W Wielkiej Brytanii panie już stanowią 47 proc. finansowej elity. W Polsce w roku 2025 na trzech milionerów będą przypadały dwie milionerki. Nie są to prognozy nawiedzonych feministek, lecz tak szacownych instytucji jak DataMonitor, Deloitte i Barclays Wealth Management. Wszystkie opierają się na twardych danych. W krajach wysoko rozwiniętych liczba studentek już dawno przekroczyła liczbę studentów. Z ośmiu milionów nowych miejsc pracy, jakie od początku XXI wieku powstały w Unii Europejskiej, aż sześć milionów zajęły kobiety. I jeszcze jeden, chyba najbardziej wymowny wskaźnik – po wybuchu obecnego kryzysu fala masowych zwolnień z pracy dotknęła głównie mężczyzn. W Stanach Zjednoczonych wśród czterech zredukowanych osób było statystycznie trzech panów i zaledwie jedna pani.
Rządzić każda może
„Zgadnijcie, dlaczego ją zatrudniłem?” – zapytał na konferencji prasowej w 2003 r. Christian Ringnes, norweski multimilioner, właściciel dużej firmy deweloperskiej. Odpowiedział mu z trudem tłumiony śmiech. Bo głośno śmiać się nie wypadało, mimo że przedsiębiorca w jawny sposób kpił z najnowszej decyzji władz Norwegii.
Zgodnie z nią w zarządach i radach nadzorczych dużych spółek 40 proc. posad miały obowiązkowo zająć kobiety. Ringnes jako zdyscyplinowany obywatel podporządkował się przepisom i wprowadził do rady nadzorczej… popularną piosenkarkę Unni Wilhelmsen.
Inni biznesmeni i menedżerowie nie pozwalali sobie na podobne żarty, ale na ustawie o parytetach płci nie zostawiali suchej nitki. Przekonywali, że psuje rynek pracy, narusza zasady wolnego rynku i konkurencji. O dziwo, piosenkarka-menedżerka poradziła sobie zupełnie nieźle. W zaniedbanych dzielnicach Oslo, w których nigdy nie bywali biznesmeni w garniturach, znalazła intratne miejsca do inwestycji, co przyniosło firmie dodatkowe zyski. Po upływie kadencji do następnej rady nadzorczej weszła już nie dlatego, że musiano ją przyjąć, lecz dlatego, że została wybrana w głosowaniu.
Norweski przykład okazał się zaraźliwy. Śladem Skandynawów podążyli m.in. Hiszpanie, którzy wprowadzili podobny system w 2007 roku, Francuzi, Belgowie i Holendrzy (2011). W ubiegłym roku Komisja Europejska przyjęła wstępnie projekt dyrektywy, która ma upowszechnić 40-procentowy parytet płci w całej Unii. Wszędzie, także u nas, wywołuje to podobne wątpliwości i opór jak niegdyś w Norwegii. Sceptycy straszą, że po epoce powszechnie już krytykowanego patriarchatu nadciągają czasy matriarchatu. Przypominają, że jeszcze sto lat temu kobiety walczyły o to, by w ogóle mogły pracować. Potem starały się o dostęp do zawodów zastrzeżonych dla mężczyzn, następnie o prawo awansu na najwyższe stanowiska, dziś o parytety. Czy skończą dopiero wtedy, gdy wyprą z prezesowskich foteli ostatniego mężczyznę?
Budujemy nowy dom
Susie Walsh, architektka z Canberry w Australii, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Kilka lat temu założyła niewielką firmę Housing ACT, w której zatrudnia wyłącznie kobiety. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie pewien drobiazg – jest to firma budowlana.
Obecność kobiet w biurze projektowym czy księgowości nikogo nie dziwi. Ale w 30-osobowej brygadzie pani Walsh są także pracownice, których profesje nie mają nawet odpowiedników w języku polskim, bo wykonujące je damy trudno nazywać hydrauliczką, murarką czy betoniarką.
„Robimy wszystko, ale robimy to inaczej” – tłumaczyła bizneswoman w licznych wywiadach prasowych. „Faceci są silniejsi, więc lubią się przechwalać tym, ile zdołają podnieść albo przenieść. U nas ciężary są mniejsze, a praca bardziej bezpieczna”. „Mój ojciec był hydraulikiem i nie widzę powodów, dla których ja nie mogłabym wykonywać tego samego zawodu” – wtórowała jej Rebecca Sweeting, legitymująca się dyplomem inżyniera budownictwa.
Housing ACT wybudował już kilka domów i cieszy się wśród klientów dobrą opinią. Kobieca brygada zgodnie zapewnia, że największą satysfakcję sprawia im oddawanie gotowego obiektu do użytku i towarzysząca temu myśl: „Potrafiłyśmy to zrobić same, bez męskiej pomocy”.
Na razie całkowicie sfeminizowane przedsiębiorstwo w typowo męskiej branży jest wyjątkiem nie tylko w Australii, lecz na świecie. Ale Helen Badger, przewodnicząca Narodowego Stowarzyszenia Kobiet Przemysłu Budowlanego (National Association of Women in Construction), oświadczyła niedawno, że według niej sukces Susie Walsh ośmieli inne przedstawicielki płci pięknej do podejmowania podobnych przedsięwzięć.
Bracia i siostry
„Gdyby zamiast Lehman Brothers istniał bank Lehman Sisters, nie doszłoby do kryzysu, a już na pewno przebiegałby inaczej” – nie wiadomo, kto pierwszy wypowiedział te słowa, ale chętnie powtarzają je zarówno radykalne feministki, jak unijna komisarz ds. sprawiedliwości Viviane Reding. Podpisuje się pod nimi również wielu naukowców płci męskiej.
„Kobiety są ostrożniejsze, mniej skłonne do ryzyka, myślą bardziej perspektywicznie. Jeśli na kierowniczych stanowiskach w sektorze finansowym byłoby ich więcej, kryzys prawdopodobnie nie miałby aż tak poważnych skutków” – diagnozuje prof. Charles Goodhart z prestiżowej London School of Economics.
Dlaczego? Częściowej odpowiedzi udziela raport opracowany w 2012 r. przez firmę konsultingową McKinsey & Company. Wynika z niego, że firmy, w których zarządach zasiadają kobiety, uzyskują zyski operacyjne wyższe o 56 proc. niż te, którymi kierują wyłącznie mężczyźni.
Potwierdziły to badania naukowców z Instytutu Ekonomii uniwersytetu w szwedzkiej Upsali. Analitycy banku Goldman Sachs poszli jeszcze dalej i oszacowali, że dzięki wprowadzeniu kobiet do władz największych korporacji PKB państw wysoko rozwiniętych mógłby wzrosnąć od 9 do 15 proc. Krótko mówiąc, wyjście z kryzysu jest proste – wystarczy awansować na najwyższe stanowiska więcej pań.
Zwolennicy, a przede wszystkim zwolenniczki wprowadzenia parytetów płci, przy każdej okazji przytaczają te liczby. Ale nie wszyscy się z nimi zgadzają. Wątpliwości w najbardziej lapidarny sposób ujęli w swoim raporcie ekonomiści Deutsche Bank stwierdzając, że „wyższe zyski osiągają dobre firmy, które stosują dobre rozwiązania”. Jednym, ale bynajmniej nie jedynym z tych dobrych rozwiązań jest wprowadzanie do zarządów i rad nadzorczych kobiet. Dzięki nieco odmiennym postawom prezentowanym przez przedstawicieli obu płci osiąga się wówczas bardzo pożądany w biznesie efekt równowagi.
Jeśli więc groźba wybuchu kryzysu mogła być mniejsza, to nie wskutek tego, że działałby bank Lehman Sisters, lecz Brothers and Sisters (bracia i siostry). Firmie zmonopolizowanej przez kobiety groziłoby popełnienie innych błędów, lecz równie fatalnych w skutkach.
Mężczyzna rządzi, kobieta buduje
„Kobiecy styl zarządzania jest mniej autorytarny niż męski. Dla mężczyzn ważniejsza jest hierarchia, rywalizacja i jak najszybszy, optymalny efekt, dla kobiet – współpraca i długofalowe korzyści” – pisze w książce „Understanding Business” (Zrozumieć biznes) Thomas Stanley, ekspert ds. marketingu z uniwersytetu stanu Maryland.
Podobne wnioski wypływają z raportu „Kobiety i władza w biznesie” opracowanego w ub.r. przez firmę Deloitte. Można je streścić jednym zdaniem: „mężczyźni rządzą, kobiety budują”. Nie chodzi jednak o potwierdzenie utartego stereotypu, lecz o stosowanie przez obie płcie różnych technik wpływu na podwładnych i biznesowych partnerów. Badania wykazały, że kobiety częściej uciekają się do perswazji, starają się przekonywać do swoich racji, szukają mnóstwa argumentów uzasadniających ich decyzje. W efekcie podejmują je wolniej i ostrożniej – powoduje to, że kobiecy styl zawodzi w sytuacjach kryzysowych, wymagających natychmiastowej reakcji. Z drugiej jednak strony sprawia, że podwładni przekonani o słuszności poleceń wykonują je z własnej woli, nie trzeba ich nieustannie nadzorować i kontrolować.
Mężczyźni preferują technikę wymuszenia, czyli wydawania poleceń i żądania ich natychmiastowej realizacji. Ich styl działania świetnie sprawdza się w sytuacjach kryzysowych, gdyż przynosi niemal natychmiastowe efekty, ale osiągnięcie pożądanego celu zależy od ciągłego nadzoru nad pracownikami.
Profesor Krzysztof Opolski z Instytutu Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego do katalogu różnic dodaje słynną kobiecą intuicję. Wyjaśnia, że „dzięki niej łatwiej wykrywają fałsz, lepiej rozumieją emocje osób, z którymi współpracują i bardziej adekwatnie na nie reagują”.
Wprowadzenie do zarządu kobiet, nawet pozornie tak do tego nieprzygotowanych jak norweska piosenkarka, może więc zwiększyć efektywność firmy i zmniejszyć ryzyko poniesienia strat. Norwegowie określają to jako tchnięcie nowego ducha w towarzystwo „male, pale and stale” – męskie, pobladłe i wypalone.
Syndrom żelaznej damy
By tak się stało, nie można jednak przegiąć w żadną stronę. Zatrudnienie tylko jednej kobiety, nawet na najwyższym stanowisku, niewiele zmieni, gdyż zadziała wówczas tzw. syndrom Margaret Thatcher. Menedżerka, która wspięła się na sam szczyt, stanie się bardziej męska niż mężczyźni, nie odczuje żadnej solidarności z przedstawicielkami swojej płci, nie wykaże ochoty do wspierania ich awansu. Wręcz przeciwnie. Uzna, że skoro jej się udało osiągnąć cel bez żadnej pomocy, inne kobiety mogą zrobić to samo.
Wzorcowym przykładem takiej „samicy alfa” jest Miranda Priestly z głośnego filmu „Diabeł ubiera się u Prady”. Ale i w realnym życiu przykładów nie brakuje. Kobiety kierowały lub kierują najpotężniejszymi korporacjami na świecie, od PepsiCo (Indra Nooyi) i Kraft Foods (Irene Rosenfeld) po Facebooka (Sheryl Sandberg). Podobnie jak mężczyźni potrafiły albo świetnie nimi zarządzać, albo wpędzać w kłopoty. Przyjęta z wielkimi nadziejami nominacja Carly Fiorina na dyrektora koncernu Hewlett-Packard zakończyła się równie wielkim rozczarowaniem. Gdy wartość akcji mocno się obniżyła, szefową odwołano. Na przeciwnym biegunie znalazła się Anne Mulcahy, która objęła stery w bliskiej bankructwa korporacji Xerox i wyprowadziła ją na prostą. Ale rządziła „po męsku”, zaczynając od zwolnienia co trzeciego pracownika.
„Kobiety, które obejmują stanowiska zarezerwowane dotychczas dla mężczyzn, na przykład menedżera wysokiego szczebla, przestawiają się na zachowania typowo męskie. Mogą się nawet zachowywać bardziej władczo niż mężczyźni, gdyż zdobycie tych funkcji wymagało od nich większego wysiłku” – tłumaczy ekspert w dziedzinie zarządzania prof. Krzysztof Obłój.
Norwegowie, mający najwięcej doświadczeń w tej dziedzinie, również dostrzegli problem. I odkryli, że jakość zarządzania firmą ulega zmianie dopiero wtedy, gdy w gremium kierowniczym znajdą się co najmniej trzy panie. Jedna bowiem przejmuje męski styl, dwie zaczynają ze sobą rywalizować, trzy już współpracują i tworzą zespół zdolny do wpływania na sposób prowadzenia przedsiębiorstwa.
Płeć to nie wszystko
Automatycznie nasuwa się więc myśl, że można ten proces kontynuować i dalej zwiększać liczbę przedstawicielek płci pięknej. Aż po całkowitą eliminację mężczyzn. Jako przykład często podaje się złożoną z samych kobiet grupę amerykańskich inwestorów giełdowych. Chociaż żadna z jej członkiń nie miała większego doświadczenia w obrocie papierami wartościowymi, uzyskiwały lepsze wyniki niż przeciętna i co najważniejsze – rzadziej ponosiły straty. Socjologowie przyjrzeli się temu fenomenowi uważniej i stwierdzili, że panie nie inwestowały w akcje spółek i instrumenty finansowe, których działania… nie rozumiały. Na przykład w derywaty i opcje, które w dużej mierze przyczyniły się do obecnego kryzysu. Chętnie natomiast kupowały akcje spółek kosmetycznych i spożywczych, ale wyłącznie tych, których produkty dobrze oceniały.
Gdyby tak zachowywali się wszyscy inwestorzy, być może nie powstałyby żadne bańki spekulacyjne, a bank Lehman Brothers istniałby do dzisiaj. Tyle że bez osób skłonnych do ryzyka gospodarka tkwiłaby w miejscu, czyli też grzęzłaby w kryzysie.
Los firm założonych i kierowanych wyłącznie przez kobiety w pełni to potwierdza. Jak dotąd nie powstała już nie tylko korporacja, ale nawet większa spółka prowadzona wyłącznie kobiecymi rękoma. Założona z wielkim hukiem ponad dziesięć lat temu brytyjska firma Tipto miała zrewolucjonizować rynek usług turystycznych – od współpracujących z nią drobnych biur po statki wycieczkowe. Dziś dyrektor generalny Zena Calderbank i jej zastępczyni Claire Dutton przyznają, że Tipto jest tylko jednym z wielu niezbyt się liczących graczy na rynku turystycznym.
Podobnie potoczyły się losy kancelarii prawnej Wilmslow. Wszystkie stanowiska, od dyrektora wykonawczego po aplikanta, objęły kobiety. „Tworzymy nową strukturę biznesu, przyjazną dla pracowników i klientów, partnerską, bez zbędnej hierarchii” – zapewniała szefowa Hilary Meredith. Po kilku latach działalności mogła już tylko powiedzieć, że „przetrwaliśmy, ale jesteśmy firmą niszową”.
Zasada równowagi płci dotyczy nie tylko mężczyzn, lecz działa w obie strony. W Stanach Zjednoczonych niemal 80 proc. firm założonych i prowadzonych wyłącznie przez kobiety to przedsiębiorstwa jedno-, co najwyżej 2-osobowe. W Polsce jest podobnie, tylko co czwarta damska firma zatrudnia przynajmniej jednego pracownika najemnego. Powstały oczywiście wielkie biznesy stworzone od podstaw i zarządzane przez kobiety, przykładem choćby imperium kosmetyczne Ireny Eris, ale żadna z nich nie zamknęła się przed mężczyznami.
Sukces na konkurencyjnym rynku nie zależy bowiem od płci, lecz od najlepszego wykorzystania potencjału kobiet i mężczyzn. Patriarchat kończy się nie dlatego, że ktoś odgórnie tak zadecydował, ale dzięki zrozumieniu, jakim marnotrawstwem było ignorowanie talentów i umiejętności połowy ludzkości. Na szczęście z tego samego powodu matriarchat raczej nam nie grozi.
Warto wiedzieć:
- Indra Nooyi – szefowa PepsiCo, według magazynu „Time” jedna z najpotężniejszych kobiet na świecie. Urodziła się w Indiach, studiowała w USA – żeby zarobić na studia, nocą pracowała jako recepcjonistka w hotelu.
- Irene Rosenfeld – od 2006 r. dyrektor generalna Kraft Foods, pracuje w tej firmie od 1981 r. Z wykształcenia psycholog, trzynasta na liście najbardziej wpływowych kobiet świata magazynu „Forbes”.
- Sheryl Sandberg – od 2008 r. dyrektor operacyjny Facebooka, wcześniej m.in. szefowa personelu Departamentu Skarbu Stanów Zjednoczonych i dyrektor sprzedaży Global Online w Google.
- Anne Mulcahy – objęła stery w bliskiej bankructwa korporacji Xerox i wyprowadziła ją na prostą. Ale rządziła „po męsku”, zaczynając od zwolnienia co trzeciego pracownika.
- Susie Walsh – architektka z Canberry w Australii, kilka lat temu założyła niewielką firmę Housing ACT, w której zatrudnia wyłącznie kobiety.