„Katalog magii Rudolfa” to tytuł często przewijający się w pracach poświęconych obyczajom polskiego średniowiecza. Tyle że tytuł sztuczny, ukuty dopiero przez XX-wiecznych historyków. Określono nim zachowane w kilku egzemplarzach dzieło mnicha imieniem Rudolf. Chodzi o księgę liczącą, w najpełniejszej wersji, 150 kart i przez samego autora określoną mianem „Sumy spowiedniczej”.
Utwór składa się z czterech części. Pierwsza traktuje o godności stanu kapłańskiego i sprawowaniu sakramentów, druga i trzecia – o poszczególnych przykazaniach dekalogu. Czwarta: o pokucie. W części drugiej autor przytoczył ze szczegółami długą listę ludowych obrzędów, wierzeń i czarów stanowiących dla niego przykłady szczególnie ohydnych grzechów przeciwko wierze w Boga. Ta właśnie część uchodzi za swoisty „katalog magii”. Pytanie tylko… czyjej magii?
Turyngia, nie Śląsk
Etnograf Edward Karwot swego czasu stwierdził z całą stanowczością: słowiańskiej. Badacz poświęcił całą książkę analizie obyczajów opisanych przez Rudolfa. Ponieważ wersja „Sumy spowiedniczej” uważana za najstarszą i najpełniejszą zachowała się w zbiorach klasztoru cystersów w Rudach pod Raciborzem, Karwot uznał, że właśnie tam musiał tworzyć tajemniczy mnich. I że opisywał on to, co rzeczywiście działo się na Śląsku w XIII stuleciu.
Za sprawą Karwota „Katalog magii Rudolfa” stał się kluczowym źródłem, przez którego pryzmat próbowano objaśniać życie dawnych Słowian, a nawet rekonstruować pogańskie wierzenia z czasów przedmieszkowych. Perspektywy były tak kuszące, że zignorowano wszelkie słabe strony hipotezy.
Dopiero w ostatnich latach do głosu doszli sceptycy. Wedle najnowszego stanu wiedzy – podsumowanego przez prof. Dariusza Sikorskiego – „Suma spowiednicza” nie powstała na Śląsku, ale w Niemczech, a konkretnie w Turyngii. I nie w XIII, a w XIV stuleciu.
Czary kobiet: „uszy zajęcy i nóżki kretów”
O życiu Słowian księga Rudolfa nic nie mówi. Ale już o szeroko rozumianej obyczajowości średniowiecza – zdecydowanie tak. Zwłaszcza zaś o powszechnych przed sześcioma stuleciami uprzedzeniach wobec kobiet i o tym, co kobiety były gotowe robić, by zapewnić sobie sympatię oraz zainteresowanie ze strony mężów. „Już Ewa, pierwsza matka, przekazała zarazek bałwochwalstwa, wsączony jej przez diabła pod postacią węża, swoim córkom, to znaczy głupim kobietom, które chcą więcej wiedzieć niż przystoi” – pisał Rudolf w długim ustępie poświęconym magii miłosnej. Dalej zaś szczegółowo zrelacjonował szereg konkretnych zaklęć.
„Uszy zajęcy, nóżki kretów i wiele innych rzeczy kładą do kołyski, a czynią to, aby dzieci nie płakały” – pisał o tym, jak postępowano z niemowlętami. I raczej nie kłamał, bo znane są rozliczne inne źródła zaświadczające o tym, że „magię porodową” stosowano powszechnie. I że parali się nią… nawet księża.
„Robią im na ramionach krzyż z wydzielin wspólnego stosunku płciowego”
„Z błony porodowej dziecka odgryzają trzy kawałki, które zamieniwszy w proch dają ojcu do pożywienia, aby kochał dziecko” – to z kolei komentarz do tradycyjnych relacji w rodzinach, gdzie opieka nad dzieckiem w pełni spadała na matki. A ojcowie często zupełnie ignorowali swoje potomstwo.
Rudolf powtórzył też czary rzucane ponoć przez kobiety, które samym sobie pragnęły zapewnić mężowską miłość. „Żeby je kochali, robią im na ramionach krzyż z wydzielin wspólnego stosunku płciowego” – pisał. „Swoją krew menstruacyjną dają im do pokarmu, albo napoju” – brzmiał inny sposób. Może radykalny i cokolwiek… niesmaczny. Ale zdaniem średniowiecznych kobiet najwidoczniej konieczny. Bo żadne bardziej cywilizowane środki na mężczyzn nie działały.
Więcej felietonów Kamila Janickiego znajdziesz w numerach „Focusa Historia”, w tym w najnowszym Focusie Historia nr 5/2021.