Niezgodę na zasady rządzące światem można wyrażać w różny sposób. Od konformistycznego szeptania po kątach przez zaszycie się w jakiejś głuszy do gwałtownych protestów na ulicach. Najbardziej spektakularne efekty osiągają jednak ci, którzy do kontestowania rzeczywistości wykorzystują rządzące nią zasady.
Pacyfista z US Army
Pod koniec lat 60. minionego wieku w kanadyjskim Vancouver spotkało się troje ludzi, którzy w pełnym tego słowa znaczeniu nie potrafili znaleźć swego miejsca na Ziemi. Jim Bohlen wkroczył w dorosłe życie jako radiooperator na okręcie amerykańskiej marynarki wojennej. Pływał u wybrzeży Alaski i archipelagu Aleutów. Po zakończeniu służby zdobył dyplom inżyniera, podjął pracę w firmie uczestniczącej w programach budowy pierwszych międzykontynentalnych pocisków balistycznych. Przez 12 lat z pełnym zaangażowaniem współtworzył amerykański potencjał nuklearny. Gdy jednak podczas kubańskiego kryzysu rakietowego (1961 r.) świat stanął na krawędzi konfliktu atomowego, zwątpił w sens tego, co robi. Nie chciał dłużej przykładać ręki do – jak mówił – zagłady planety. Rzucił pracę, przeprowadził się z żoną do Kanady, kupił dom na niemal bezludnej wyspie Denman, gdzie zamierzał żyć w pełnej symbiozie z naturą.
W tym samym 1961 r. z USA wyjechali Irving i Dorothy Stowe’owie. Też w poszukiwaniu miejsca bardziej odpowiedniego dla siebie. Dotarli aż do Nowej Zelandii, lecz przemieszczali się nie tylko w przestrzeni. On ukończył ekonomię na renomowanym Brown University i prawo na Yale, ale uznał, że przyszłość należy do Chin, i zamiast praktyką adwokacką zajął się nauką chińskiego. Ją wciągnęła walka z dyskryminacją rasową. Oboje pochodzili z rodzin żydowskich, jednak odcięli się od korzeni. Na cześć Harriet Beecher Stowe, abolicjonistki i autorki słynnej powieści „Chata wuja Toma”, przybrali jej nazwisko. Potem zmienili wyznanie i zostali kwakrami.
W Nowej Zelandii też jednak nie zaznali spokoju, gdyż Francja na miejsce przeprowadzania swoich prób z bronią jądrową wybrała Polinezję. Stowe’owie uznali, że bezpiecznie nie jest już nigdzie i wrócili do Ameryki. Ostatecznie osiedli w Vancouver. W 1967 r. wybrali się na marsz antywojenny, na którym spotkali Jima Bohlena. Wspólnie pomachali plakatami z hasłami wzywającymi do zakończenia wojny w Wietnamie, pokrzyczeli przeciw imperialistom i zaczęli się zastanawiać co dalej. Z braku lepszego pomysłu postanowili energiczniej włączyć się w działalność ekologicznej organizacji Sierra Club.
Do tego momentu szli utartą drogą tysięcy kontestatorów w wielu zakątkach globu. Nawet w komunistycznej Polsce, gdzie odcinano się od systemu, wyjeżdżając w Bieszczady. Na rządzących ta wewnętrzna emigracja nie robiła wrażenia. Ani u nas, ani za Oceanem. Dlatego Stowe’owie i Bohlen intensywnie myśleli, co zrobić, by protest okazał się skuteczniejszy. Rozwiązanie podsunęła im sama władza.
Będzie gorąco
Amerykanie testowali broń jądrową, przeprowadzając próbne podziemne wybuchy na bezludnych wyspach Aleutów. Termin kolejnego wyznaczono na 4 listopada 1971 r. Krzykliwe grupy pacyfistów i ekologów jak zwykle zorganizowały demonstarcje w centrach miast i nie trzeba było proroka, by przewidzieć dalszy bieg wydarzeń. Zbuntowana młodzież pohałasuje, lewicowa prasa ją poprze, prawicowa potępi, bomba wybuchnie, protesty stopniowo wygasną i rozgorzeją na nowo przed kolejną atomową eksplozją.
Nie wiadomo dokładnie, kto wpadł na pomysł rozerwania tego błędnego koła. Jim Bohlen tak wspominał ów przełomowy moment: „Zadzwonił telefon. Reporter miejscowej gazety chciał się dowiedzieć, czy Sierra Club zamierza jakoś zareagować na zapowiedź kolejnej próby nuklearnej. Odpowiedziałem, że właśnie rozmawiamy z żoną i wpadł nam do głowy pomysł popłynięcia łodzią na Aleuty, by tam zaprotestować”. Następnego dnia w „The Vancouver Sun” ukazał się artykuł pod tytułem „Sierra Club przygotowuje blokadę prób z bronią atomową”. Problem w tym, że kierownictwo klubu nic o tym pomyśle nie wiedziało, a gdy się dowiedziało, nie poparło go, uznając za zbyt niebezpieczny. Jednak Bohlen i małżonkowie Stowe właśnie w ryzyku, na jakie się wystawią, widzieli największy atut przedsięwzięcia. Nie kierowali się przekorą ani przeczuciami, lecz teorią kanadyjskiego medioznawcy Marshalla McLuhana o wkraczaniu ludzkości w wiek informacji i powstawaniu „globalnej wioski”. Jako jedni z pierwszych perfekcyjnie wykorzystali tę ideę do własnych celów.
McLuhan twierdził, że w odróżnieniu od wymagających skupienia, a więc „zimnych” gazet, zyskujące gwałtownie na znaczeniu media elektroniczne są „gorące”, gdyż oddziałują przede wszystkim na emocje. Kto chce w nich zaistnieć, musi sprawić, by także informacje o nim były „gorące”. Dziś to już banał, ale pół wieku temu brzmiało to rewolucyjnie.
Zielony pokój
Wpłynięcie do strefy, w której miało dojść do wybuchu bomby atomowej, bez wątpienia było informacją gorącą. A Bohlen i Stowe’owie umiejętnie podsycali ogień. Ponieważ kierownictwo Sierra Club odmówiło im wsparcia, założyli komitet pod nazwą „Don`t Make a Wave” (Nie róbcie fali). Nawiązywali w ten sposób do obaw, że podziemna eksplozja jądrowa może wywołać trzęsienie ziemi i zabójczą falę tsunami.
Strach to silna emocja, więc od razu przyciągnęli uwagę opinii publicznej i przekonali kanadyjskich rockmanów do występu na koncercie, z którego dochód przeznaczyli na sfinansowanie wyprawy. Zebrali 15 tys. dolarów, co pozwoliło na wynajęcie kutra „Phyllis Cormack”, tak starego i zniszczonego, że nikt nie chciał go ubezpieczyć. 15 września dwunastu śmiałków wypłynęło w stronę wyspy Amchitka, gdzie znajdował się poligon atomowy. Nie dotarli do celu; zostali zatrzymani przez amerykańską marynarkę. Ale usłyszał o nich cały świat i wywołali takie poruszenie, że USA zrezygnowały z dalszych prób na Aleutach. Amchitkę zamieniono w rezerwat ptaków.
Po tym sukcesie Bohlen stał się tak znaczącą postacią w światku pacyfistów i ekologów, że mógł go przeobrazić zgodnie z własną wizją. Skorzystał z doświadczeń zdobytych w instytucjach, których szczerze nienawidził – armii i korporacji zbrojeniowej. Jeśli ruch wyrastający z komitetu „Don’t Make a Wave” miał nadal zwyciężać, nie mógł pozostać pospolitym ruszeniem skrzykujących się ad hoc aktywistów. Musiał mieć sztab, regulamin i strukturę organizacyjną. Zmiany wymagała też nazwa, zbyt trudna do zapamiętania przez osoby nieznające angielskiego. Wybrano zbitkę słów, która powstała jeszcze podczas spotkań grupy w 1970 r. Ktoś pokazał palcami znak V symbolizujący zwycięstwo, ktoś odpowiedział „pokój”, ktoś przypomniał sobie, że jest ekologiem, i dodał „zielony”. Razem zabrzmiało to jak Greenpeace! Pod takim hasłem aktywiści wypłynęli na swoją pierwszą akcję i tak postanowili teraz nazwać całą organizację.
Gdy inni spali…Identyczna jak w ponadnarodowych korporacjach strategia oparta na efektywnym zarządzaniu, marketingu i reklamie szybko przekształciła ruch Greenpeace z marginalnej grupki kontestatorów w organizację o zasięgu globalnym. Bohlen zadbał, by nie tylko strukturą, lecz również działalnością przypominała armię. Tyle że walczącą o zielony ekologiczny pokój.
Jej znakiem firmowym stały się akcje w stylu komandosów – wpływanie pontonami między statki wielorybnicze, by osłaniać zwierzęta przed harpunami; wspinanie się na wysokie kominy zatruwających powietrze fabryk; blokowanie pociągów przewożących substancje toksyczne i radioaktywne. Spektakularne wyczyny przyciągały uwagę mediów, co zgodnie z teorią McLuhana ułatwiało przekazanie idei ruchu w taki sposób, by z jednej strony zainteresowały polityków, a z drugiej stawały się zrozumiałe dla zwykłych ludzi.
Dziś Greenpeace ma biura w ponad 40 krajach, finansowo wspiera go niemal 2,5 miliona osób, roczne dochody ze składek i wydawnictw sięgają 200 milionów dolarów. Tak wysoki budżet pozwala na utrzymywanie kilku jednostek pływających (statki, kutry, pontony), środków transportu lądowego, nawet stacji badawczej na Antarktydzie. Chociaż kampanie przeciw budowie elektrowni atomowych czy produkcji żywności GMO wywołują ogromne kontrowersje, ruch stworzony przez Bohlena i małżeństwo Stowe’ów ma wiele bezdyskusyjnych zasług. To on spowodował, że dziś już powszechnie uznaje się masowe zabijanie wielorybów i fok za barbarzyństwo; to pod jego presją przestano zatapiać w morzach niebezpieczne substancje i wysyłać do najuboższych państw odpady radioaktywne. Irwing Stowe nie zobaczył, jak rozkwitło jego dzieło, zmarł na raka trzustki w 1974 r. Żegnając go, dziennikarz i aktywista ruchu Bob Hunter napisał: „Wywarł ogromny wpływ na naszą epokę, bo kiedy inni spali, czekając na nadejście koszmaru, on niczym wicher porywał ludzi, by ten koszmar przepędzić”. To samo mógłby powiedzieć o Dorothy Stowe i Jimie Bohlenie, którzy dożyli sędziwego wieku i zmarli w lipcu 2010 r.
Siedem lat za jeden toast
„Przeglądając gazety, codziennie znajdujesz w nich informacje z jakiegoś miejsca na świecie, gdzie kogoś uwięziono, torturowano, skazano na śmierć z powodu poglądów lub wyznania nieakceptowanego przez jego rząd. Oburzasz się i czujesz mdłości z powodu swej bezsilności wobec tych aktów gwałtu. Gdybyśmy jednak to obrzydzenie ogarniające ludzi na całym świecie wyrazili w jednej wspólnej akcji, to razem coś na pewno zmienimy” – taki apel ukazał się 28 maja 1961 r. w tygodniku „The Observer”. Jego autorem był brytyjski prawnik Peter Benenson. Do sięgnięcia po pióro skłoniła go informacja o skazaniu przez portugalski sąd dwóch studentów na siedem lat więzienia tylko za to, że wznieśli w kawiarni toast za wolność, której brakowało im w państwie rządzonym po dyktatorsku przez Antonio Salazara. Benenson od najmłodszych lat był niespokojnym duchem. Pochodził z zamożnej rodziny. Dzieciństwo spędził w Palestynie, gdzie służył jego ojciec generał John Solomon. Po niefortunnym upadku z konia generał stracił władzę w nogach i wraz z rodziną wrócił do kraju. W 1930 r. zmarł. Syna wychowywała matka, córka bankiera, który po przewrocie bolszewickim wyemigrował z Rosji do Londynu. Kapitału starczyło mu na zapewnienie wnukowi dobrego wykształcenia, za co chłopak odwdzięczył się, przybierając jego nazwisko.
Już jako 16letni uczeń elitarnego college’u Eton Peter Benenson organizował zbiórki pieniędzy dla ofiar hiszpańskiej wojny domowej, symbolicznie zaadoptował osierocone dziecko, opłacając koszty jego wychowania.
Studia na wydziale prawa uniwersytetu w Oksfordzie przerwał mu wybuch II wojny światowej. Zgłosił się na ochotnika do marynarki, jednak ze względu na stan zdrowia nie został przyjęty. Skierowano go do tajnego ośrodka w Bletchley Park, gdzie odczytywano niemieckie depesze szyfrowane maszynami Enigma. Po wojnie zdobył dyplom prawnika i otworzył kancelarię adwokacką. Mógł pomnażać rodzinny majątek, ale to mu nie wystarczało. Zorganizował wyjazd brytyjskich prawników na Węgry, by ocenili skalę represji po stłumieniu przez Armię Czerwoną antykomunistycznego powstania. Następną ekipę wyprawił do RPA, by obserwowała proces Nelsona Mandeli i innych przeciwników apartheidu. Efekt tych misji był żaden.
Gdy więc dotarła do niego wiadomość o drakońskim wyroku na portugalskich studentach, zaczął się zastanawiać nad bardziej skutecznymi formami działania. I znalazł je.
Przeciw zapomnieniu
„Doszedłem do wniosku, że sami prawnicy nie zdołają wpłynąć na funkcjonowanie wymiaru sprawiedliwości w państwach niedemokratycznych. Należało wykorzystać energię i entuzjazm milionów ludzi z całego świata” – powie po latach. Powiedzieć łatwo, ale jak to zrobić? Benenson wpadł na prosty pomysł. Napisał porywający tekst do gazety i zakończył go apelem o wysyłanie do władz Portugalii listów z żądaniem amnestii dla skazanych studentów. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Artykuł przedrukowała prasa na całym Zachodzie i do Lizbony popłynęły tysiące kopert.
Osób prześladowanych z powodów politycznych lub religijnych było jednak na świecie tak wiele, że należało natychmiast organizować podobne akcje w ich obronie. Wymagało to planowania i koordynacji. Benenson zorganizował więc naradę sześciu prawników brytyjskich, a następnie – już z ich pomocą – spotkanie inicjatorów akcji pisania listów z Belgii, Francji, Holandii, Irlandii, Niemiec, Szwajcarii, Włoch i USA. Podjęto na nim decyzję o utworzeniu „międzynarodowego ruchu na rzecz obrony wolności poglądów i wyznania”. Ponieważ jego głównym celem było domaganie się od despotycznych reżimów amnestii dla więźniów sumienia, nadano mu nazwę Amnesty International. Na symbol wybrano świecę owiniętą drutem kolczastym Symbol ten był nie tylko papierowym logo, lecz żywym znakiem. 10 grudnia 1961 r. Peter Benenson zapalił świecę w kościele St. Martin in the Fields w Londynie. Odtąd powtarzał ten gest co roku w ustanowionym przez ONZ Dniu Praw Człowieka. Wykonując go po raz pierwszy, tak wyjaśniał jego sens: „W obozach, więzieniach i wszystkich piekielnych miejscach na Ziemi do tej pory panowała ciemność. Teraz rozjaśnia ją światełko świec amnestyjnych. Zapalając pierwszą z nich, mam w głowie chińskie powiedzenie, że lepiej zapalić świecę niż przeklinać ciemność”. W tych kilku słowach zawarł najważniejszą wskazówkę dla każdego, komu nie był obojętny los niewinnie prześladowanych: Nie oburzaj się, ale zrób coś! Dwadzieścia lat później w tym samym miejscu zacytował Szekspira, mówiąc, że roznieca ten płomyk świecy „przeciw zapomnieniu”. Zapewnił, że „skazani na nie więźniowie sumienia będą zapamiętani. W Amnesty pracujemy przeciw zapomnieniu”.
Niezwykła siła zwykłych ludzi
Pracowali jak dobrze zarządzana firma. Zaczęli od utworzenia sieci tzw. trójek, czyli grup, które symbolicznie adoptowały trzy prześladowane osoby, chroniąc je w ten sposób przed skrytobójstwem. Równolegle powołano biuro gromadzące informacje o naruszeniach praw człowieka w poszczególnych państwach. Po 30 latach działalności liczba członków i współpracowników Amnesty przekroczyła milion! Dziś jest ich dwa razy więcej.
Trudno dokładnie określić, ilu więźniom sumienia organizacja uratowała życie i przywróciła wolność; w ciągu pierwszych dziesięciu lat „adoptowała” 4 tys. osób, z których co drugą uwolniono. Obecnie zajmuje się losem ok. 50 tys. ofiar prześladowań i gwałtów w 150 krajach.
To w dużej mierze dzięki kampaniom Amnesty International ONZ uchwaliło konwencję o zakazie stosowania tortur, a kilkadziesiąt państw zniosło karę śmierci. W 1977 r. organizację uhonorowano Pokojową Nagrodą Nobla.
Peter Benenson w 1966 r. zrezygnował z funkcji przewodniczącego. Po części z powodu złego stanu zdrowia (chorował na celiakię), ale decydującą rolę odegrały podejrzenia, że do organizacji przeniknęli agenci brytyjskiego wywiadu, a niektórzy członkowie kierownictwa wbrew regulaminowi przyjmują finansowe wsparcie od rządu. Winy nikomu nie udowodniono, wzajemne urazy z czasem wygasły, i w latach 80. Benenson powrócił, stając się ponownie twarzą organizacji. Znów zapalał amnestyjne świece i inspirował kolejne kampanie. Gdy w 1991 r. odbierał nagrodę Mirror’s Pride of Britain, przedstawił optymistyczną wizję przyszłości: „Ja nie doczekam świata bez więźniów sumienia i tortur, lecz mam nadzieję, że dożyją tego moje wnuki”.
Zmarł w roku 2005, w wieku 84 lat. Żegnając go, Irene Khan, ówczesna szefowa Amnesty International, powiedziała: „Był człowiekiem, który wierzył w niezwykłą siłę zwykłych ludzi. Tworząc Amnesty International, dał każdemu z nich możliwość zmieniania świata”.Lekarz oskarża „To nie jest facet, który wraca wpół do siódmej do domu, rozkłada serwetkę i czeka na kolację. Nie prowadzimy takiego domu” – odpowiedziała Christine Ockrent na pytanie, jak się jej żyje z mężem, którego nieustannie nosi po świecie.
Bernard Kouchner mógł jedynie przytaknąć, bo swoją burzliwą biografią obdzieliłby kilka osób. Za młodu był komunistą i łowił ryby z Fidelem Castro. W wieku średnim został socjalistą i ministrem w lewicowym rządzie prezydenta Mitterranda. Spisywał się tak dobrze, że po wygranych wyborach wziął go do swojej ekipy prawicowy prezydent Nicolas Sarkozy.
Polityka to jednak tylko jedna ze sfer działalności Kouchnera i to nie najważniejsza. Przede wszystkim od zawsze był lekarzem. Ale takim, który nie potrafi wytrwać w jednym miejscu. Nie zawahał się przerwać studiów, by w odpowiedzi na apel kolegi z Czerwonego Krzyża wyjechać jako wolontariusz do najbardziej wówczas niebezpiecznych miejsc na świecie.
W 1967 r. w Nigerii wybuchła wojna domowa, część kraju przyjęła nazwę Biafra i ogłosiła niepodległość. Uznało ją jedynie kilka państw afrykańskich, natomiast wielkie mocarstwa: USA, ZSRR i Wielka Brytania tym razem wyjątkowo zgodnie potępiły secesję. Tłumiące rebelię władze nie potrzebowały niczego więcej. Uznały, że wolno im wszystko: wprowadziły blokadę Biafry, nie pozwalając nawet na dostarczanie pomocy żywnościowej drogą lotniczą i krok po kroku zajmowały jej terytorium. Mieszkańcy odizolowanego, brutalnie pacyfikowanego kraju umierali z głodu. Liczba ofiar przekroczyła milion, ponad 15 proc. populacji.
Jako jedni z nielicznych ich losem zainteresowali się Francuzi. Bernard Kouchner trzy razy wyjeżdżał do Biafry, by przez kilka miesięcy pracować w tamtejszych szpitalach; w koszmarnych warunkach, nierzadko pod ostrzałem. Gdy wracał do domu, nadrabiał zaległości w nauce. Został dyplomowanym gastrologiem, podjął pracę w dwóch paryskich szpitalach. Starczyło mu także czasu na napisanie wstrząsającego artykułu do tygodnika „Le Nouvel Observateur”. W tekście zatytułowanym „Lekarz oskarża” nazwał wydarzenia w Biafrze największą po Holokauście masakrą w nowożytnej historii i pytał, jak „można być obojętnym wobec tak wielkiej zbrodni”.
Tekst zainspirował młodych lekarzy do dyskusji o potrzebie powołania instytucji udzielającej pomocy ofiarom konfliktów niezależnie od ich poglądów, rasy czy wyznania. Realizację pomysłu przyspieszył cyklon, który w 1970 r. zabił ponad pół miliona ludzi we wschodnim Pakistanie (dzisiejszy Bangladesz). Władze centralne nie spieszyły się z pomocą dla prowincji, która – tak jak Biafra od Nigerii – chciała się oderwać od Pakistanu. Więcej serca okazywała społeczność międzynarodowa. Do zalanych i zagrożonych wybuchem epidemii rejonów wyjechała inna grupa francuskich lekarzy.
Po powrocie członkowie obu misji spotkali się i postanowili, że nie będą się już skrzykiwali po każdym kataklizmie, lecz utworzą organizację działającą w sposób stały. Większość założycieli opowiadała się za nazwaniem jej „Secours médical français” (Francuska pomoc medyczna), ale Kouchner upierał się przy innej propozycji i postawił na swoim. 20 grudnia 1971 r. narodzili się Lekarze bez Granic.
Wyspa światła
Już kilka miesięcy później przeszli chrzest bojowy w zniszczonej przez trzęsienie ziemi stolicy Nikaragui – Managui. Nie spisali się najlepiej, dotarli na miejsce trzy dni po misji Czerwonego Krzyża. Kouchner wyciągnął wnioski, zreorganizował system zarządzania i w 1974 r. „Lekarze” pierwsi pojawili się w spustoszonym przez tajfun Hondurasie. Pomoc ofiarom klęsk żywiołowych wymagała poświęcenia, ale nie osobistej odwagi. Inaczej przedstawiała się sytuacja na misjach wojennych – w Libanie, Wietnamie, Kurdystanie, na pograniczu Tajlandii i w rządzonej przez Czerwonych Khmerów Kambodży. Na te najbardziej niebezpieczne Kouchner wyjeżdżał osobiście. Po latach wyzna, że doświadczał tam „tego dziwnego uczucia, które popycha ludzi do zderzania się z największym ryzykiem i delektowania się dreszczem emocji wywoływanym przez niebezpieczeństwo. Dużo później zrozumiałem, że udzielając pomocy innym, pomagałem też sobie”.To była jego recepta na pogodzenie się ze światem. Gorzej szło mu z partnerami z organizacji. Oni chcieli być wyłącznie lekarzami, którzy zajmują się pacjentami, nie komentując tego, co dzieje się wokół. Kouchner uważał, że powinni także „dawać świadectwo”, czyli ujawniać zbrodnie i piętnować ich sprawców. Groziło to jednak zamknięciem granic przed nimi przez najbardziej brutalne reżimy. W 1977 r. większość członków organizacji opowiedziała się przeciw Kouchnerowi i wybrała na szefa jego oponenta Claude’a Malhureta.
Konflikt zaostrzył się, gdy po zajęciu Wietnamu Południowego przez komunistów tysiące ludzi rzuciły się do ucieczki.
Los uchodźców określanych jako „boat people” (ludzie na łódkach) znów – jak przed laty w Biafrze – prawie nikogo nie obchodził. Kouchner domagał się zorganizowania pomocy, ale nie zdołał przekonać Malhureta. Wynajął więc statek, nadał mu imię Wyspa Światła (L’Île de Lumière) i przekształcił w pływający po Morzu Południowochińskim szpital dla uchodźców. Malhuret pominął tę misję w dorocznym sprawozdaniu z działalności Lekarzy bez Granic, więc oburzony takim potraktowaniem Kouchner wystąpił z organizacji i w 1980 r. powołał nową – Lekarze Świata. Obie działają jak sprawne machiny. W 70 krajach współpracuje z nimi ponad 30 tys. lekarzy i pielęgniarek, roczny budżet przekracza 750 milionów dolarów, wpłacanych w 90 proc. przez indywidualnych donatorów.
Jeśli nie muszą reagować błyskawicznie na jakiś kataklizm, przed rozpoczęciem misji wysyłają ekipę rozpoznawczą, która ocenia potrzeby, stan bezpieczeństwa i zakres niezbędnej pomocy. Następnie kompletują zespół złożony z lekarzy różnych specjalności i wolontariuszy – nie tylko personelu medycznego, lecz również inżynierów i techników nadzorujących pracę urządzeń sanitarnych, zabezpieczających dostawy elektryczności itp. Całością kieruje szef misji odpowiedzialny za utrzymywanie kontaktów z lokalnymi władzami i mediami.
Gdy machina ruszyła, Kouchner mógł zająć się polityką. Ale nie byłby sobą, gdyby na tym poprzestał. Nie pytając o zgodę władz, wjechał do ogarniętego wojną domową Sudanu, uruchamiał szpitale polowe w Rumunii w momencie upadku reżimu Ceauşescu i w targanym konfliktami Salwadorze, został szefem tymczasowej administracji w Kosowie. Pomaga Ukrainie w reorganizacji systemu ochrony zdrowia. Biedni nie potrzebują miłosierdzia„Zrobił więcej dla spełnienia ludzkich marzeń o własnym domu niż ktokolwiek ze współczesnych. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że zrewolucjonizował ideę filantropii” – mówił prezydent Bill Clinton, wręczając Medal Wolności, najwyższe amerykańskie odznaczenie cywilne, Millardowi Fullerowi.
Laureat mógłby dziś zajmować czołowe miejsca na listach najbogatszych ludzi świata. Błyskotliwy prawnik i biznesmen zarobił pierwszy milion dolarów (według obecnej siły nabywczej byłoby to 5 milionów dolarów) w wieku 29 lat. Wybrał jednak inny sposób na życie. Wraz z żoną Lindą przyłączył się do wspólnoty Koinonia zorganizowanej na wzór pierwszych gmin chrześcijańskich. Zrobił to jednak nie po to, by odizolować się od świata, lecz go zmieniać. Opracował program budowy tanich domów dla przebywających w Koinonii najuboższych współwyznawców. Zainteresowani musieli wpłacić jedynie 10 proc. wartości budynku i przepracować co najmniej 500 godzin przy jego budowie. Resztę spłacali przez 20 lat w nieoprocentowanych ratach, ich wysokość nie mogła przekraczać 30 proc. miesięcznych dochodów rodziny. System zadziałał, więc Fullerowie – już jako misjonarze – wyjechali do Konga, by przeszczepić swój pomysł na grunt afrykański. W ciągu pięciu lat zbudowali sto domów, po czym wrócili do USA, by rozwinąć działalność na większą skalę. Założyli organizację o nazwie Habitat for Humanity, pozyskali do współpracy wolontariuszy i zaczęli swą filantropijną rewolucję od slumsów w San Antonio (Teksas). Po kolejnych pięciu latach mieli już oddziały w 14 stanach i pierwsze filie za granicą. Dziś działają w stu państwach, również w Polsce. Pomogli ponad 4 mln ludzi w zbudowaniu 800 tys. domów i mieszkań.
Nikomu nie dawali niczego za darmo. Kierowali się zasadą, że „biedni nie potrzebują miłosierdzia, lecz kapitału”. I stworzyli globalną korporację, która od innych różni się jedynie tym, że nie chce zarabiać. Ma centrum operacyjne w Georgii i administracyjne w Atlancie. Ten sztab zarządza pięcioma oddziałami regionalnymi: USA i Kanada, Afryka i Bliski Wschód (z siedzibą w Pretorii), Azja i Pacyfik (Bangkok), Europa (Bratysława), Ameryka Łacińska (San Jose). Konkretne prace w terenie koordynują biura narodowe. Organizacja tak okrzepła, że odejście założyciela i jego śmierć w 2009 r. nie wpłynęły na jej działalność.
Niech pomoże papież i arcybiskup
Czasem wielka idea rodzi się w sposób zupełnie niespodziewany. Julian Huxley, wybitny biolog i pierwszy dyrektor UNESCO, kilkanaście lat po odwołaniu z funkcji, odbył podróż do Kenii i Tanzanii. Ze zdumieniem spostrzegł, że na równinach Serengeti, z których roznoszona przez muchy tsetse śpiączka przepędziła ludzi, w nienaruszonym stanie przetrwała unikatowa fauna Afryki. Wniosek nasuwał się sam – natura ma się najlepiej tam, gdzie nie dotarł człowiek.
Huxley napisał o tym kilka artykułów, na które jeden czytelnik zareagował inaczej niż wszyscy. Victor Stolan, właściciel kilku hoteli, przesłał do autora długi list. Zaproponował w nim zorganizowanie zbiórki pieniędzy na ratowanie przed ludźmi zwierząt zagrożonych wyginięciem. Przekonywał, że bez trudu uda się zebrać miliony funtów.
Huxley uprzejmie podziękował za sugestię i odesłał autora do zaprzyjaźnionego ornitologa Maxa Nicholsona. Ten równie uprzejmie zaproponował Stolanowi, by przygotował memorandum uzasadniające jego pomysł. Niemający żadnego pojęcia o biologii hotelarz podszedł do zadania nadzwyczaj poważnie i napisał sążnisty tekst, który Nicholson uznał za „błyskotliwy, rozwlekły i ekscentryczny”. Stolan zalecał między innymi zwrócenie się o pomoc do papieża i arcybiskupa Canterbury, bo „kto bardziej niż oni powinien bronić dzieła Stwórcy”. Do Nicholsona bardziej jednak przemówił fragment, w którym autor przekonywał, że ten, kto przyłączy się do jego projektu, „zbuduje sobie najwspanialszy pomnik w dziejach ludzkości”. To mu odpowiadało, bo też był niezłym ekscentrykiem szukającym swego miejsca w historii. Miał dziewięć lat, gdy rodzice zaprowadzili go do Muzeum Historii Naturalnej. Eksponaty wywarły na nim takie wrażenie, że od tego momentu zaczął prowadzić „listę ptaków, które widział”. Został wybitnym ornitologiem, organizował pierwsze akcje liczenia ptaków, a równocześnie opracowywał program reformy systemu politycznego i ekonomicznego Wielkiej Brytanii. Dzieło wzbudziło spore zainteresowanie i otworzyło Nicholsonowi drzwi do salonów władzy. Zanim przez nie przeszedł, Anglia wypowiedziała wojnę hitlerowskim Niemcom, a ornitolog polityk zgłosił się do wojska. Brał udział w organizowaniu konwojów przez Atlantyk i desantu w Normandii, jako ekspert towarzyszył premierowi Churchillowi na konferencjach w Jałcie i Poczdamie, po wojnie został osobistym sekretarzem lewicowego wicepremiera Herberta Morrisona. Potem wrócił do ptaków. I spotkał Victora Stolana.
Pomysł dobry, warto go sprzedać
Nie bardzo wiedząc, co dalej robić z oryginalnym, lecz kompletnie niedopracowanym pomysłem, Nicholson skonsultował się z zaprzyjaźnionym szefem dużej agencji reklamowej. Ten uznał, że ideą ratowania ginących gatunków zwierząt można zainteresować wielkich i małych tego świata, trzeba ją jednak umiejętnie „sprzedać”. Zaproponował, by zamiast organizacji powołać fundację.
Nicholson i Huxley pozbyli się wątpliwości i zaprosili do współpracy Petera Scotta, syna słynnego badacza Antarktydy Roberta Scotta, który przegrał legendarny wyścig do bieguna południowego z Amundsenem. Scott junior też był barwną postacią – ornitologiem, malarzem, brązowym medalistą olimpijskim w żeglarstwie, dowódcą ścigacza tropiącego niemieckie łodzie podwodne, pomysłodawcą nowego sposobu malowania okrętów wojennych, by stały się trudniej zauważalne dla wroga, mistrzem Wielkiej Brytanii w szybownictwie. W dorobku miał ponadto uratowanie przed wyginięciem gęsi hawajskiej oraz pierwszy w historii kolorowy film przyrodniczy.
Scott z pełnym przekonaniem poparł pomysł powołania fundacji i zaprojektował jej logo. Wybrał do niego najbardziej rozpoznawalne i lubiane z wszystkich zagrożonych zwierząt – pandę. Nazwę fundacji wymyślił Nicholson.
I tak trzech naukowców, realizując wizję jednego hotelarza, stworzyło największą na świecie organizację ekologiczną WWF – Światowy Fundusz na rzecz Przyrody. Dziś pracuje w niej 4,5 tys. osób, a wspiera ponad 5 mln.
Dobre intencje nie wystarczą
Tytuły naukowe, kapitał i wpływowi znajomi to elementy pomocne, ale nie niezbędne do stworzenia globalnej organizacji. Ingrid Newkirk nie miała nic, kształciła się na maklera giełdowego. Wstrząśnięta losem kociąt, które sąsiad zamierzał w okrutny sposób pozabijać, rzuciła szkołę i zajęła się walką z dręczycielami zwierząt.
Do sprawy podeszła profesjonalnie, wykorzystując potęgę mediów. W 1981 r. upubliczniła zdjęcia, które współpracujący z nią ekolog Alex Pacheco wykonał potajemnie w finansowanym przez amerykański rząd laboratorium w Silver Spring (stan Maryland). Pracujący tam psycholog Edward Tumb badał wpływ uszkodzeń nerwów na funkcjonowanie mózgu i narządów ruchu. Przecinał żywym makakom sploty nerwowe, głodził zwierzęta i poddawał je wymyślnym torturom, by sprawdzić, czy mimo paraliżu kończyn zdołają sięgnąć po pokarm. Zdjęcia okaleczonych, przypiętych do żelaznych ram małp wstrząsnęły opinią publiczną. Po raz pierwszy w historii z powodu znęcania się nad zwierzętami zamknięto rządowy program badań, a prowadzącego je naukowca postawiono przed sądem. Tumb został skazany na wysoką grzywnę.
Newkirk sprawiła, że po raz pierwszy w historii zaczęto mówić już nie tylko o ochronie, lecz również o prawach zwierząt. Do walki o ich uznanie powołała organizację People for Ethical Treatment of Animals (Ludzie na rzecz Etycznego Traktowania Zwierząt) – w skrócie PETA. Organizacja szokowała, ujawniając zdjęcia zmasakrowanych psów, na których przeprowadzano testy zderzeniowe nowych modeli samochodów, i oślepionych królików, na których testowano kosmetyki. Trudno było pozostać obojętnym, widząc te okrucieństwa, więc apele o bojkot produktów firm dręczących zwierzęta okazywały się skuteczne. Nawet armia amerykańska zrezygnowała z testowania nowych rodzajów broni na bezpańskich psach.
By jeszcze zwiększyć siłę rażenia, Newkirk zabiegała o wsparcie akcji protestacyjnych lub informacyjnych przez gwiazdy showbiznesu, aktorów, modelki. I nieustannie prowokowała, co zapewniało darmową reklamę w mediach.
Chociaż ze względu na sprzeciw wobec każdej formy „wyzysku zwierząt”, nawet hodowania ich dla mleka i jajek, uważano ją za kogoś owładniętego obsesją, od trzech dekad prowadzi swą organizację jak wyrachowana bizneswoman. Dywersyfikuje działalność, wydając książki i kolorowe magazyny, kręcąc filmy, organizując koncerty. Pozyskuje ogromne fundusze z reklam produktów „wolnych od okrucieństwa”. Pytana, czy nie widzi sprzeczności między szlachetnymi celami PETA a tak komercyjną działalnością, odpowiada bez mrugnięcia okiem: „Dobre intencje nie wystarczą”.
Pod tymi słowami mógłby się podpisać każdy, kto nie chce, by jego bunt był tylko jałowym protestem, którego poza garstką znajomych nikt nie zauważy i który niczego nie zmieni.