W dowolnym momencie można przerwać zabawę lub poprosić obsługę, obserwującą uczestników poprzez kamery, o wskazówkę.
Jestem w gabinecie lekarskim szpitala psychiatrycznego. Pełno tu specjalistycznego sprzętu, są zdjęcia pacjentów leczonych elektro-wstrząsami, zakrwawiony fartuch i krwawa dłoń odciśnięta na prześcieradle. Słabe oświetlenie męczy wzrok, a odgłos burzy wywołuje napięcie. Zegar na ścianie odlicza 45 minut. Tyle czasu dostaliśmy z przyjaciółmi na znalezienie kodu do sejfu, w którym ukryto klucz do drzwi. Waga, krzesło, stetoskop, łóżko z pasami bezpieczeństwa – wszystko może być wskazówką. Jedynie krótkofalówka na biurku przypomina, że w każdej chwili możemy poprosić obsługę o pomoc. Ale kto chciałby to robić, mając taką frajdę. Tak od kuchni wygląda pobyt w escape roomie, czyli pokoju ucieczek – stylizowanym pomieszczeniu, w którym ludzie dają się zamknąć tylko po to, by z niego uciec. I jeszcze za to płacą.
Zasady gry są proste: nie wolno używać siły, trzeba podążać tropem zagadek, współpracować ze sobą i zmieścić się w czasie. Bawić można się oczywiście w pojedynkę, zazwyczaj jednak do pokoi wchodzi 2–5 osób. Największe escape roomy na świecie w Singapurze mają sale dla kilkunastu graczy.
Przygotowane przez właścicieli zagadki to w dużej mierze łamigłówki logiczne. Jedne odpowiedzi prowadzą do kolejnych i służą jako klucz do rozwiązania całej zagadki. Czasem to sudoku, czasem zwykłe puzzle. Zdarzają się zadania sprawnościowe i pytania z wiedzy ogólnej. Niemal każdy pokój jest monitorowany przez obsługę, która w razie potrzeby może dać nam wskazówkę. Wszystko zależy od tego, jak ambitnie podejdziemy do tematu. „Mieliśmy raz parę, która przyszła z nastawieniem, że koniecznie musi wyjść z pokoju w rekordowym czasie. Naszą zabawę rozumieli jako niezdrową rywalizację. Zaraz po wejściu chwycili za telefony i na bieżąco konsultowali ze znajomymi zadania. Ostatecznie i tak nie udało im się wyjść” – wspomina Michał Szlązak, współzałożyciel katowickiego Break the Code.
Wbrew pozorom zmieszczenie się w czasie nie jest prostą sprawą. „Mamy pokoje o różnym stopniu trudności, jednak tylko 15–20 proc. grup wydostaje się w regulaminowym czasie” – mówi Krzysztof Nowocin, właściciel gdyńskiego Walkout.
Przyznaje, że ten poziom trudności jest optymalny. Stawia wyzwania i jednocześnie daje dużo satysfakcji. „Tworzenie zbyt trudnych zagadek nie ma sensu, bo pokoje zamiast zachęcać, zaczną odstraszać ludzi” – tłumaczy.
Ucieknij z prosektorium
Rozrywka jest stosunkowo nowa. Pierwsza gra powstała w 2006 r. w Dolinie Krzemowej. Grupa programistów i fanów Agathy Christie stworzyła pokój zagadek inspirowany kryminałami pisarki. Z ucieczką miał jeszcze niewiele wspólnego, chodziło o oddanie ducha powieści. Pomysł podchwycili Japończycy, którzy w kilka lat uczynili z escape roomów sport narodowy. Takao Kato, który w 2007 r. otworzył w Japonii pierwszy taki lokal, tylko w pierwszym roku działalności miał sześć tysięcy gości. Pomysł rozprzestrzenił się po całej Azji, w 2012 roku powrócił do USA i pojawił się w Europie. Na Starym Kontynencie stolicą tej rozrywki stały się Węgry (kilkadziesiąt pokoi działa w samym Budapeszcie). W Polsce jako pierwszy wystartował wrocławski Let Me Out w 2013 r. W naszym kraju działa 145 firm oferujących aż 367 pokoi ucieczek. Jest w czym wybierać. Katowicki Houdini Games stworzyło realistyczne prosektorium.
W Krakowie znajdziemy laboratorium rzeźnika, w Bydgoszczy – pokój egzorcyzmów. W Dąbrowie Górniczej jest gabinet lekarza psychopaty, w Częstochowie – plan z „Teksańskiej masakry piłą mechaniczną”, a w Gdyni – opuszczony oddział psychiatryczny. Pomysły na wystrój wnętrza są nieograniczone. Break the Code oferuje m.in. statek piracki, celę z Alcatraz i bazę wojskową. W łódzkim Mysterious Room znajdziemy Morię – słynną krainę krasnoludów z „Władcy Pierścieni” i pokój Indiany Jonesa. W zamkniętym pomieszczeniu można wyczarować wszystko – twórców escape roomów ogranicza jedynie wyobraźnia.Tajemnica sukcesu danego miejsca tkwi w ciekawej aranżacji i stworzeniu odpowiedniego klimatu. Ogromną popularnością cieszą się escape roomy, których motywem przewodnim są sceny z horrorów. W Stanach Zjednoczonych firma Room Escape Adventures wyspecjalizowała się w straszeniu klientów żywymi trupami.
Rozwiązując zagadki trzeba uważać na przykutego do ściany zombie, który rzuca się i wije, próbując ugryźć każdego, kto znajdzie się w zasięgu jego zakrwawionych zębów. Co pięć minut łańcuch zostaje poluzowany o kilka centymetrów, by po godzinie objąć zasięgiem cały pokój. Jeśli nie znajdziecie rozwiązania, skończycie w paszczy zombie! „Rosnąca popularność escape roomów absolutnie mnie nie dziwi” – mówi Matt Parker z New York University Game Center, projektant gier, nauczyciel i artysta multimedialny. „Wydaje się, że trudno nas oderwać od komputera i multimediów, wszystko zależy jednak od perspektywy. Ludzie chcą grać razem, a tego typu rozrywka daje wręcz teatralne doświadczenia. Choćby z tego powodu jeszcze przez pewien czas będzie cieszyła się sporym zainteresowaniem” – tłumaczy w rozmowie z „Focusem”.
Owa teatralność nie wzięła się z niczego. Korzeni escape roomów należy szukać w grach komputerowych typu point-and-click („Maniac Mansion” czy „Myst”), gdzie scenografię ograniczały jedynie możliwości techniczne. I choć pierwsze gry powstawały jeszcze na komputerach 8-bitowych, produkcje sprzed kilku lat zachwycają już detalami. W pewnym momencie przeniesiono je do świata realnego.Jak pracujesz w stresie?
Pokoje ucieczek szybko zostały docenione przez ekspertów od HR-u. Jednymi z pierwszych gości lokali w USA były takie firmy jak Google, Facebook czy Twitter. Zdaniem ekspertów to świetne miejsce na imprezy integracyjne, bo oprócz zabawy uczą współdziałania i pracy w grupie. Można przy tej okazji też sprawdzić, jak radzimy sobie w stresie i pod presją czasu. Przekonała się o tym Agnieszka Taper, socjolog Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego w Warszawie. „Sama bawiłam się w escape roomach i przyznam, że rozrywka jest świetna, bo wymaga refleksu, szybkiego myślenia i spostrzegawczości. Jako socjolożce dała mi przy okazji możliwość obserwowania różnych grup. Za pierwszym razem byłam w escape roomie z okazji mojego wieczoru panieńskiego z przyjaciółkami i przyznam, że zachowywały się inaczej niż mężczyźni, z którymi byłam za drugim razem. Kobiety współpracowały ze sobą, panowie byli zbyt samodzielni i przez to nieco chaotyczni” – wspomina.
Czynnik integracyjny docenia też dr Katarzyna Serafińska z Instytutu Psychologii Uniwersytetu Wrocławskiego, choć nie bez zastrzeżeń. „W czasach, które przekonują nas, że wartościowe jest granie na siebie i rywalizacja, ćwiczenie się w kooperacji wydaje się zaletą, choć nie przeceniałabym jej. Zwiększona adrenalina szkodzi i eksploatuje nasz organizm. Żyjemy w czasach nadmiaru bodźców i stymulacji, na co dzień funkcjonujemy pod większym wpływem adrenaliny niż sto lat temu. Naukowcy i terapeuci raczej biją na alarm, przypominając o relaksie i wyciszeniu” – tłumaczy psycholog. Jednym słowem, co za dużo to nie zdrowo. Przed zbyt częstymi wizytami w escape roomach powstrzyma nas z pewnością czynnik ekonomiczny – wizyta to koszt 80-200 zł.
Co bardziej sceptyczni widzą w escape roomach jedynie chwilową modę i wróżą im krótki żywot. Faktem jest, że z biznesowego punktu widzenia trudno przyciągnąć klienta po raz drugi do tego samego miejsca. „Skoro każdy pokój odwiedza się tylko raz, to konkurencja w tej branży praktycznie nie istnieje” – mówi Karolina Czyczerska z wrocławskiego Let Me Out. „Jeśli komuś spodobają się nasze pokoje, będzie szukał tej rozrywki dalej i odwrotnie. Jeśli był wcześniej gdzie indziej i dobrze się bawił, trafi i do nas” – tłumaczy.
Jeśli firma chce utrzymać się dłużej, musi co jakiś czas zmieniać aranżację pokoi. „Co pół roku” – zdradza Michał Karczewski z łódzkiego Find Out, który ma za sobą już cztery zrealizowane scenariusze, dwa kolejne realizuje obecnie. „Dziś rynek jest już pełen, musimy się starać o klienta. Podobnie jak wiele osób z branży, zaczynaliśmy od prostego pokoju w klimatach PRL, bo można go wyposażyć najtaniej. Każdy następny jest już bardziej zaawansowany i droższy. Tylko na obicie ścian naszej »leśniczówki« i »szopy«, które mamy obecnie w ofercie, zużyliśmy trzy tony drewna” – zdradza. Podobnego zdania jest Dawid Łuszczewski z gliwickiego Open the Door. „Przyszedł czas, w którym konkurencję trzeba bić nie tylko pomysłami, ale i wysoką jakością” – przyznaje.
Cena wyposażenia pokoju waha się od kilkuset złotych do kilkudziesięciu tysięcy. Najbardziej efektowne pomieszczenia na pewno przyciągną tłumy i zyskają sławę. Po cichu mówi się, że do wykorzystania są jeszcze stare szkoły, opuszczone fabryki i magazyny. Tego typu „nawiedzony dom”, liczący kilka pięter, ma powstać w Japonii.
A jak się skończyła moja wizyta w escape roomie? Udało mi się wydostać z „psychiatryka”… cztery minuty po czasie. Pozostał więc niedosyt i ochota na sprawdzenie się po raz kolejny.