ROBERT RIENT: Jak często ludzie proszą cię, byś powiedział coś śmiesznego?
MACIEJ STUHR: Zdarza się. I wtedy, oczywiście, nic śmiesznego nie przychodzi mi do głowy. To zazwyczaj krępujące momenty, wezwanie, abym stał się kimś innym, wszedł w oczekiwaną rolę, dał coś, na co być może nie jestem gotowy albo na co nie mam ochoty. Ale bardzo lubię odbierać rzeczywistość poprzez poczucie humoru.
Na czym to polega?
– Na zestawianiu znanych elementów w nowe kompozycje, całości. Gdy myślę o świecie przez pryzmat humoru, pojawia się dystans, który pobudza do tego, by spojrzeć świeżym okiem na siebie i innych.
Wielu znanych komików nosiło w sobie głębokie pokłady smutku, melancholii, czasami depresji – dostrzegasz taką zależność?
– Jeżeli mamy swojego ulubionego komika, to najczęściej widzimy go właśnie w jednym, komicznym wydaniu. Pomimo że zazwyczaj umiem oddzielać fikcję od życia, to gdybym w warzywniaku spotkał Rowana Atkinsona kupującego ziemniaki, pewnie tak naprawdę widziałbym Jasia Fasolę i umarłbym ze śmiechu. Zderzenie tej persony zachowującej się zwyczajnie bywa szokujące, szybko pojawiają się oczekiwania, by zrobił coś śmiesznego. Pewnie dlatego ci, którzy znają mnie wyłącznie z kabaretu lub ról komediowych, czasami chcieliby, abym na zawołanie rozśmieszał.
Druga kwestia jest taka, że patrzenie na świat przez pryzmat humoru bywa podszyte wewnętrznym, czasami ogromnym smutkiem albo nawet zgorzknieniem. Znam wielu zabawnych ludzi, którzy na co dzień mają wisielczy nastrój.
A ty?
– Ze mną jest różnie. Czasami dopada mnie melancholia, ale pewnie nie częściej niż innych.
A gdybym zapytał twoich najbliższych?
– Pewnie powiedzieliby, że żarty są małym wycinkiem naszej wspólnej rzeczywistości. Gdy opuszczam zgiełk świata i spotykam się z najbliższymi, najukochańszymi, to ważniejsze jest bycie, współodczuwanie.
Zawsze tak było? Podobno twoja mama w ramach eksperymentu przestała się do ciebie odzywać.
– To było w szkole podstawowej. Przeszkadzało jej, że jestem milczkiem, nie inicjuję rozmów, nie opowiadam co w życiu, co w szkole. Żeby mi uzmysłowić, jak mało mówię, postanowiła przestać się do mnie odzywać, dopóki sam czegoś nie powiem. Eksperyment potrwał dwa tygodnie i przerwała go mama, a ja się nawet nie zorientowałem, że brałem w nim udział.
Pojawiasz się w komediach, kryminałach, dramatach, od Warlikowskiego przez Wajdę do Pasikowskiego. Niedawno powiedziałeś, że twoją techniką jest brak koncentracji – co to znaczy?
– Bardzo głęboko wierzę, że siłą i pięknem aktorstwa jest moment. W fotografii czasami ekstremalnie ważny jest jeden decydujący moment. Niektórzy mają szczęście i talent, by w odpowiednim momencie nacisnąć spust migawki. Najbardziej interesuje mnie to, co się dzieje po słowie: akcja – zarówno w relacji z publicznością, jak i partnerem, partnerami. Nic nie przebija tej chwili. Oczywiście każdy z nas nosi w sobie emocje, wyuczone reakcje, gotowość do improwizacji, do tego aktorzy mają w zanadrzu określone techniki. Niektórzy artyści przed rozpoczęciem gry potrzebują się wyłączyć, wyciszyć, zakładają słuchawki albo klapki na oczy. Nigdy tego nie robiłem.
Co zatem robisz?
– Wpadam jak śliwka w kompot i próbuję sobie poradzić. Wypadłeś ze statku i toniesz – zagraj to. Nigdy nie przygotujesz się tak naprawdę, by zagrać moment, w którym toniesz. Pada słowo akcja i wypadasz z oswojonej rzeczywistości, by wpaść do nowej i zacząć grać.
Ale zadania domowe odrabiasz?
– Uczę się tekstu, czasami w innym języku, uczę się machać szablą, grać na puzonie – to oczywiste. Od strony technicznej robię wszystko, czego wymaga rola. Ale stworzenie postaci, jej emocji, zależności, w jakiej pozostaje, reakcji na świat, nie jest zadaniem domowym.
A próbowałeś tak jak niektórzy wyciszyć się, odciąć?
– No pewnie i zauważyłem, że niczego to w moim aktorstwie nie ulepsza. Pamiętam takie sytuacje, gdy rozmawiałem z kimś, opowiadałem dowcip, usłyszałem wołanie i zaczęła się akcja. Zazwyczaj działało to lepiej niż wcześniejsze dwugodzinne babranie się w określonej postaci. Tak jakby energia danej roli się odrobinę zużyła, a jej moc wytraciła.
Czyli gdybyś zaraz po wywiadzie miał zagrać rolę, nie byłoby to problemem?
– Nie, ale oczywiście rola roli nierówna. Nie zawsze można być fircykiem do ostatniego ułamka sekundy.
Innego przygotowania wymaga rola w teatrze, zupełnie inaczej jest na godzinę przed premierą. Mam szczęście uprawiać ten zawód często i intensywnie . Zdarzało mi się w ciągu jednego dnia wykonywać trzy zupełnie różne zadania. Nikogo nie obchodziło, że rano byłem policjantem, w południe chłopem ze wsi, a teraz wychodzę w garniturze przed publiczność i mówię: dobry wieczór państwu. Za każdym razem muszę być dobry.
Powiedziałeś, że zazwyczaj potrafisz odróżnić rzeczywistość od fikcji – na czym polega ta umiejętność?
– Gdy widzę koleżankę po fachu, która w sztuce teatralnej robi fellatio papieżowi, to wiem, że tak naprawdę koleżanka nie robi fellatio papieżowi, tylko odgrywa określoną rolę. A niektórym ludziom to się czasami miesza.
“Kontrowersja nie może być motorem napędowym sztuki” – to też twoje słowa.
– Nie może być, jeśli to jest jedyny napęd sztuki, w której chodzi wyłącznie o kontrowersję. Kontrowersja jest sama w sobie martwa, pusta, musi jej przyświecać jakiś cel, opowieść. Drażniący są dla mnie twórcy, którzy zaczynają pracę nad sztuką czy filmem od wymyślenia kontrowersyjnego tematu, bo ten akurat jest nośny, wzbudza emocje. Można opowiadać o niezwykle kontrowersyjnych sprawach i nie mam oporów, by angażować się w takie historie, pod warunkiem, że są przemyślane i dobrze napisane.
Za udział w „Pokłosiu” urealniającym udział Polaków w mordowaniu Żydów spotkałeś się z trwającą długie miesiące mową nienawiści. Czy wiedząc o tej cenie, ponownie zagrałbyś rolę Józefa Kaliny?
– Tak. Od początku wierzyłem w ten film, a wręcz byłem przekonany, że musi powstać. Poza ceną, o której wspomniałeś, zmieniły się moje kontakty z ludźmi, którzy zaczepiają mnie na ulicy. Wcześniej prosili o autograf, a od kiedy wszyscy mają komórki – o zdjęcie. Teraz ludzie zaczepiają, by głównie podziękować, wesprzeć, powiedzieć, że wyrażam to, co oni myślą. Oczywiście jestem świadomy, że to tylko część społeczeństwa.
Film ma szansę zmieniać rzeczywistość?
– Na pewno tak jak „Pokłosie” ma moc wywołania dyskusji, a nawet ogólnopolskiej debaty. Zasięg filmu jest często nieporównywalnie większy od innych form opowieści, dzięki czemu ma szansę dać do myślenia, poruszyć, wnieść nową ideę na szeroką skalę. Zdarza się, że usłyszenie nowego, wcześniej nieznanego głosu, jest początkiem zmiany rzeczywistości.
Czasami zabierasz zdecydowany głos, krytykując władzę, niektórzy artyści w ogóle nie wypowiadają się na tematy polityczne. Gdzie masz swoją granicę?
– Brzmi ona tak: przeciw owszem, za – niekoniecznie. To znaczy, że nie należę do żadnego komitetu poparcia konkretnej partii czy polityka. Nie chcę używać swojego wizerunku do tego typu promocji, ale zupełnie nie mam problemu, by angażować się w akcje społeczne różnych organizacji, np. dawców szpiku czy schronisk dla psów. To sensowne używanie swojej popularności. Wykorzystuję również wizerunek w celach komercyjnych, ale zdecydowanie nie podpisuję się pod określonymi działaniami politycznymi.
A przeciw czemu się buntujesz i mówisz: nie?
– Najbardziej mnie boli to, co się dzieje w Polsce w sferze prawnej. Mój dziadek Tadeusz był prokuratorem, a jego ojciec i wujowie byli adwokatami. Pamiętam również moje doświadczenie bycia harcerzem. Wyrosłem w ogromnym szacunku do prawa i nie umiem przejść do porządku dziennego nad jego łamaniem. Sąd Najwyższy coś orzeka, a ktoś z władzy to ignoruje, interpretuje prawo po swojemu, zgodnie z ideologią. To zaprasza ludzi, by robili to samo i np. zinterpretowali przepisy tak, by im pasowały, by mogli jeździć na czerwonym świetle. To krok do anarchii. Każde brutalne zakusy władzy na wolność, podburzanie do nienawiści przeciwko ludziom, którzy w co innego wierzą, mają inny kolor skóry lub orientację seksualną, boli mnie wręcz fizycznie. Nie mogę również spokojnie patrzeć, jak niszczone są najlepsze teatry w Polsce, dlatego czasami zabieram głos.
Kto daje artyście prawo do zabierania publicznie głosu?
– Ludzie. Jeżeli przychodzą do teatru, oczekują od nas bycia Agamemnonem, a gdy przychodzą do kina, chcą wzruszeń lub śmiechu, jakiejś formy rozrywki lub wzruszenia. Natomiast ci, którzy śledzą mnie na Facebooku…
…prawie milion osób…
– …tak, powoli liczba obserwujących zbliża się do miliona. No właśnie, po co ci ludzie przychodzą na moją stronę? Nie, aby zobaczyć spektakl. Chcą zobaczyć albo przeczytać coś ciekawego, poruszającego, może śmiesznego. Nikogo nie zapraszam do tej aktywności, komentowania, obserwowania. Ale w pewnym momencie okazało się, że to ogromna liczba ludzi, która – być może fałszywie – daje mi prawo do zabierania publicznie głosu.
Nie chcesz tak jak Arnold Schwarzenegger zająć się polityką?
– Nie! Bardzo lubię swoją pracę i nie chcę, by mi ktoś zaglądał w talerz, czy jem ośmiorniczki. A jeszcze bardziej lubię swoją rodzinę i życie osobiste.
„Kładę sobie Tadeusza na piersi albo się kładę koło niego i próbuję go zrozumieć. Nie obstawiam się milionem książek na temat wychowania, tylko leżę jak pies koło niego i go wącham” – powiedziałeś niedawno w wywiadzie.
– Odbieranie najbliższych nie tylko rozumem, ale wręcz zwierzęcymi zmysłami jest rodzajem miłości. Uwielbiam posługiwać się racjonalnością, analizą, ale przez to czasami czuję się umysłem zniewolony – dylematami, rozważaniem, poczuciem winy, rozstrzyganiem, czy w prawo czy w lewo, wzlotami i upadkami. Rozbraja mnie moment, w którym mogę siebie rozumieć i czuć pierwotnymi, pozasłownymi zmysłami. Gdy leżę z synem, ogarnia mnie niezwykły spokój, poczucie wytchnienia od całego świata.
Jakie masz inne sposoby na wytchnienie?
– Sport pomaga mi na chwilę wyłączyć mózg. Mam za sobą wieloletnią przygodę z triathlonem. Murakami w książce „O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu” napisał o tym, jak transowy ruch ciała pozwala odciąć umysł, frustracje, gonitwę myśli. W bieganiu czy pływaniu najlepszy jest dla mnie moment, w którym myśli zredukowane są do podstawowych zadań: jeszcze cztery kilometry, dlaczego nie wziąłem wody, a może przyspieszę, jeszcze jeden basen. Tak naprawdę jestem typem samotnika, a ponieważ bardzo często przebywam wśród ludzi, muszę się sobą dzielić z widownią, fanami, dziennikarzami, rodziną. To oczywiście również chwile, w których nie tylko daję, ale też sporo dostaję. Jednak czasami tęsknię za byciem tylko ze sobą – sport daje taką możliwość.
A gdy tych wszystkich, którzy czegoś chcą, robi się za dużo, to jak sobie radzisz? Masz jakieś strategie odmawiania?
– W tej kwestii mógłbym się jeszcze sporo nauczyć. Nigdy nie zapominam, że swojej widowni bardzo dużo zawdzięczam, że mam do spłacenia dług wdzięczności – dlatego odmawianie bywa problemem. Poza tym życie mnie nauczyło, że wszystko, co robię albo czego nie robię w przestrzeni publicznej, może być zarejestrowane czy opowiedziane, w jakiś sposób zinterpretowane, a zazwyczaj nadinterpretowane. To czasami męczy, wtedy biegnę do żony, by pobyć razem, ale co dwa metry muszę robić przystanek, bo ktoś mnie zatrzymuje, zazwyczaj uśmiechnięty. No i musiałbym być niemiły, a potwornie tego nie lubię.
Tadeusz ma rok, a Matylda siedemnaście lat. Widzisz różnicę w tym, jak przeżywasz bycie tatą?
– Ogromną.
Na czym ona polega?
– Jako 42-letni tato jestem w zupełnie innym punkcie życia niż wtedy, gdy miałem 25 lat. To również inny moment kariery. Gdy pojawiła się Matylda, robiłem film za filmem, wierząc, że złapałem pana Boga na nogi, nie czułem, bym mógł sobie pozwolić na rok przerwy – co najpewniej odbyło się kosztem córki. Dzisiaj więcej we mnie spokoju i tak zwanej życiowej mądrości, przed którą być może Agnieszka Osiecka chciałaby mnie uchronić. Więcej we mnie wyrozumiałości, mniej lęków. Kiedyś było drżenie, co jeśli dziecko się przewróci, teraz wiem, że to naturalny proces, że każde dziecko się przewraca.
Czego się nauczyłeś od swojego syna?
– Bezgraniczna ufność i radość Tadeusza jest imponująca – nie wiem, czy uczenie to dobre słowo, on mi raczej przypomina o tym, co najważniejsze. Jest w tym momencie, w którym uśmiech nie schodzi z jego twarzy. Zastanawiam się nad tym ostatnio – jak to się dzieje, że życie daje nam łomot i przestajemy się tak bardzo uśmiechać, całymi sobą, do całego świata. Czasami już cztero-, pięcioletnie dzieci lądują w mackach systemu.
Jako dziecko podobno bardzo bałeś się zazdrości innych ludzi, dlaczego?
– I jako dziecko, i jako nastolatek, i później w początkach kariery. Nienawidziłem tego uczucia. Po pierwsze nie chciałem, żeby ktoś myślał, że ja myślę, że jestem lepszy – bo coś mam, bo jestem synem tego, kogo jestem. Wydaje mi się, że na starcie powinniśmy mieć takie same szanse. Poza tym zależało mi, by ludzie oceniali mnie nie po atrybutach zewnętrznych czy sytuacji materialnej, ale po tym, co im daję, co prezentuję sobą, jaki jestem.
To w ogóle możliwe?
– Nie, ale jeśli nie będziesz o to walczył, to będą cię jeszcze bardziej oceniali.
Dlatego zacząłeś od kabaretu?
– Tak, ale nawet gdy zaczynałem przygodę z filmem, ludzie mówili, że to dzięki ojcu. Kabaretu już się nie da zrobić dzięki ojcu – będzie śmieszny albo nie i wtedy widownia będzie stała pusta. Chciałem, żeby ludzie najpierw spróbowali mnie zobaczyć, zastanowili się nad tym, czy mogę występować na scenie.
Sprytnie. Przyznam ci się, że przy początkach twojej kariery filmowej miałem w głowie te wszystkie oceny – syn Jerzego Stuhra, no jasne, że jest aktorem.
– Do dzisiaj zdarza się, chociaż bardzo rzadko, że ktoś uznaje moje osiągnięcia za bezpodstawne, ze względu na to, kto mnie spłodził.
Kiedy te oceny przestały cię przejmować, a zazdrość uwierać?
– To był proces i różne etapy, na których negatywne odczucia się zmniejszały. Kabaret, pierwsze filmy, potem teatr. Po spotkaniu Warlikowskiego i Pasikowskiego zupełnie sobie odpuściłem i przestałem się przejmować. Uznałem, że skoro do tej pory kogoś nie przekonałem, to już nie przekonam. Poza tym to, co chciałem udowodnić tacie i sobie, już udowodniłem. To naturalne, że gdy w przestrzeni publicznej pojawia się dziecko znanej osoby, ustawia się na nie szkło powiększające. Medialnie to pomaga, ale jeśli nie ma się talentu i szczęścia, daleko nie da się zajść przez sam fakt bycia czyimś dzieckiem.
Wierzysz w talent jako dar?
– Tak.
A to nie jest coś wypracowanego?
– Również. Lubię słowo smykałka, bo talent to miał Albert Einstein.
Czym zatem w aktorstwie jest talent albo smykałka?
– Poczuciem rytmu. Aktor, który ma dobre poczucie rytmu i podzielność uwagi niczym perkusista, ma znacznie większe szanse w zawodzie. To, co robimy, jest w olbrzymiej mierze zależne od wyczucia, w którym momencie podnieść szklankę i wypić herbatę, a w którym się odwrócić. Rola zbudowana jest z niuansów, przyśpieszeń, pauz. Podprogowo zawsze czuję, jak powinna być zagrana moja postać, chociaż nie zawsze trafiam, dlatego bardzo cenię współpracę z dobrymi reżyserami, którzy wnoszą konkretne propozycje.
Gdy parodiowałem Sojkę, przez lata ćwiczyłem to, jak się porusza, siada przy fortepianie, trzyma rękę, mówi. W pewnym momencie poczułem jego esencję, wiedziałem albo wydawało mi się, że wiem, jak to jest być nim. W aktorstwie trzeba czuć rytm, mieć wrażliwe ucho na muzykę i podzielność uwagi – wtedy można wygrywać.