Przez ostatnie dekady przecież synonimem „luzu” i dobrej zabawy było wychodzenie na imprezy (niegdyś prywatki, a jeszcze dawniej dancingi), koncerty, do kina i tak dalej. Kto siedzi w domu, ten jest smutasem, nie ma życia i w ogóle lepiej nawet o nim nie wspominać.
„To największa generacja kanapowców” – pisze o milenialsach tymczasem New York Post. Jak to? Przecież kwitną festiwale muzyczne, wraz z wiosną w plenerze pełno ludzi, o co więc chodzi?
Dziennikarze nowojorskiej gazety sugerują, że zmianę widać przede wszystkim w czasie korzystania z internetowych transmisji seriali, programów i audycji. Młodzi stanowczo chętniej spędzają wieczory na maratonie ulubionego serialu, pod kocykiem przed konsolą albo przy ulubionej grze komputerowej. Znacie hasło „Netflix and chill”? Można powiedzieć, że jest równie nośne co „No future” z czasów punka.
Niektórzy, jak choćby New York Post, narzekają na pasywność młodych. Na podstawie badania firmy Heineken z 2016, wedle którego około 75% młodych ludzi nie ma ochoty przesadzać z piwem, wnioskują, że nie są wystarczająco „cool” by się upić. Kolejnym problemem ma być brak zawiązywania więzi społecznych, czego dowodem jest popularność aplikacji randkowych.
Trochę widać w tych narzekaniach pewną schizofrenię, bo zaraz po zarzutach odnośnie przedmiotowego traktowania randek pojawia się oskarżenie o bycie nudnym. Można to zresztą porównać do wielu tekstów obecnych w polskich mediach. Młodzi są albo postrzegani jako wyzuci z empatii hedoniści, którzy chcą się jedynie bawić i spełniać własne oczekiwania, albo jako nieprzystosowani do rzeczywistości, którzy nie będą w stanie „pociągnąć dalej” świata, bo nie są wystarczająco męscy („ci w rurkach), kobiecy („babochłopy”) albo nie spełniają innych oczekiwań.
Taką dyskusję można podsumować trafną myślą Kazika Staszewskiego: „najbardziej mnie teraz wkurwia u młodzieży to, że już więcej do niej nie należę”, którą zawarł w piosence „No spiking inglese”. Kawałek w tym roku kończy 20 lat z tym, że dzieciaki, które go kiedyś słuchały dziś często są rodzicami/starszymi kolegami z pracy i wytrząsając sól z brody narzekają na to jak to młodzi nie potrafią się bawić. A może właśnie to oni potrafią?
Wydaje mi się, że nadeszło pokolenie, które wreszcie potrafi się samo przed sobą przyznać, że nie musi nikomu udowadniać, że jest „cool”. Jeśli nie ma ochoty brodzić we własnych wymiotach po lepkiej podłodze klubu albo zasypiać na chodniku tylko dlatego by innym pokazać jak bardzo potrafi żyć na krawędzi – nie robi tego. Zostaje w domu i spędza czas po swojemu. Robi to, co większość starszych od nich, którzy przy tym często mówią „jak dobrze, że wreszcie mogę odpocząć”. Może właśnie powinniśmy pogratulować młodym ludziom, że chcą oszczędzić sobie 20 lat niszczenia wątroby i docierania do punktu, kiedy czują się ze sobą na tyle dobrze by odpoczywać na swój własny sposób, a nie przyjęty przez jakąś normę?
Brak buntu w tym momencie staje się buntem, a po ostrych imprezowiczach nadszedł czas kanapowych królów i królowych. Nic w tym złego, sam się chętnie do nich przyłączę. Życie smakuje lepiej, gdy nie trzeba niczego udowadniać. Także własnej „młodzieżowości”.
Źródło: New York Post