Katyń to dla Polaków przeklęte miejsce i słowo” – pisał amerykański historyk Richard Pipes. „To jest tragiczny, dramatyczny, przeklęty Katyń” – mówił Aleksander Kwaśniewski. „Klątwa Katynia zabija prezydenta” – informowała włoska agencja prasowa ANSA. Reporter rosyjskiej gazety „Kommiersant” podsumowywał z goryczą: „Kiedy patrzyłem na płomienie liżące ten las, pomyślałem, że może mu się to należy. Niech spłonie, do diabła, jeśli jest taki przeklęty”.
Szukanie sensu
Nie ma i nigdy nie było społeczności, która nie dociekałaby przyczyn spadającego na nią nieszczęścia. Gdy brakowało logicznych odpowiedzi, odwoływano się do przeznaczenia, losu, nieodwołalnej konieczności. Za starożytnymi Rzymianami nazywamy ją fatum, ale oni jedynie przetłumaczyli na łacinę greckie określenie „mojra”. Bo to filozofowie i pisarze antycznej Grecji jako pierwsi wnikliwie przemyśleli problem przeznaczenia i nadali mu tragiczny wymiar. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy, wciąż podążamy śladem ich myśli. Grecy nie uważali fatum za boga. Widzieli w nim tajemniczą złowieszczą siłę, wobec której nawet mieszkańcy Olimpu są bezradni. Bogów można bowiem przebłagać modlitwami i ofiarami, fatum jest nieubłagane. Jeśli nad kimś lub nad czymś zaciążyło, prędzej czy później dopełni się. Europejską wyobraźnię przez wieki kształtowały greckie mity i osnute na ich kanwie dzieła wielkich dramatopisarzy. W większości z nich pojawia się motyw fatum, najsilniej w tragedii Sofoklesa „Król Edyp”. Zapewne już 25 wieków temu widzowie wychodzący z teatru zadawali sobie pytanie „Dlaczego?”. Musieli to robić, ponieważ nigdy nie straciła na aktualności słynna myśl Arystotelesa, że „wszyscy ludzie z natury dążą do poznania”. A jeśli poznanie jest niemożliwe, odwołują się do mistyki i mitów lub starają się odkryć ukryty sens tragedii.
Już kilka godzin po katastrofie pod Smoleńskiem padły więc pytania: Czy była to ofiara za Katyń? Czy dzięki niej świat wreszcie dowiedział się o popełnionej tam przed 70 laty zbrodni? Czy prezydent Lech Kaczyński nie leciał do Katynia właśnie po to? W najbardziej czytelny sposób wyraził to prymas Henryk Muszyński, mówiąc w katedrze gnieźnieńskiej: „ Oto pytanie tragiczne: czy tak wiele osób musiało zginąć, by ocalić tę tragedię naszego narodu , tragedię pamięci niesprawiedliwie pomordowanych?”. Nad tym, czy za przypadkowymi zdarzeniami kryje się głębszy sens, zastanawiali się najwięksi myśliciele wszech czasów. Teologowie zatrzymywali się na granicy wytyczonej przez niedostępne ludzkiemu poznaniu „wyroki Opatrzności”, filozofowie laiccy stwierdzali, że mamy naturalną skłonność do łączenia tego, co nas spotyka obecnie, z wydarzeniami z przeszłości i szukania między nimi powiązań. Artur Schopenhauer, jeden z największych analityków tragizmu ludzkiej doli, doszedł do wniosku, że przywoływanie z pamięci minionych zdarzeń nadaje zupełnie nowe znaczenie temu, czego najbardziej się obawialiśmy, czego za wszelką cenę chcieliśmy uniknąć, a co jednak na nas spadło. Nieszczęście oceniane z perspektywy czasu okazuje się czymś niezwykle ważnym dla późniejszego życia. Z tego rodzi się przeświadczenie, że cały ciąg zdarzeń został zaplanowany przez jakąś wyższą moc, a „przypadek i błąd, które zakłóciły normalny, przyczynowy bieg rzeczy, były jedynie jej narzędziami”.
Ziemia święta i przeklęta
Czy jednak można dopatrywać się ingerencji sił nadprzyrodzonych w zdarzenia, których przyczyny po wnikliwym zbadaniu okazują się jak najbardziej konkretne, materialne i zawinione przez człowieka? Delegacja z prezydentem na czele leciała do Katynia, by oddać hołd pomordowanym. Ale trzeba pamiętać, że to miejsce nie miało być cmentarzem Oprawcy świadomie wybrali odludne uroczysko, by ukryć ślady zbrodni i zwłoki ofiar. Z dala od miast, dróg, lotnisk, a brak infrastruktury zwiększa ryzyko katastrofy. To nie Las Katyński był miejscem przeklętym, to sprawcy mordu sprzed 70 lat takim go uczynili. Gdy eksperci wyjaśnią przyczyny wypadku, w ich raportach też nie będzie nic mistycznego. Tak jak nie było w analizach sporządzonych po dziesiątkach innych katastrof lotniczych. Ustalenia są zawsze podobne – błąd człowieka, niesprawność urządzeń, anomalie pogodowe, a najczęściej: splot wszystkich tych czynników.
Miejsc, które Rosjanie nazywają przeklętymi, jest w ich kraju wiele. „500 lat przed powstaniem GPU (poprzednika NKWD – przyp. red.) przeprawili się czółnem przez Morze Białe dwaj mnisi, Sawwatiusz i Zosima, a gdy przekonali się, że nie ma na tej ziemi żadnych drapieżnych zwierząt, uznali ją za świętą” – tak o archipelagu Wysp Sołowieckich na Morzu Białym pisał Aleksander Sołżenicyn. Mnisi przystąpili do budowy klasztoru, dając początek najbardziej wysuniętemu na północ, niemal na krąg polarny, chrześcijańskiemu sanktuarium. Minęło 500 lat i odległe, niedostępne wyspy stały się – jak to ujmuje ich historyk Jurij Brodskij – „kluczem do zrozumienia wszystkiego, co stało się z tym krajem”. W roku 1920 na archipelag wkroczyli bolszewicy, którzy zmienili „ziemię świętą w przeklętą”. Wywieźli mnichów, strącili krzyże z cerkwi i utworzyli pierwszy łagier. Nie wiadomo, ilu ludzi przeszło przez obozowe piekło, szacunkowe dane mówią nawet o milionie. Dziesiątki, może setki tysięcy pozostały tam na zawsze.
Gdzie nie będzie świadków
Mnisi szukali najbardziej odludnego miejsca, by nic nie przeszkadzało im w kontemplacji. Komuniści nie kierowali się żadną mistyką, lecz zimnym wyrachowaniem, które kazało im wysyłać więźniów tam, gdzie nie będzie żadnych świadków ich losów. A były to losy dramatyczne. Zimą setki zamarzniętych ciał ustawiano w poklasztornych celach, gdzie czekały do wiosny, aż ziemia odtaje i będzie je można zakopać w bezimiennych grobach. Świątynię wzniesioną w najbardziej niedostępnym miejscu – na szczycie Siekiernej Góry – przekształcono w karcer. O szczęściu mogli mówić ci, którzy zostali rozstrzelani. Bo jedną z form egzekucji było przywiązywanie ludzi do kłody drewna i zrzucanie z liczących 310 stopni stromych schodów, którymi kiedyś wspinali się pobożni pielgrzymi. Tak, to było przeklęte miejsce. Ale nie dlatego, że zawisło nad nim jakieś fatum. Jedynymi sprawcami byli ludzie.
W identyczny sposób tworzyli miejsca przeklęte na polskiej ziemi niemieccy naziści. O lokalizacji obozu Auschwitz-Birkenau nie zadecydowały tajemnicze moce, lecz analiza przeprowadzona przez funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa III Rzeszy. Wynikało z niej, że obszar w widłach Wisły i Soły można łatwo odizolować od świata i jednocześnie bez większych nakładów podłączyć do sieci kolejowej obejmującej całą Europę. Transporty więźniów z Polski, Niemiec, Austrii, a potem innych okupowanych krajów mogły ruszyć. Dla niemal miliona ludzi była to ostatnia droga. Ale nie jechali do miejsca pisanego im przez nieubłagane przeznaczenie. Ostateczny rozkaz o budowie obozu wydał Reichsführer Heinrich Himmler, zwykły śmiertelnik.
Feralne miasto
Innym miejscem, które w dziejach naszego kontynentu zapisało się jako „miejsce przeklęte”, jest Sarajewo. Strzały, które padły tam w niedzielę 28 czerwca 1914 r., rozpoczęły pierwszą wojnę światową. Nigdy wcześniej nie walczyło ze sobą tyle państw i narodów, nigdy nie padło tyle ofiar. Gdy zrozumiano, jak wielka jest skala konfliktu, zaczęto doszukiwać się jego związku z wydarzeniami z bliższej i dalszej przeszłości. Odkryto, że austriackiego arcyksięcia Ferdynanda zastrzelono w rocznicę bitwy na Kosowym Polu (1389 r.), po której Serbia popadła w zależność od Turcji, i traktatu, który uzależnił ją od Austro-Węgier. Przekonywano, że od niepokojów w Bośni i jej stolicy już wcześniej rozpoczęły się na Bałkanach dwie wojny, a kolejna potwierdziła słuszność przestrogi „do trzech razy sztuka”.
Ostateczne zdjęcie klątwy miało nastąpić w roku 1984, gdy w Sarajewie zorganizowano święto pokoju i przyjaźni – igrzyska olimpijskie. Udały się jak mało które, ale zaledwie osiem lat później znów padły tam strzały. Jednym z najbardziej ponurych symboli końca XX wieku stała się sarajewska aleja Snajperów. Usadowieni na okolicznych wzgórzach serbscy żołnierze „zabawiali się”, strzelając do przebiegających przez nią po wodę i chleb cywilów. Zastrzelili ponad 200 osób, w tym 60 dzieci. W sumie podczas trzech lat wojny w Sarajewie zginęło około 11 tys. ludzi. Ten niekończący się ciąg dramatycznych epizodów wręcz prowokował do szukania ich tajemnych, mistycznych powiązań. Było to tym łatwiejsze, że krótko przed wybuchem walk, również w Bośni, w miejscowości Medjugorje doszło do domniemanych objawień Matki Boskiej, która miała ostrzegać przed kolejnym nieszczęściem. Każde z historycznych wydarzeń można jednak wyjaśnić w sposób jak najbardziej racjonalny. Arcyksiążę Ferdynand celowo wybrał na datę wizyty w Sarajewie rocznicę upokarzających dla Serbów wydarzeń, by przypomnieć im, kto rządzi na Bałkanach. Mimo ostrzeżeń wywiadu, że dążący do niepodległości Bośniacy mogą zorganizować zamach, uparł się, że ostentacyjnie przejedzie przez miasto odkrytym samochodem. Kazał w tym czasie zorganizować manewry wojskowe, co oznaczało, że w Sarajewie nie będzie wystarczających sił, by zapewnić mu ochronę. I w końcu popełnił błąd, którego nie sposób wytłumaczyć. Z pierwszej próby zamachu wyszedł bowiem bez szwanku, sam odrzucił ciśniętą w jego stronę bombę, dokończył paradny przejazd, po czym postanowił odwiedzić w szpitalu rannego oficera. Znów jechał powoli, w odkrytym aucie. Tym razem już nie dotarł do celu.
Wypowiadając w odwecie wojnę Serbii, Austriacy spodziewali się, że będzie to jedynie kolejny lokalny konflikt na Bałkanach. Ale mocarstwa rywalizujące o wpływy w Europie i posiadłości kolonialne tylko czekały na tak dogodny pretekst. Serbów poparła Rosja, Austrię – Niemcy, Rosję – Francja i rozpoczął się konflikt, który pochłonął ponad 20 milionów ofiar. Wojna, która wybuchła na Bałkanach 78 lat później, nie miała z nim nic wspólnego. Była skutkiem rozpadu Jugosławii i dążeń powstających na jej gruzach państw do jak najkorzystniejszego ukształtowania swoich granic. Czyli ambicji, nacjonalizmu, zadawnionej nienawiści, a nie ciążącego nad Sarajewem fatum.
„Klątwa” nad Manhattanem
„Umierają strażacy i policjanci”, „Pięć ofiar w trzy miesiące?”, „Klątwa 11 września” – straszą tytuły w amerykańskiej i brytyjskiej prasie. Śmierć zbiera żniwo nie tylko wśród ratowników, o których Ameryka nigdy nie zapomniała i na bieżąco śledzi ich dramaty. W zupełnej ciszy umierają szarzy robotnicy, wśród nich Polacy, którzy usuwali gruz po zniszczonych przez terrorystów wieżach WTC. Według danych związku zawodowego Local 78, zmarło już co najmniej 20 osób, a kolejnych 50 znajduje się w ciężkim stanie. Reporterzy podają ich nazwiska i funkcje, więc nie są to wymysły. Nowojorczycy obawiają się, że rozpoczyna się trzecia odsłona dramatu związanego z feralnymi wieżowcami. Pierwsza nastąpiła 26 lutego 1993 r., gdy w podziemnych garażach eksplodowała furgonetka wypełniona 700 kg materiałów wybuchowych. Budynki zachwiały się, korytarze wypełnił dym, stanęły windy, pogasły światła. Zginęło 6 osób, ponad tysiąc zostało poranionych odłamkami betonu i szkła, ale wieże przetrwały.
Ich los dopełnił się osiem lat później, 11 września 2001 r. Najkrwawszy w dziejach zamach terrorystyczny pochłonął niemal 3 tysiące ofiar. W akcji ratunkowej i późniejszym odgruzowywaniu uczestniczyło 70 tys. strażaków, policjantów i robotników. Teraz ci ludzie chorują i umierają, najstarszy ze zmarłych funkcjonariuszy miał 44 lata, więc trudno mówić o przypadku. Łatwiej o fatum i klątwie. Organizatorem pierwszego zamachu był Ramzi Ahmed Yousef, którego po dwóch latach poszukiwań aresztowano w Pakistanie. Nie ukrywał się, korzystając z 14 paszportów i różnych tożsamości, podróżował po świecie, planując kolejne ataki. W jednej z kryjówek znaleziono plany jednoczesnego zdetonowania bomb w 11 amerykańskich samolotach. Ludzie Yousefa przeprowadzili nawet próbę generalną, wysadzając samolot na Filipinach.
Amerykańskie służby wywiadowcze wiedziały więc, do czego mogą być zdolni islamscy fundamentaliści. Mimo to nie zdołały ich powstrzymać. Wieże WTC runęły nie dlatego, że takie było ich przeznaczenie. Zamachowcy wybrali je, gdyż jako najbardziej rzucający się w oczy element panoramy Nowego Jorku stanowiły symbol znienawidzonej Ameryki, a ci, którzy mogli zapobiec zamachowi, popełnili błąd. Ratownicy też nie umierają z powodu klątwy. Nad rumowiskiem przez wiele dni unosiły się setki ton toksycznego pyłu, zawierającego nie tylko azbest, ale także śmiertelnie niebezpieczne opary rtęci, ołowiu, plastiku ze spalonych komputerów i innych chemikaliów. Skutki ich wdychania są od dawna rozpoznane przez medycynę – astma, uszkodzenia trzustki i woreczka żółciowego, rak płuc i tarczycy.
Krew w raju
Myśli o fatum nasuwają się najbardziej natarczywie, gdy dramatom ludzkim towarzyszą kataklizmy i klęski żywiołowe. W roku 1963 na indonezyjskiej wyspie Bali nastąpił wybuch, czczonego jako święta góra, wulkanu Agung. Stało się to w czasie obchodów przypadającego raz na 100 lat święta Eka Dasa Rudra, mającego zapewnić kosmiczną równowagę między siłami dobra i zła. Niebo zasnuły czarne chmury, zginęły tysiące ludzi, pokryte popiołem pola ryżowe nie dały plonów, pojawił się głód. Mieszkańcy z lękiem pytali co będzie dalej, bo nikt nie miał wątpliwości, że erupcja wulkanu podczas najważniejszego święta była złym znakiem. Dwa lata później w Indonezji doszło do zorganizowanej przez maoistów próby zamachu stanu. Pucz udaremniła armia. Nowy szef państwa gen. Suharto wykorzystał okazję do definitywnego rozprawienia się z komunistami. Jego propagandyści podgrzewali nastroje, opisując z detalami zbrodnie dokonane przez zamachowców, zwłaszcza wymordowanie schwytanych podstępnie generałów, którym poderżnęli gardła i jeszcze drgające ciała wrzucili do studni.
Wojsko wyłapywało przywódców partii komunistycznej i na miejscu rozstrzeliwało, ale szybko straciło kontrolę nad emocjami tłumu. W całej Indonezji rozpoczęły się polowania na prawdziwych i rzekomych komunistów, które przerodziły się w masowe rzezie. W ciągu kilku dni wymordowano od 600 tys. do miliona ludzi. Najbardziej spłynęła krwią wyspa Bali, gdzie według szacunkowych danych mogło zginąć nawet 200 tys. osób, czyli 5–7 proc. ludności. „Tak krwawej ofiary bogom góry Agung nie złożono jeszcze nigdy” – pisała po latach, gdy nieco złagodniała cenzura, indonezyjska prasa. Ale to nie bogowie zabijali, lecz ludzie. Bali powoli wylizała się z ran i z miejsca przeklętego zmieniła w turystyczny raj. Spokój nie trwał jednak długo, przerwał go w 2002 r. huk bomb wybuchających pod nocnym klubem w Kuta – najpopularniejszym balijskim kurorcie. W zamachach przeprowadzonych przez islamskich fanatyków zginęły 202 niewinne osoby, w tym polska dziennikarka Beata Pawlak. Komentatorzy znów przypominali o klątwie Agung, ale jaki związek może mieć czczone przez wyznawców hinduizmu bóstwo natury z zamachem zorganizowanym przez muzułmanów i wymierzonym w chrześcijan?
Wyspa Hioba
Na przeciwległym krańcu świata leży wyspa, którą już polscy żołnierze w armii Napoleona nazwali przeklętą. Zresztą nie tylko oni. Tak śpiewano o niej w piosenkach, tak opisywano ją w książkach, tak brzmiał tytuł głośnego filmu z Elisabeth Taylor i Richardem Burtonem: „Haiti – wyspa przeklęta”. Zwieńczeniem spadającego na pierwsze niepodległe państwo Ameryki Środkowej pasma nieszczęść było tegoroczne trzęsienie ziemi, które pochłonęło co najmniej 230 tys. ofiar. W gruzach legła stolica, najbardziej ucierpieli mieszkańcy dzielnicy noszącej – jak na ironię – pogodną nazwę Miasto Słońca. Cały świat współczuł i pytał, dlaczego właśnie Haiti stało się współczesnym Hiobem. Największa bieda, najkrwawsze dyktatury, najczęstsze zamachy stanu i jeszcze to straszliwe trzęsienie ziemi… Ale to nie Opatrzność tak urządziła ten kraj i nie fatum go niszczyło. Okrutni dyktatorzy – Francois Duvalier znany jako „Papa Doc” i jego syn Jean-Claude „Baby Doc” stali się wręcz symbolami nieudolności władzy połączonej z brutalnością. Dla społeczeństwa nie zrobili nic; gdy po 30 latach dynastia Duvalierów została obalona, państwo znajdowało się w opłakanym stanie. Następcy okazali się równie nieudolni. Ponad połowa mieszkańców nadal musi się utrzymać za mniej niż 1 dolara dziennie, bezrobocie sięga 70 proc., co drugi Haitańczyk jest analfabetą. Pozbawieni środków do życia ludzie mieszkają w tym, co uda im się sklecić z drewna, gliny i kamieni. Gdy trzęsie się ziemia, te chaty rozsypują się jak pudełka. Wstrząsy o podobnej sile w wyżej rozwiniętych krajach spowodowałyby wielokrotnie mniejsze zniszczenia i ofiary.
Oda do mądrości
Człowiek nie jest w stanie powstrzymać ruchu płyt tektonicznych, zapobiec erupcjom wulkanów i powodziom, może jedynie ograniczać ich skutki. Klęski żywiołowe nadal będą na nas spadać i przynosić śmierć. Tylko i wyłącznie pod tym względem pozostaniemy „Edypami”, którzy nie unikną przeznaczenia. Starożytni Grecy nie wiedzieli, dlaczego trzęsie się ziemia i wybuchają wulkany, my wiemy. Poznaliśmy budowę naszej planety i mechanizmy rządzące zachodzącymi w niej i na niej procesami. Teoretycznie wszystko potrafimy już wytłumaczyć prawami fizyki, a jednak wciąż uciekamy się do myślenia magicznego. Nie ma w tym nic złego, dopóki wiara w przeznaczenie nie przeradza się w wiarę w wyjątkowość własnego losu. Daje ona zbyt łatwe usprawiedliwienie dla popełnianych błędów, zaniechań i zbrodni. W czasach gdy większość ludzi uznawała los Edypa za prawdę historyczną, Arystoteles marzył, by „miłośnicy mitów stali się także miłośnikami mądrości”. To marzenie wciąż pozostaje aktualne…