastoletnich uczniów arabskich i żydowskich szkół oraz wolontariuszy z zagranicy.
Kierunek: spokój
Tocząca się w Izraelu wojna rykoszetem trafiła również sąsiedni Liban. Podział na chrześcijan i muzułmanów nie daje wyobrażenia o zróżnicowaniu tego kraju. Muzułmanie dzielą się na skłóconych ze sobą szyitów, sunnitów oraz druzów, ismailitów i alawitów. Najważniejszym z ponad 10 kościołów chrześcijańskich są maronici. Konstytucja gwarantuje, że spośród nich wybiera się prezydenta. Niemniej jednak prężni są też melchici, Ormianie, katolicy obrządku syryjskiego, jakobici (prawosławni), grekoprawosławni. W takim tyglu wystarczyła iskra, by czteromilionowy naród chwycił za broń. Zapłon nastąpił w 1975 r., gdy Tony Nasrallah z Bejrutu miał 14 lat. „Dostałem broń i ustawiono mnie na zielonej linii” – wspomina. „Gdybym nie strzelał do muzułmanów, zostałbym zabity przez moich”. Walczył dwa lata. Na szczęście udało mu się uciec. Do Libanu wrócił dopiero cztery lata temu. Sama wojna trwała z przerwami do 1990 r. Od tamtej pory z przerwami trwa pokój. To, co pozostało, to nieufność. Tony zna paru muzułmanów, ale nie utrzymuje z nimi kontaktów. Woli dogadywać się z szyitami niż z sunnitami, ale tylko jeśli musi. Libańczyków nie rozdzielają teraz barykady, lecz mury – mentalne. Od kilku lat coraz częściej jednak ich drogi przecinają się na szlakach… turystycznych. W roku 2007 spełniło się marzenie Josepha Karama. Zafascynowany turystycznym Szlakiem Apallahów (3500 km długości) chciał stworzyć coś podobnego w Libanie. Dzięki pomocy USA i instytucji prywatnych, w 2007 r. ukończono 440-kilometrowy szlak Lebanon Mountain Trail, łaczący północny i południowy Liban. Zabezpieczono ścieżki, przygotowano przewodników, wydrukowano broszury z opisami trasy i… zasad savoir vivre’u. Szlak prowadzi bowiem przez ziemie i muzułmanów, i chrześcijan, a na poszczególnych odcinkach realizowane są projekty ekologiczne i kulturowe, które angażują lokalną ludność niezależnie od wyznania.
Efekt jest imponujący. Libańczycy, których niełatwo ruszyć z miejsca, zaczęli chodzić po górach. W każdy weekend Lebanon Mountain Trail przeżywa oblężenie. Tym bardziej że w niewielkim kraju wystarczy godzina, by z każdego miejsca dostać się na najbliższy odcinek. Jeśli ktoś się zdecyduje na dłuższy pobyt w górach, ma do dyspozycji pensjonaty i pokoje gościnne w… klasztorach. Zdobywanie Lebanon Mountain Trail szybko przybrało zorganizowaną formę. Powstały grupy trekkingowe, które co tydzień na www.couchsur- fing.org informują o trasie najbliższej wycieczki. Przy zapisach nikt nie pyta o wyznanie. Strona www.couchsurfing.org ma pomagać turystom znaleźć darmowy nocleg w prywatnych domach. Swoje profile mają tu zarówno podróżujący, jak i osoby oferujące nocleg w domu albo po prostu spotkanie i oprowadzenie po mieście.
Korzyści są obopólne. Turysta ma okazję poznać życie lokalne, miejscowy usłyszeć, co się w dalekim świecie dzieje. Członkowie couchsurfingu zaczęli organizować się w grupy zainteresowań, a w zakładce „wydarzenia” pojawiły się informacje o spotkaniach i wycieczkach. Couchsurfing cieszy się sporą popularnością w Libanie oraz w sąsiedniej znienawidzonej (z wzajemnością) Syrii. „Libańczycy nie potrafią się odwdzięczyć za naszą ochronę podczas wojny” – Yiad z Damaszku wypowiada opinię większości Syryjczyków. Natomiast obecność wojsk syryjskich, które wkroczyły do Libanu w trakcie wojny domowej i przedłużyły sobie pobyt o pięć lat, przez większość Libańczyków określana jest mianem okupacji. Również wycofanie się wojsk z terenów Libanu odbyło się w atmosferze międzynarodowego skandalu. Poprzedził je zamach na premiera Rafika Haririego w 2005 r. Choć organy ścigania wykazują wyjątkową niemoc w odkryciu sprawców zamachu, opinia publiczna od razu wskazała winnych – Syrię lub Izrael. To, co nastąpiło potem, można nazwać narodowym powstaniem. Po raz pierwszy jednym głosem odezwali się chrześcijanie i muzułmanie, i jako Libańczycy zażądali wyjścia Syryjczyków. Liban opuścili nie tylko żołnierze. Nieswojo zaczęli się czuć nawet zeuropeizowani mieszkańcy Damaszku, którzy przyjeżdżali tu na weekendowy clubbing. Efekt? Libańczycy do Syrii jeżdżą tylko, kiedy muszą, a w Damaszku zaczęły powstawać pierwsze puby i dyskoteki. Dla Syryjczyków Bejrut stał się miastem zamkniętym.
Chrześcijanin z Bejrutu George Khury po raz pierwszy odwiedził Syrię dwa lata temu. Wraz z grupą chrześcijan, członków couchsurfingu, postanowił wziąć udział w obozie zorganizowanym przez grupę syryjską, głównie muzułmanów. Spotkanie nie było słodkie. Syryjczycy podśmiewali się z zadzierających nosa sąsiadów, Libańczycy narzekali na dziwne zwyczaje gospodarzy, ale wspólnie śpiewali i tańczyli. Wraz z dodaniem siebie do list znajomych na Facebooku rozpoczęła się nieśmiała przyjaźń. „Od tamtej pory spotykamy się i odwiedzamy w miarę regularnie” – mówi George. W końcu Damaszek od Bejrutu dzieli zaledwie 1,5 godziny jazdy taksówką. I choć nadal nienawidzi Syryjczyków, o „swoich” nie da powiedzieć złego słowa.
Przebić się przez mur
Podróżują nie tylko ludzie, ale też ich przekonania. Tego właśnie boją się wodzowie Korei Północnej. Oficjalnie od 1953 r. kraj znajduje się w stanie wojny ze swoją południową sąsiadką. Oba państwa rozdziela najlepiej strzeżona na świecie linia demarkacyjna. Przez jej zasieki nie przenikają na świat praktycznie żadne informacje. Likwidacja tej granicy i zjednoczenie – taki cel stawia sobie Korea Południowa. W 2007 r. w zasiekach udało się zrobić wyłom. Przez linię demarkacyjną po raz pierwszy od 56 lat przejechały dwa pociągi – jeden z Północy, drugi z Południa. Ten jednorazowy kurs kosztował siedem lat przygotowań i 80 mln dolarów, które z Południa trafiły na Północ.
Nieco wcześniej, bo w 2000 roku, rozpoczął się proces łączenia rodzin. Blisko 100 tys. osób złożyło prośby o spotkanie z bliskimi, których rozdzieliła wojna. Zaakceptowano aplikacje od 200, które wspólnie spędziły kilka dni w północnokoreańskim przygranicznym kurorcie. Ostatnie spotkanie odbyło się rok temu. Zaraz po nim zaczęły się pertraktacje, by zwiększyć częstotliwość tej „wymiany”. Atutem Południa były pieniądze na pomoc Północy zniszczonej wówczas przez powódź. Rozmowy storpedował we wrześniu atak na kuter rybacki. Kolejny atak na wyspę Yeonpyeong w listopadzie przypomniał bogatszej sąsiadce, że kraj Kim Dzong Ila może i jest biedny, ale ma broń jądrową. Korea Południowa znajduje się w niezręcznej sytuacji. Z jednej strony dąży do poprawy stosunków między państwami, jednak ustąpienie Północy może po raz kolejny zepsuć relacje z USA, które ciągle krytykują rząd w Seulu za zbyt łagodną politykę. Wciąż jednak rośnie wymiana handlowa i turystyczna, a kolejne klęski żywiołowe pozwalają przenikać przez linię demarkacyjną pracownikom organizacji humanitarnych. Południe wierzy, że chwila zjednoczenia zbliża się dużymi krokami.
Inwestycja w przyszłość
Ruiny mostu w Mostarze stały się symbolem kolejnego rozdartego narodu. Budowla przez blisko 400 lat łączyła dwie części miasta – chrześcijańską i muzułmańską. Zaraz po zakończeniu wojny w roku 1995 rozpoczęto prace nad rekonstrukcją mostu. Choć trwały już w najlepsze, Bośniacy i Chorwaci wciąż się unikali. Wspólne spotkania w jednej z dwóch części Mostaru na kawie mogły stanowić zagrożenie. Jednym z pierwszych mostów między nimi było… Radio 88. Jego założycielka Amna Popovac miała dość słuchania wiadomości na przemian w wersji bośniackiej i chorwackiej. Postanowiła zrobić radio dla wszystkich – dzięki mikropożyczce z USA. Dziś Radio 88 jest jedną z najchętniej słuchanych rozgłośni po obu stronach mostu. Do redakcji przychodzą życzenia zarówno z okazji chrześcijańskich, jak i muzułmańskich świąt. Mikropożyczki to jedna z bardziej skutecznych form pomocy. Przyznawane ofiarom przesiedleń, wojen czy przemocy umożliwiają rozwój małego biznesu. Niewielka suma pozwala założyć piekarnię, domową produkcję pikli lub olejku różanego i stworzyć kolejne miejsca pracy. W Kolumbii programy mikropożyczkowe wymierzone są przeciwko kartelom narkotykowym. 6300 rodzin przystąpiło do projektu kawowego. W zamian za sadzonki dobrej gatunkowo kawy lub kakaowca oraz szkolenia, rolnicy zarzucili uprawę koki. Powoli coś zaczyna się zmieniać. Jak głęboko sięgną te zmiany, nie zależy już tylko od polityków.