Możliwe, że to przez dorastanie w sennym mazowieckim miasteczku, gdzie każdy, kto ma trochę wyobraźni i lubi czytać, przez większość dzieciństwa marzy o jednym – żeby się znaleźć gdzie indziej. A może powód jest zupełnie inny. Ale kiedy wrzucam w chaos myśli słowo „wędrować”, natychmiast serce lekko przyspiesza i pojawiają się dziesiątki obrazów: piknik włóczęgów bitników wśród skał Nevady, Fryderyk Nietzsche z obolałym ciałem notujący myśli bez przerywania spaceru ścieżką w górach Schwarzwaldu, anonimowy mnich Theravady w medytacji w dżungli. W głowie włącza się audio: piosenka U2 „Walk on” o birmańskiej liderce opozycji Aung San Suu Kyi, która w czasie zamieszek wyszła wprost na uzbrojonych żołnierzy, by dać im uśmiech i kwiaty. Nie byli w stanie zatrzymać tego marszu.
Być może cała zachodnia kultura, oparta na programie poznawczym Arystotelesa, wzięła się z serii krótkich spacerów, jakie ten filozof uprawiał ze swoimi uczniami w Atenach. Uczył, idąc. Dlatego szkołę Arystotelesa nazywa się perypatetycką – szkołą tych, „którzy lubią się ciągle przechadzać”. Jean Jacques Rousseau, inny wielki filozof, pisał, że umie medytować tylko wtedy, kiedy chodzi. Bo kiedy staje ciało, zatrzymują się też jego myśli. Rousseau przeszedł spory trening w chodzeniu. Kiedy w wieku 15 lat wrócił zbyt późno z niedzielnego spaceru do Genewy, gdzie mieszkał, brama miejska była już zamknięta. Odwrócił się do niej plecami i ruszył przed siebie, zostawiając dach, pod którym mieszkał, znajomych i pracę, do której się przysposabiał. Dotarł pieszo do Włoch, a później do Francji.
Soren Kierkegaard nie mógł uprawiać filozofii bez spacerów ulicami Kopenhagi – mawiał, że jego książki powstają dwa razy: najpierw, gdy chodzi, potem, gdy spisuje myśli (umarł też na spacerze), a Immanuel Kant odbywał codziennie po obiedzie rytualną wędrówkę ulicami Konigsbergu i była to jedna z niewielu jego aktywności fizycznych. Konieczna dla klarowności myślenia. Inny niemiecki filozof, Johann Gottlieb Fichte, w roku 1791 przeszedł pieszo z Lipska do Konigsbergu, żeby się spotkać z Kantem (w maju ruszam, też na piechotę, jego śladem). Zajęło mu to dwa i pół miesiąca. Mądrość nie wykuwa się wcale, jak chce współczesna pedagogika, w pozycji siedzącej, w sali lekcyjnej lub szkoleniowej.
Spacer neurotyczny, spacer terapeutyczny
Chodzenie może służyć jako pomoc w tworzeniu poezji lub w dociekaniach filozoficznych
Idąc, wyrażamy swój wewnętrzny stan. Bohaterem „Notatek z podziemia” Dostojewskiego jest samotnik, który marzy, by być zaakceptowanym przez innych. Wprosiwszy się na kolację ze znajomymi z lat szkolnych, zaczyna manifestować swoją obecność, jeśli nie jako przyjaciel, to przynajmniej jako przeciwnik: „Uśmiechałem się wzgardliwie i przechadzałem się po drugiej stronie pokoju, tuż naprzeciw kanapy, wzdłuż ściany, od stołu do pieca i z powrotem. Chciałem koniecznie pokazać, że mogę się bez nich obyć; a tymczasem umyślnie stukałem butami, stąpając na obcasach. […] »Ach, gdybyście tylko wiedzieli, do jakich uczuć i myśli jestem zdolny, i jaki jestem kulturalny!« – myślałem chwilami, w duchu zwracając się ku kanapie, na której siedzieli moi wrogowie. Ale moi wrogowie zachowywali się tak, jakby mnie w ogóle nie było w pokoju. Raz, raz tylko zwrócili się w moją stronę, wtedy mianowicie, kiedy Zwierkow wypowiedział się na temat Szekspira, a ja nagle wzgardliwie zachichotałem. Parsknąłem śmiechem tak sztucznie i szpetnie, że tamci naraz przerwali rozmowę i przez jakieś dwie minuty w milczeniu, bez śmiechu przypatrywali się, jak spaceruję między stołem a piecem i wcale nie zwracam na nich uwagi”.
W obrazie, który opisuje rosyjski pisarz, chodzenie jest narzędziem neurotycznej strategii. Jego bohater nie ma świadomości ciała ani ruchu po prostu. Jego doświadczenie wypełnia całkowicie urażone ego. Chodzenie zapycha jego głowę myślami. Ale to samo chodzenie z kąta w kąt może służyć jako pomoc w tworzeniu poezji lub w dociekaniach filozoficznych, jeśli głównym tematem myśli przestaje być sam chodzący. Filozof Bertrand Russell opisuje jeszcze większego myśliciela niż on, Ludwiga Wittgensteina, który miał zwyczaj przychodzenia do jego pokoju w nocy i spacerowania po nim godzinami od ściany do ściany „niczym tygrys w klatce”. Russell nie mógł przez to spać, ale bał się wyrzucić Wittgensteina, bo ten go ostrzegł, że w takim wypadku popełni samobójstwo.
Zachowanie Wittgensteina można zaliczyć do neurotycznych, choć podobno w pokoju Russella rozważał kwestie logiczne, ale na pewno nie da się tak nazwać pewnego zwyczaju Innuitów. Kiedy Innuita wpadał w złość, brał patyk i szedł prosto przed siebie przez śnieg. Kiedy złość mu mijała lub raczej zostawił ją za sobą, stawał i wbijał kij w śnieg. Miał z tego podwójną korzyść. Pozbywał się gniewu i dość precyzyjnie mierzył jego głębię. Terapia i diagnoza w jednym.
Zygmunt Freud twierdził, że każda nasza podróż jest powrotem do matki, ale terapeutyczne chodzenie ma tradycję znacznie dłuższą niż psychoanaliza. W XVIII w. Jean-Jacques Rousseau – ten, który w wyniku nagłego impulsu ruszył w świat, gdy brama jego miasta okazała się zamknięta – szukał w wędrówce powrotu do świata idealnego. Ten świat istniał, jak sądził, zanim cywilizacja zepsuła człowieka. Człowiek w naturze, jakim sam chciał być, wędrował wśród lasów i nie znał fabryk, języka ani skupisk ludzkich. Taki człowiek nie miał ochoty nikogo krzywdzić. Kiedy – wędrując myślą wstecz – miniemy ten idylliczny obraz, dojdziemy do punktu w ewolucji naszego gatunku, w którym człowiek stanął na dwie nogi. Antropolodzy raczej nie mają wątpliwości – to dzięki temu nasz mózg zaczął się nagle wściekle szybko rozwijać.
Shaking metta
Shaking metta jest modyfikacją buddyjskiej techniki medytacyjnej metta – wysyłania uczucia przyjaźni do siebie samego i wszystkich czujących istot oraz pozbywania się z umysłu szkodliwych emocji. Dokonałem tej modyfikacji spontanicznie, schodząc z zalesionego wzgórza, w czasie odosobnienia w centrum buddyjskim w Virginii w USA. Tradycyjnie metta polega na powtarzaniu w myślach takich fraz, jak: „Obym był szczęśliwy, obym był wolny od napięcia, obym był spokojny i radosny”, i odczuwaniu radości w klatce piersiowej. W drugim kroku adept wysyła dobre życzenia innym ludziom.
W postaci mobilnej, idąc z opuszczonymi luźno ramionami, powtarzaj w myślach: „Obym był wolny od gniewu, obym był wolny od chciwości, obym był wolny od strachu”. Za każdym powtórzeniem wstrząsaj lekko rozluźnionymi rękoma i wyobrażaj sobie, że strzepujesz z siebie gniew i pozostałe negatywne uczucia – jak kaczka, która strzepuje krople wody, wstrząsając całym ciałem. Rozluźnij się, poczuj ulgę, a także radość i wolność płynące z tego stanu.
W mieście ta technika oferuje dodatkowy bonus – uwalnia od zbyt poważnego traktowania siebie. Dzieje się tak, gdy mijani przechodnie patrzą na ciebie zdziwionym wzrokiem z powodu twoich dziwacznych ruchów, a ty się tym wcale nie przejmujesz.
Virginia Woolf wpadła na pomysł książki „Do latarni morskiej”, spacerując wokół skweru. To był impuls. Nazwała tę chwilę „wspaniałym momentem niekontrolowanej iluminacji”. A w książce zmierzyła się z traumami dzieciństwa. Przez lata dla tej angielskiej pisarki spacer, pisanie i terapia zlewały się w jedno. Spacer okazał się też ostatnią czynnością jej życia. Gdy miała 59 lat, weszła do rzeki Ouse w płaszczu, którego kieszenie wypełniła kamieniami.
Pewien rodzaj wędrówki pieszej – zdaniem ludzi religijnych – leczy nie tylko z chorób duszy, ale i ciała. Sanktuaria w całej Europie wypełnione są kulami i laskami, pozostawionymi przez tych, którzy przestali ich potrzebować. Oczyszczającą moc pielgrzymek znają Tybetańczycy, którzy wytworzyli niespotykaną gdzie indziej technikę marszu religijnego: idą tysiące kilometrów, robiąc jeden pokłon za drugim. I jest to pełen pokłon i padanie plackiem na ziemię.
Psychologowie badający przeżycia religijne twierdzą, że pielgrzymki prowadzą do nowych stanów świadomości: zwiększa się wrażliwość zmysłowa, rośnie poczucie ciała i świadomość środowiska.
Buddyjscy mnisi z Kambodży od pewnego czasu traktuj ą wędrówkę jako formę przeprosin. Wielu z nich zanim włożyło szaty mnichów, należało do szwadronów śmieci Czerwonych Khmerów. Już jako 12-latków wyszkolono ich na morderców (najpierw mordowali koty), gotowych zabić za to, że ktoś nosił okulary, bo to oznaczało, że jest intelektualistą niezdolnym do budowania robotniczo-chłopskiej utopii. Gdy upadł reżim, pod wodzą charyzmatycznego mnicha Ghosanandy wędrowali pieszo do domów rodzin swoich ofiar i prosili o wybaczenie, choć często na ich ogolonych głowach lądowały kamienie. Pielgrzymka połączona z przeprosinami była dla nich symbolicznym zmyciem winy i terapeutycznym oczyszczeniem wspomnień.
Wędrówka w głąb siebie
Porzuć cel spacerów, pozwól, by wciągnęło cię samo terytorium
Tryb życia dzisiaj nie sprzyja kontemplacji ani terapii chodzeniem. Jeśli już gdzieś chodzimy, to do samochodu albo do sklepu. Rok upływa w tym samym rytmie codziennych dojazdów do pracy, przerywanych weekendami, świętami i raz lub dwa razy wakacjami. Nie przeżywamy go w rytmie przyrody, tylko korporacji.
Przestrzeń w wielu miastach nie zawsze sprzyja pieszym wędrówkom. Rebecca Solnit w książce o historii wędrowania opisuje amerykańskie współczesne miasta, w których często nie ma chodników. Ludzie poruszają się wszędzie autami. Piesza wędrówka może skończyć się aresztowaniem za włóczęgostwo. Do wielkich centrów handlowych, w których można kupić wszystko, wchodzi się dzisiaj od strony garażu, a nie ulicy. Domy na przedmieściach, w których kiedyś od frontu były werandy, witają gości garażami. Kiedy jeździmy po świecie pociągiem, jesteśmy bardziej przesyłkami niż ludźmi, którzy świadomie odbywają podróż, tak jak to było w czasach, gdy pociągi nie istniały i do pokonywania odległości służyły nogi. Szybkie podróżowanie nie pozwala uwadze zgłębić żadnego mijanego przedmiotu. Wywołuje poczucie nudy, które wypełniamy lekturą, oglądaniem filmów albo grami komputerowymi. W samolocie jesteśmy jeszcze bardziej odcięci od czasu, przestrzeni i doświadczenia podróży. Oglądamy filmy, jemy i śpimy, zamknięci w metalowej puszce.
Ciało było kiedyś użyteczne jako środek transportu. Teraz traktujemy je rekreacyjnie. To radykalna zmiana, taka jak przysposobienie psa podwórkowego na pokojowego pieszczocha. Wyprowadzamy ciało-psa na spacery, chyba że stało się ono już ciałem-chomikiem i wędrujemy z nim tylko po przypominających kołowrotki urządzeniach w klubie fitness.
Ale miasto (może z wyjątkiem niektórych amerykańskich miast) jest równie dobrym miejscem na spacery jak dzika natura. Jeden z szefów korporacji, z którym pracuję, w ramach zachwytu nad odzyskaną dzięki medytacji wrażliwością zmysłową wraca codziennie z pracy pieszo ulicą Marszałkowską w Warszawie, choć zajmuje mu to godzinę. Mówi, że cieszy się każdym krokiem, a nawet mgłą i kolorem zmieniających się świateł ulicznych.
Już w latach 50. ubiegłego wieku paryżanin Guy Debord, jeden z autorów pojęcia „psychogeografia”, polecał wędrówki po mieście według pewnych reguł. Zalecał, by porzucić cele i motywy takich spacerów i pozwolić, by wciągnęło nas samo terytorium. Miał to być sposób na ucieczkę od nudy i spotkanie z nieznanym. Kiedy tak chodzimy, mają dryfować nie tylko nasze nogi, ale także nasze myśli. Wędrując, dostrajamy się do rytmu życia: ruchy ciała, oddech i bicie serca łączą się w jedno. „Piesza wędrówka pozwala nam być w ciele i w świe- cie, bez zajmowania się ciałem i światem. Daje nam wolność myślenia, bez niebezpieczeństwa zagubienia się w myślach” – pisze Rebecca Solnit. I dodaje: „Rytm chodzenia wywołuje pewien rytm myślenia, a mijanie krajobrazu pobudza i odtwarza wędrówkę wśród myśli. Tworzy się dziwna zgoda między wewnętrzną i zewnętrzną wędrówką, która pokazuje, że umysł też jest rodzajem krajobrazu, wśród którego można iść”.
W dostrojeniu do procesu życia, którego częścią jest wędrowanie, nie liczy się tak bardzo, dokąd dotarliśmy, ale sama podróż. Wędrując, nie kolekcjonujemy przeżyć, bo w końcu przygniotą nas swoim ciężarem. Zamiast tego otwieramy się na środowisko. Nie wypełniamy przestrzeni sobą, tylko raczej wywołujemy implozję: życie wlewa się w nas. Zmienia się nasz stosunek do innych ludzi. Pojawia się zrozumienie tego, że współistniejemy. Piesza wędrówka daje szansę na uświadomienie sobie, że jesteśmy otwartymi procesami, a nie osobnymi jaźniami, które muszą się fortyfikować przeciwko innym ludziom i środowisku.
DLA GŁODNYCH WIEDZY:
» Rebecca Solnit www.selfoff.com „Wanderlust. A History of Walking” Penguin Group, Nowy Jork 2000