Dr James Fadiman ukończył studia na Uniwersytecie Harvarda oraz Uniwersytecie Stanforda i jest uważany za jednego ze współtwórców „psychologii transpersonalnej” – obok takich badaczy jak Stanislav Grof, Abraham Maslow czy Viktor Frankl. W 1975 roku przyczynił się do założenia prywatnej uczelni wyższej Institute of Transpersonal Psychology, która obecnie nosi nazwę Sofia University. W latach 60. prowadził pionierskie eksperymenty dotyczące tego, w jaki sposób psychodeliki zmieniają zdolność do rozwiązywania problemów. Zajmuje się tworzeniem bazy danych na temat wpływu mikrodawkowania i jest autorem wielu książek, między innymi The Psychedelic Explorer’s Guide: Safe, Therapeutic, and Sacred Journeys Paperback (Przewodnika psychodelicznego podróżnika. Bezpieczne, terapeutyczne i święte podróże).
Maciej Lorenc: Czego współcześni mieszkańcy świata zachodniego mogą nauczyć się z doświadczeń psychodelicznych?
Dr James Fadiman: Gdyby to pytanie zadała osoba bez jakiejkolwiek wiedzy na temat psychodelików, mógłbym odpowiedzieć, że to trochę tak, jakby niepiśmienny człowiek zapytał bibliotekarza, czego może się nauczyć w bibliotece. Zważywszy jednak na wyrafinowanie naszych czytelników, pozwolę sobie wymienić kilka głównych nauk, o których użytkownicy psychodelików donoszą najczęściej.
Po pierwsze: jeżeli doświadczenie jest pozytywne, niemal zawsze prowadzi do poczucia większej bliskości z innymi ludźmi, do większej łatwości w dogadywaniu się z nimi i do większego szacunku wobec nich. W pewnym stopniu wynika to z poprawy obrazu własnej osoby. Równie ważne jest jednak to, że kiedy zanikają granice oddzielające od siebie ludzi, mogą powstać pomiędzy nimi znacznie silniejsze więzi.
Po drugie: oprócz poczucia większej bliskości z innymi, równie często pojawia się poczucie większej bliskości ze światem przyrody. Niektóre osoby mają wrażenie, że wyszły ze stanu nierównowagi wywołanego przez cywilizację. Ludzie przyjmujący psychodeliki w pięknym otoczeniu na łonie natury często opowiadają o tym, że odzyskali kontakt z matrycą całego życia. Kiedy ludzie prosili Alberta Hoffmana o udzielenie jakiejś porady dotyczącej zażywania psychodelików, konsekwentnie sugerował: „Zawsze przyjmujcie je w otoczeniu przyrody”.
Po trzecie: nawet osoby zażywające psychodeliki wyłącznie w celach rekreacyjnych stopniowo dochodzą do wniosku, że ich osobowość stanowi fragment szerszej jaźni. Za sprawą tych substancji niektórzy ludzie zaczynają zdawać sobie sprawę, że neurotyczne zachowania są zaledwie wzorcami istniejącymi w ramach osobowości, przez co zmniejsza się wpływ owych wzorców na ich faktyczne uczucia i zachowania. Przypomina mi to o pewnej sytuacji, która miała miejsce podczas jednego z moich spotkań ze studentami na samym początku istnienia Institute of Transpersonal Psychology. W pewnym momencie jedna z osób wstała i zaczęła nerwowo opowiadać o rzeczach, które chciała zmienić w swoim życiu. Po chwili jednak się uspokoiła i uśmiechnęła, po czym powiedziała do grupy: „Przed chwilą przemówiła moja udręczona osobowość, a nie ja. Weźcie to pod uwagę, gdy będziecie zastanawiać się nad moimi słowami”.
Po czwarte: doświadczenia mające największy wpływ na życie pojawiają się wtedy, gdy ludzie w bezpośredni sposób doświadczają rdzenia wielkich tradycji religijnych. Niektórzy opisują tego rodzaju przeżycia jako „widzenie Boga”, inni jako „łączenie się z Bogiem”, a jeszcze inni jako „bycie Bogiem”. W ostatnim przypadku mamy zazwyczaj do czynienia z sytuacją, w której człowiek zdaje sobie sprawę, że jest „Bogiem” i że wszyscy inni ludzie również są „Bogiem” – tak samo jak wszystkie ożywione i nieożywione elementy świata przyrody. W jednej z ksiąg Starego Testamentu pojawia się stwierdzenie, że żaden człowiek nie może oglądać boskiego oblicza i pozostać przy życiu. Daje ono do zrozumienia, że postrzeganie świętości w sposób bezpośredni nie jest bezpieczne.
Niemniej jednak z postpsychodelicznego punktu widzenia można zinterpretować je w następujący sposób: kiedy ktoś zobaczy boskość, ulegnie przemianie. Tego rodzaju osoba zmienia sposób postrzegania samej siebie za sprawą konfrontacji z ciągłością życia, które trwa przed jej narodzinami i po jej śmierci. Zaczyna w bezpośredni sposób doświadczać własnej zdolności do kochania wszelkiego istnienia, przez co pojawia się w niej zachwyt i wdzięczność.
Mógłbym wymienić jeszcze wiele innych nauk płynących z przeżyć psychodelicznych, ale te wydają mi się najważniejsze. W wywiadzie z 1999 roku Ken Kesey powiedział: „Kiedy człowiek znajduje się pod wpływem psychodelików, nie myśli o rasie ani o płci. Czasami nie wie nawet o tym, do jakiego gatunku przynależy. Nie znam żadnej osoby, która po tego rodzaju doświadczeniu nie stała się bardziej ludzka, troskliwa i wyrozumiała”.
W latach 60. prowadził pan badania dotyczące wpływu psychodelików na kreatywność i zdolność rozwiązywania problemów. Czego dowiedział się pan o ludzkim potencjale za sprawą tych eksperymentów?
– W ciągu ostatnich kilkuset lat zmienił się sposób, w jaki społeczeństwo ocenia wartość pracy twórczej. Wcześniej panowała zgoda co do tego, że osoba kreatywna jest w pewnym stopniu pomysłowa, a w pewnym stopniu pomagają jej istoty lub siły istniejące poza jej indywidualną osobowością. Niektórzy ludzie mieli więc poczucie, że są prowadzeni przez muzy, anioły lub inne byty niefizyczne. Czasami po prostu słyszeli lub otrzymywali instrukcje, które w ich mniemaniu docierały do nich spoza granic ich indywidualnego jestestwa. Mozart, Beethoven i Wagner uważali, że muzyka jest im przez kogoś przekazywana. Dickens natomiast powiedział: „Jakaś dobroczynna moc pokazała mi wszystko”. Thackeray z kolei stwierdził: „Czuje się tak, jakby moim piórem poruszała jakaś tajemna siła”. Podobne przykłady można znaleźć we wszystkich dziedzinach, w których mamy do czynienia z ekspresją twórczą.
W latach 60. należałem do grupy badawczej, która brała pod uwagę tego rodzaju doniesienia. Podawaliśmy ludziom psychodeliki i zachęcaliśmy ich, aby skupili się na problemach, które bardzo chcieli rozwiązać. Pracowaliśmy w ten sposób z naukowcami, inżynierami i architektami, ponieważ wartość pomysłów proponowanych przez przedstawicieli tych grup zawodowych można określić w obiektywny sposób. Podobny eksperyment przeprowadzono wcześniej z udziałem artystów, ale nikt nie był w stanie jednoznacznie ocenić rezultatów.
Wyniki naszych badań z naukowcami nawet dla nas były niesamowite, ponieważ każda sesja psychodeliczna prowadziła do powstania produktów, patentów i publikacji. Znaczną część swojej książki Przewodnik psychodelicznego podróżnika poświęciłem osobistym raportom tych naukowców. Kiedy jednak byliśmy w połowie badań, rząd Stanów Zjednoczonych kazał zakończyć wszystkie tego rodzaju projekty. Z tego względu nasze wyniki pozostały właściwie niezauważone.
Warto przy tej okazji wspomnieć, że dwóch laureatów Nagrody Nobla – Francis Crick i Kary Mullis – przyznało, że doświadczenia psychodeliczne miały ogromne znaczenie dla ich pracy badawczej. Podejrzewam, że jest więcej takich osób. Nie wiadomo czy Crick przyjmował LSD przed odkryciem kształtu DNA, ale bez wątpienia używał tej substancji w trakcie realizowania swoich późniejszych projektów.
Nieskończenie wiele inspiracji wyniesionych z doświadczeń psychodelicznych można także zobaczyć na festiwalach Burning Man. Nie ulega wątpliwości, że wiele spośród prezentowanych tam wymyślnych, ekstrawaganckich i niezwykle oryginalnych dzieł sztuki oraz nowinek technologicznych stanowi konsekwencję przyjmowania psychodelików. Jeżeli ktoś nie chce albo nie jest w stanie uczestniczyć w Burning Manie, zawsze może obejrzeć na YouTube wspaniałe filmy pokazujące tamtejszą sztukę i artystów.
Miłośnikom tajemnic mogę natomiast zdradzić, że w Dolinie Krzemowej działa wiele firm, których główne produkty powstały za sprawą umysłów otworzonych przy użyciu psychodelików. Steve Jobs powiedział kiedyś, że przeżycia psychodeliczne należały do najważniejszych doświadczeń w jego życiu. Wiele osób związanych z kalifornijskim przemysłem komputerowym w podobny sposób ocenia swoje eksperymenty z psychodelikami.
Wraz z dr Sophią Korb zebrał pan sprawozdania od niemal dwóch tysięcy osób, które z różnych powodów przyjmują mikrodawki psychodelików. Jakie są potencjalne korzyści i zagrożenia związane ze stosowaniem tej metody?
– Napisało do nas kilka tysięcy ludzi z pięćdziesięciu jeden krajów. Połowa z nich zmaga się z depresją. W większości przypadków osoby te próbowały różnego rodzaju leków i albo z nich zrezygnowały, albo próbują je odstawić, ale nie są w stanie tego zrobić. Odezwało się do nas również wiele osób, które nie zmagają się z żadnymi dolegliwościami fizycznymi ani psychicznymi, ale po prostu chcą być bardziej kreatywne i produktywne.
Stworzyliśmy stronę microdosingpsychedelics.com i prosimy odwiedzających ją internautów o zastosowanie trzydniowego protokołu badawczego. Pierwszego dnia przyjmują niewielką dawkę substancji psychodelicznej, po czym robią dwa dni przerwy. Następnie powtarzają ten cykl dziesięć razy, czyli przez jeden miesiąc. Po upływie tego czasu dość dobrze wiedzą, co jest dla nich najlepsze i co powinni zmienić. Większość ludzi zmniejsza częstotliwość przyjmowania mikrodawek, a wielu z nich zmniejsza również dawkę z dziesięciu mikrogramów na siedem lub osiem mikrogramów. Bardzo niewiele osób zaczyna przyjmować mikrodawki częściej albo w większych ilościach. Nasz trzydniowy protokół wydaje się bezpieczny, a na dodatek zapobiega powstawaniu tolerancji na substancję psychoaktywną. Oczywiście istnieją również inne podejścia do mikrodawkowania, ale nie uwzględniliśmy ich w naszym badaniu.
Nie słyszeliśmy o jakichkolwiek poważnych dolegliwościach związanych z przyjmowaniem niskich dawek psychodelików w ramach naszego trzydniowego protokołu. Nie zmienia to jednak faktu, że mikrodawki zazwyczaj niezbyt dobrze wpływają na ludzi, których głównym problemem są stany lękowe. Sugerujemy więc im, aby nie przyjmowali nawet niewielkich ilości psychodelików. Niektórzy daltoniści opowiadają natomiast o tym, że pod wpływem mikrodawek zaczynają widzieć powidoki. Im również odradzamy tę technikę. Warto również wspomnieć, że użytkownicy grzybów psylocybinowych czasami uskarżają się na lekkie dolegliwości żołądkowe.
Część osób nie dostrzega żadnych efektów wywoływanych przez niewielkie dawki psychodelików i dość szybko przestaje je przyjmować. Ogromna popularność mikrodawkowania świadczy jednak o tym, że większość ludzi czerpie korzyści ze stosowania tej metody. W raportach pojawiają się wzmianki o wielu różnych pozytywnych zmianach i zasadniczo można powiedzieć, że za sprawą mikrodawek ludzie funkcjonują lepiej. Jest to oczywiście dość ogólne stwierdzenie. Zebrane przez nas sprawozdania wskazują jednak na to, że stosowanie mikrodawek prowadzi do mniejszej podatności na depresję, bardziej pozytywnych uczuć, lepszych nawyków związanych z pracą, lepszych ocen w szkole, mniejszej częstotliwości bólów migrenowych i wielu innych zmian.
Podkreśla pan, że podczas sesji psychodelicznych ogromne znaczenie ma obecność wykwalifikowanego przewodnika. Z oczywistych względów tego rodzaju osoba jest niezwykle ważna podczas terapii psychodelicznej. Czy jednak jest niezbędna również w sytuacjach, w których ludzie przyjmują psychodeliki w samotności, aby za ich pomocą lepiej poznać własne wnętrze?
– W kwestii przewodników psychodelicznych jestem niemalże prawicowym fanatykiem. Wynika to z tego, że ludziom bardzo trudno znaleźć sposób na obejście swoich słabości, zwłaszcza podczas eksploracji własnego wnętrza i doświadczeń psychodelicznych. Oczywiście nie ma nic złego ani niewłaściwego w tym, że niektóre osoby wolą przyjmować psychodeliki samotnie w bezpiecznym miejscu albo na łonie natury. Jednak samotność wydaje się ograniczać zasięg, głębię i wartość przeżyć dostępnych podczas podróży psychodelicznej.
Czasem zdarza się tak, że w trakcie sesji ludzie natrafiają na jakąś osobistą przeszkodę i nie mają przy sobie żadnej osoby, która mogłaby im pomóc. Próbują wówczas zablokować tę część doświadczenia albo od niej uciec. Tego rodzaju reakcje zawężają i zniekształcają poszerzoną świadomość, a nawet mogą być przyczyną bardzo trudnych i mrocznych przeżyć, które mogą zmienić się w bad trip (tłum. polskie: “zła podróż” – slangowe określenie używane w odniesieniu do nieprzyjemnych i przytłaczających doświadczeń psychodelicznych).
Kiedy używam słowa „przewodnik”, nie chodzi mi bynajmniej o kogoś w rodzaju ludzi kierujących wycieczkami autokarowymi. Takie osoby zazwyczaj nakazują turystom patrzeć w określoną stronę i opowiadają im o rzeczach, które nikogo nie interesują. Przewodnik psychodeliczny przypomina raczej kogoś, kto pomaga innym wspiąć się na szczyt góry. Może ci powiedzieć: „Kiedy dojdziesz do rozwidlenia, skręć w prawo. Po dwudziestu minutach dojdziesz do miejsca, z którego roztacza się wspaniały widok”. Wędrówka pozostaje wtedy w całości twoim własnym doświadczeniem, ale masz u swojego boku osobę, która prowadzi cię ku bardziej pozytywnym aspektom podróży i pomaga w uniknięciu potencjalnych problemów. Dzięki temu cała wycieczka staje się bardziej ekscytująca i niezapomniana.
Przewodnik może zaoferować swoje wsparcie, gdy uczestnicy sesji poczują strach lub dezorientację. Wiele osób obawia się tego, że oszaleją, umrą lub utracą przekonania, które mają dla nich fundamentalne znaczenie. W tego rodzaju sytuacjach przewodnik może wypowiedzieć kilka słów albo nawet delikatnie dotknąć uczestnika sesji, aby pomóc mu w przezwyciężeniu strachu. Kiedy ludzie przebijają się na drugą stronę, bardzo często zaczynają się śmiać z absurdalności swoich wcześniejszych obaw. Widać to wyraźnie na przykładzie poczucia „umierania”. W wielu przypadkach jest to ostatnia reakcja obronna naszego ego, które zaczyna tracić kontrolę nad naszym życiem, w związku z czym próbuje nas przestraszyć.
Rozmawiałem kiedyś ze znaną nauczycielką zen, która powiedziała, że od wielu lat gniewa się na swojego brata. Kilka minut później w jednoznaczny sposób dała jednak do zrozumienia, że zrobiłaby dla niego wszystko. Na pewnym poziomie wciąż czuła gniew, nie miał on jednak decydującego wpływu na podejmowane przez nią decyzje. Pojawiające się w niej emocje były niezwykle silne, ale nie zaciemniały jej umysłu.
Niektórzy ludzie pełniący funkcję przewodnika są niezwykle stanowczy, a wręcz nachalni. Dotyczy to zwłaszcza psychoterapeutów. Kiedy jednak człowiek znajduje się w sprzyjającym otoczeniu i przyjmuje wystarczająco wysoką dawkę substancji psychodelicznej, obecność wykwalifikowanego przewodnika może być dla niego bardzo korzystna. Wiele osób – zarówno klientów, jak i terapeutów – twierdzi, że podczas jednej sesji z użyciem psychodelików można dokonać postępów, które normalnie wymagałyby wielu miesięcy pracy.
Mówiąc w skrócie: przewodnik przypomina trochę osobą pomagającą nam w przeskoczeniu przez wysoki płot, którego nie bylibyśmy w stanie pokonać samodzielnie.
Wiele osób kojarzy pana z psychologią humanistyczną i transpersonalną. Jakie znaczenie miały dla pana te nurty?
– Nie jest to łatwe pytanie. Psychologia humanistyczna była początkowo formą protestu przeciwko dwóm dominującym trendom w psychologii: przeciwko psychoanalizie prezentującej bardzo negatywną wizję ludzkiego potencjału i przeciwko behawioryzmowi, który jest co prawda moralnie neutralny, ale zakładał, że cała aktywność świadomości jest zawarta wewnątrz organizmu i pozostaje w bezpośredni sposób powiązana z procesami fizycznymi. Psychologia humanistyczna powróciła do koncepcji Williama Jamesa, który jako pierwszy zdefiniował i stworzył pole zainteresowań psychologii. Twierdził on, że powinniśmy badać wszystkie aspekty świadomości, nawet najbardziej niepopularne i kontrowersyjne. Podczas moich studiów psychologicznych uczono mnie teorii, które zbyt często ignorowały cielesność, odmawiały realności odmiennym stanom świadomości i koncentrowały się na psychopatologii. Psychologia humanistyczna jawiła mi się natomiast jako optymistyczny, pełen miłości i afirmujący życie sposób na uleczenie ran świata.
Miałem już za sobą głębokie doświadczenia psychodeliczne, więc pozytywne założenia psychologów humanistycznych były dla mnie niezwykle zachęcające. Jednak wiele osób zaangażowanych w rozwój tego nurtu – między innymi jego założyciel Anthony Sutich – przez cały czas natrafiało na barierę w postaci antyduchowego nastawienia, które było pokłosiem psychoanalizy i behawioryzmu, ale także nauki jako takiej. W pewnym momencie zaczęliśmy odkrywać, że nasze przeżycia pod wieloma względami przypominały doświadczenia mistyków i świętych z wielu tradycji. Musieliśmy wówczas odejść od psychologii humanistycznej i stworzyć nurt, który obecnie jest określany mianem psychologii transpersonalnej. Mówiąc najprościej: psychologia transpersonalna to dziedzina zajmująca się nie tylko badaniem patologii i normalności, ale także kreatywności i duchowości.
Ten nowy nurt miał na mnie ogromny wpływ, ponieważ sprawił, że nawiązałem kontakt z nauczycielami duchowymi. Wielu z nich stało się dla mnie wzorami do naśladowania i udzieliło mi bezcennych nauk dotyczących tego, w jaki sposób mogę kontynuować swoje życie po ujrzeniu jądra wszechświata. Przestałem opierać się na nowo powstałych rusztowaniach zachodniej psychologii, która liczyła sobie wtedy zaledwie sto lat. Nagle zetknąłem się z tysiącami lat uważnej obserwacji duchowych przeżyć, wglądów i sekwencji leżących u podstaw naszego rozwoju. Czułem się tak, jakbym został wpuszczony do skarbca. Wszędzie widziałem drogocenne klejnoty.
Wraz z Robertem Fragerem założyliśmy wtedy ośrodek edukacyjny, którego program obejmował nie tylko pełne spektrum zagadnień poruszanych przez psychologię, ale również lekcje i praktyki przekazywane w ramach różnych tradycji duchowych. Po trzydziestu pięciu latach kształcenia doktorów i magistrów nasza szkoła uległa rozwojowi, a następnie zmieniła się w Sofia University, pierwszy uniwersytet transpersonalny.
Psychologia transpersonalna początkowo pomagała mi zrozumieć moje własne doświadczenia psychodeliczne. Obecnie oddaję część tego, czego się od niej nauczyłem.
Badał pan potencjał psychodelików jeszcze przed ich ogólnoświatową delegalizacją. Jak wspomina pan ten okres z perspektywy czasu?
– W latach 60. byłem pracownikiem organizacji International Foundation for Advanced Study, która dysponowała rządowym pozwoleniem na podawanie psychodelików w kontekście duchowo-terapeutycznym. W tym czasie studiowałem na Stanford University na wydziale, którego kadra albo nie miała pojęcia o doświadczeniach psychodelicznych, albo się ich bała. Czułem się jak podwójny agent. Zawsze pojawiałem się na uczelni w marynarce i krawacie, przez co wydawałem się bardziej ułożony niż moi profesorowie. Wieczorami natomiast czytałem święte księgi buddyzmu tybetańskiego, teksty sufizmu lub materiały dotyczące szamanizmu. Miałem również kontakt z Merry Pranksters i ich charyzmatycznym przywódcą Kenem Keseyem, a także z Timem Learym i Richardem Alpertem, którzy pracowali na Uniwersytecie Harvarda. Był to niesamowicie cudowny i zabawny okres. Gwałtowna fala psychodelicznych wglądów skutecznie napierała na najważniejsze instytucje takie jak uniwersytety czy wojsko, a ja unosiłem się na grzbiecie rewolucji kulturalnej i byłem zachwycony tym, że w swojej karierze zawodowej mogę zajmować się dążeniem do tego, aby substancje psychodeliczne były wykorzystywane w najlepszy możliwy sposób.
Żyliśmy na dzikiej granicy i byliśmy skłonni zrezygnować z bezpieczeństwa oferowanego przez istniejącą kulturę, aby móc skupić się na rzeczach, które odkrywaliśmy i tworzyliśmy. Na dwa lata wraz z żoną dołączyliśmy do grupy ludzi, którzy wspólnymi siłami budowały komunę Lama Foundation niedaleko miasta Taos w stanie Nowy Meksyk. Wszystkie te osoby starały się zrozumieć swoje postpsychodeliczne życie. Owa komuna jest obecnie wspólnotą, szkołą i ośrodkiem rozwoju duchowego. International Foundation for Advanced Study zostało zamknięta wkrótce po tym, jak rząd odebrał nam pozwolenie na podawanie psychodelików. Warto zaznaczyć, że pracownicy Uniwersytetu Stanforda aż do dziś mają niewielkie pojęcie o stosowaniu i wartości psychodelików.
Po jakimś czasie wiele osób pamiętających tamten okres zaczęło publikować swoje wspomnienia, które często koncentrowały się na nieudanych przedsięwzięciach, na rządowej opresji i na osobach, które oszalały. W mojej pamięci te czasy wyglądały nieco inaczej, więc postanowiłem w końcu napisać powieść, którą zatytułowałem The Other Side of Haight. Zrobiłem to częściowo dlatego, aby sprostować niektóre informacje. Akcja książki toczy się w dzielnicy Haight-Ashbury w San Francisco i opowiada o tym, że banda radosnych i eksperymentujących z narkotykami hipisów przejmuje finansowany przez CIA burdel, w którym mężczyznom podawane jest LSD, a ich spotkania z prostytutkami są obserwowane przez weneckie lustro. Postacie hipisów są fikcyjne, ale eksperyment CIA naprawdę miał miejsce. Napisałem tę powieść, żeby przypomnieć o pozytywnym etosie nowo powstałej społeczności psychodelicznej i przy okazji przedstawić opis udanego doświadczenia wywołanego przez wysoką dawkę substancji psychodelicznej. Nie byłem pierwowzorem żadnej z postaci zaprezentowanych w tej książce, ale mogłem zamieścić w niej wiele wspomnień dotyczących wydarzeń i ludzi z tamtego okresu.
Udało mi się pozostać na Uniwersytecie Stanforda na tyle długo, że napisałem pierwszy doktorat z psychologii poświęcony efektywności terapii z użyciem LSD. Wszystkie ówczesne badania zostały jednak niespodziewanie wstrzymane, więc dopiero w zeszłym roku opublikowałem najważniejsze wnioski wyciągnięte z naszych badań. Przedstawiłem je w kilku rozdziałach mojej książki Przewodnik psychodelicznego podróżnika.
Z jednej strony brał pan udział w akademickich badaniach nad psychodelikami, a z drugiej spędzał dużo czasu z Kenem Keseyem i Merry Pranksters. Czy trudno było panu żyć w tych dwóch światach jednocześnie?
– Zdążyłem już wspomnieć, że tak naprawdę prowadziłem trzy życia, ponieważ za dnia studiowałem konwencjonalną psychologię, nocami pochłaniałem wszelkie możliwe informacje dotyczące odmiennych stanów świadomości, a niektóre weekendy spędzałem w środowiskach skupionych wokół Kena Keseya. Na całym Uniwersytecie Stanforda byłem chyba jedynym studentem, który nosił marynarkę i krawat. Nigdy nie uważano mnie za zagrożenie albo za osobę spoza systemu. Udawało mi się to dzięki temu, że w każdej sytuacji byłem przyjaźnie nastawiony i uprzejmy, w szczególności wobec pracujących na moim wydziale sekretarek, które stanowią prawdziwą władzę w każdym systemie akademickim. Po prostu nie wyróżniałem się pod żadnym względem i sumiennie wypełniałem swoje obowiązki. Wyglądałem jak student zarządzania, więc niewielu wykładowców w ogóle zwracało na mnie uwagę.
Moja praca z psychodelikami i desperackie próby zrozumienia światów ukazywanych przez te substancje w znacznym stopniu były moją prywatną sprawą. Gdybym miał trochę większy pokój, miałbym w nim dwa duże regały. Na jednym znajdowałyby się książki poświęcone psychologii głównego nurtu, a na drugim książki poświęcone świadomości. Inni badacze zainteresowani umysłem mieli dla mnie oczywiście ogromne znaczenie, ale byłem od nich znacznie młodszy. Akceptowali mnie, lecz tak naprawdę nigdy nie należeliśmy do tego samego kręgu towarzyskiego. Niewątpliwie byłem przez nich postrzegany jako uczeń.
Ludzie skupieni wokół Kena Keseya zawsze cieszyli się na mój widok, ale nigdy nie dopuścili mnie do wewnętrznego kręgu. Spędzali ze mną czas głównie dlatego, że prowadziłem legalne badania nad psychodelikami. Oni natomiast w szalony i radosny sposób prowadzili eksperymenty społeczne polegające między innymi na tym, że entuzjastycznie zażywali i rozdawali psychodeliki oraz marihuanę. Myślę, że byłem przez nich raczej tolerowany niż lubiany. Ich otwartość na absolutnie każdego była dla mnie prawdopodobnie zbyt przerażająca. Nigdy nie wniknąłem głębiej w ich świat, ponieważ prawdopodobnie nie byłbym w stanie znieść ich stylu życia. Uwielbiali całonocne imprezy i byli w stanie po prostu wstać, a następnie bez żadnego konkretnego powodu pojechać w miejsce oddalone o kilkaset kilometrów. Ich zachowania wydawały mi się zbyt irracjonalne.
W tamtym okresie moim priorytetem było sumienne wypełnianie obowiązków na uniwersytecie, ponieważ zależało mi na tym, aby kadra poprosiła mnie o pozostanie na uczelni. W drugiej kolejności zależało mi na badaniach dotyczących psychodelików i na tym, aby kontynuować swoją edukację w tym kierunku. Na trzecim miejscu znajdowało się życie towarzyskie.
Pogodzenie wszystkich tych rzeczy może wydawać się trudne, ale w tamtym czasie przychodziło mi zupełnie naturalnie. Ameryka próbowała wtedy różnych stylów życia. Mój sposób funkcjonowania był mniej barwny niż w przypadku większości ludzi, ale w równie dużym stopniu opierał się na eksperymentowaniu.
Jak według pana będzie wyglądać przyszłość badań nad psychodelikami?
– Przeszkody związane z prowadzeniem badań dotyczących psychodelików nadal są uciążliwe, trudne i czasochłonne, ale przestały być niemożliwe do przezwyciężenia. Wierzę w to, że świat zachodni stopniowo straci swój unikatowy status jedynej wielkiej kultury, która celowo pomija i aktywnie tłumi trzy podstawowe wolności człowieka: wolność do poznawania samego siebie, wolność do poznawania świata i wolność do poznawania boskości. Nawet ostrożne i przemyślane stosowanie psychodelików wciąż jest w niektórych kręgach postrzegane jako coś niebezpiecznego. Nie zmienia to jednak faktu, że coraz łatwiej jest prowadzić badania nad ich właściwościami i korzystać z ich potencjału, a rosnący odsetek obywateli odnosi się do nich pozytywnie. Coraz więcej osób nie boi się pracować z tymi samymi roślinami i środkami, które przez tysiąclecia były z powodzeniem wykorzystywane przez inne kultury.
Uniwersytety pozostają pod tym względem nieco w tyle. Jest jednak wiele osób, które w okresie studenckim zażywały psychodeliki, a później stały się doktorantami, wykładowcami, dziekanami i dyrektorami. Z tego względu świat akademicki prawdopodobnie szybko nadrobi straty. W zeszłym roku z pomocą MAPS stworzyłem listę doktorantów prowadzących badania nad psychodelikami na różnych uczelniach, aby mogli wspierać się nawzajem. Co tydzień trafia na nią kilku nowych subskrybentów z różnych części świata.
Rząd i sądy pracują bardzo powoli, ale coraz większa liczba krajów zaczyna akceptować prawo obywateli do zmieniania świadomości w zaciszu własnego domu albo w kontekście rytualnym. Jedyny warunek polega na tym, aby jednostka nie krzywdziła samej siebie ani ogółu populacji.
Najdalej w tyle pozostają te kraje, w których ustawodawcy nigdy nie mieli bezpośredniego kontaktu z psychodelikami. Tego rodzaju państwa w dalszym ciągu podtrzymują represyjne prawo, które nie było w stanie zniechęcić obywateli do powszechnego stosowania substancji psychoaktywnych. Do niedawna blokowano niemal wszystkie badania medyczne i psychiatryczne dotyczące substancji psychodelicznych. Niewiedza wkrótce ugnie się pod naciskiem ze strony pracowników akademickich i opinii publicznej, ale prawo dopiero za jakiś czas zacznie dopasowywać się do odkryć naukowych.
Nie ulega wątpliwości, że kultura zachodnia prędzej czy później odejdzie od swojej ignorancji w kwestii psychodelików podobnie jak odeszła od niewolnictwa i odchodzi od homofobii. Trzeba pokonać jeszcze wiele przeszkód, ale w chwili obecnej jestem dobrej myśli.
Jakie jest pańskie zdanie na temat terapeutycznego potencjału MDMA?
– MDMA nie jest prawdziwym psychodelikiem, ponieważ pod jej wpływem ludzie rzadko są w stanie wykroczyć poza własną osobowość. Nie zmienia to jednak faktu, że substancja ta pozwala im bez obaw otworzyć się na emocje. Dzięki temu są w stanie doświadczyć głębokiego współczucia, bliskości, sympatii i troski, a także powrócić we wspomnieniach do najbardziej przerażających traum i stawić im czoło.
Gdy MDMA jest podawane przez terapeutów posiadających kwalifikacje do pracy z tą substancją, rezultaty są zdumiewająco pozytywne. Osoby uczestniczące w pierwszym szeroko nagłośnionym eksperymencie dotyczącym tego zagadnienia nie tylko cierpiały na zespół stresu pourazowego, ale na dodatek nie pomagały im żadne leki ani terapie. Od wielu lat były psychicznie okaleczone. Po sesji z użyciem MDMA większość z nich była jednak w stanie powrócić do normalnego funkcjonowania. Po części wynikało to z wpływu substancji, a po części z obecności wykwalifikowanych przewodników. Moją uwagę zwróciło także to, że media na całym świecie natychmiast zaczęły w pozytywny sposób relacjonować wyniki wszystkich badań dotyczących MDMA. Artykuły na ten temat ukazały się w bardzo różnych czasopismach – począwszy od „Wall Street Journal”, a skończywszy na „Scottish Sporting News”. Dlaczego tak wiele środków przekazu miałoby interesować się psychodelikami? Z tego rodzaju substancjami eksperymentują przedstawiciele bardzo różnych profesji. Przypuszczam, że wielu dziennikarzy również ma za sobą doświadczenia psychodeliczne, które dużo zmieniły w ich życiu osobistym. Kiedy więc pojawiała się możliwość napisania pozytywnego artykułu na temat badań nad MDMA, z ochotą się tego podjęli.
Prowadzenie tego rodzaju eksperymentów w dalszym ciągu jest niezwykle trudne, ale dotychczasowe wyniki zostały bardzo nagłośnione. Z tego względu można również założyć, że wzrasta liczba ludzi, którzy pomimo ryzyka utraty wolności odczuwają moralny imperatyw prowadzenia psychodelicznej terapii i mają nadzieję, że zostanie ona kiedyś zalegalizowana. Te osoby tworzą coś w rodzaju undergroundu terapeutycznego.
Większość słuchaczy moich wykładów posiada zaskakująco dużą wiedzę na temat psychodelików i chce korzystać z nich w coraz mądrzejszy sposób. Osobiście nie mam wątpliwości co do tego, jak będzie wyglądać przyszłość. W dalszym ciągu będziemy zwiększać legalność, dostępność i przydatność psychodelików – substancja za substancją, kraj za krajem. Bardzo się cieszę, że po czterdziestoletniej przerwie ponownie mogę płynąć na nowej fali zainteresowania tymi substancjami.
Jaki wpływ na pana światopogląd miał sufizm?
– W świat sufizmu wszedłem tylnymi drzwiami. Zetknąłem się z nim wiele lat temu podczas konferencji, która została zorganizowana w przykościelnym ośrodku wczasowym położonym w środkowo-zachodniej części USA i dotyczyła odmiennych stanów świadomości. Nocowaliśmy w pokoikach zapełnionych łóżkami piętrowymi, a po zapadnięciu zmroku leżeliśmy na swoich materacach i prowadziliśmy długie rozmowy. Zachowywaliśmy się jak dzieci, które nie chcą iść spać. Jednym z uczestników tej konferencji był Robert Ornstein, który pewnej nocy przeczytał nam fragmenty prac Idries Shaha. Zainteresowałem się jego twórczością i w jednej z jego książek znalazłem naprawdę niesamowity fragment, którzy przykuł moją uwagę. Shah pisał o bardzo niskim poziomie świadomości, którego doświadczają osoby początkujące. Zacząłem czytać jego książki, a następnie natrafiłem na założone przez niego grupy. W pierwszych latach istnienia Institute of Transpersonal Psychology wraz z Kathleen Speeth prowadziłem zajęcia poświęcone sufizmowi i zdałem sobie sprawę, że pisma związane z tą tradycją duchową mogą skutecznie rozbudzać ludzką świadomość.
W dalszym ciągu lubię opowiadać o tych zagadnieniach – w szczególności o poezji Rumiego. Nie zmienia to jednak faktu, że w bardzo niewielkim stopniu wpłynęły one na mój światopogląd. Rumi jest oczywiście jednym z najwybitniejszych poetów transcendentnych znanych światowi zachodniemu. Czytanie jego dzieł było dla mnie wzbogacające, ale nie pomogło mi doznać zbyt wielu nowych objawień. Po prostu potwierdziło moje własne doświadczenia. Religia islamska nigdy mnie nie pociągała, ponieważ moje podróże psychodeliczne rozbudziły we mnie silne przeświadczenie, że wszystkie duże systemy duchowe zostały stworzone przez ludzi, którzy mieli przeżycia podobne do moich. Zauważyłem, że ezoteryczny islam, chrześcijaństwo, buddyzm i judaizm są do siebie uderzająco podobne, a na dodatek udzielają niemal tych samych wskazówek dotyczących postępowania. Nie jestem wyznawcą sufizmu, ale uważam się za przyjaciela sufich.
Od ponad pięćdziesięciu lat wydaje się pan być szczęśliwie żonaty. Czy pańskim zdaniem psychodeliki wywarły jakikolwiek wpływ na pana relację z żoną i na sposób, w jaki komunikujecie się ze sobą nawzajem?
– Bardzo podoba mi się to pytanie. Czy psychodeliki miały wpływ na moje małżeństwo, które trwa już ponad pięćdziesiąt lat? Moją żonę Dorothy poznałem przez Kena Keseya, a okoliczności towarzyszące naszemu pierwszemu spotkaniu opisałem w mojej książce Przewodnik psychodelicznego podróżnika. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, że nasze osobowości są zaledwie częścią całego niesionego przez nas bagażu życiowego. Decyzja o zawarciu małżeństwa była raczej wynikiem obustronnego wyboru podjętego przez nasze wyższe jaźnie aniżeli ukoronowaniem intensywnego podniecenia i wszystkich cudownych rzeczy, które są z nim związane.
Na początku znajomości przyjmowaliśmy razem psychodeliki, co jeszcze bardziej pogłębiło nasz związek. Wraz z upływem czasu nasz związek przeszedł wiele zmian. Kiedy spłodziliśmy dzieci, nasze serca otworzyły się na oścież. Gdybyśmy postanowili zostać bezdzietną parą, nigdy nie doświadczylibyśmy czegoś takiego. Z drugiej jednak strony odkryliśmy, że każde z nas może mieć własne życie poza naszym małżeństwem. Kiedy więc spędzamy razem czas, wymieniamy się wieloma niezwykle intensywnymi przeżyciami. Można powiedzieć, że każde z nas surowo i krytycznie odnosi się do działań współmałżonka, a jednocześnie przez cały czas udziela mu wsparcia, zwłaszcza w trudnych chwilach.
Psychodeliki dawno temu nauczyły mnie odczuwać głęboką wdzięczność, że w ogóle przyszliśmy na świat, a także że dostaliśmy niezwykłą możliwość pomagania innym i że możemy się przy tym dobrze bawić. Dorothy i ja uważamy, że istota zarządzająca naszym zakątkiem wszechświata przez cały czas nas nagradza, pozwala nam cieszyć się sobą nawzajem i regularnie daje nam okazje do tego, abyśmy stawiali czoło nowym wyzwaniom zawodowym.
Napisałem kilka książek, nauczałem na kilku uniwersytetach, udzielałem porad wielu firmom i poprowadziłem niezliczoną ilość warsztatów. Dorothy zrealizowała kilkadziesiąt filmów, była nominowana do Oscara i otrzymała wiele nagród. Jest producentką filmową i aktywistką, a zarazem niesamowicie skuteczną i poruszającą emocjonalnie prelegentką.
Psychodeliki były jednym z czynników, za sprawą których zaczęliśmy być razem. Łączy nas coś więcej niż zwykła miłość. Aktywnie pomagamy sobie nawzajem, a nadzór, poprawki i wskazówki współmałżonka w ogromnym stopniu pomagają nam osiągać coraz lepsze wyniki.
Książka “Czy psychodeliki uratują świat” ukazała się nakładem wydawnictwa Krytyka Polityczna