Wśród koneserów literatury pięknej od dawna funkcjonuje przeświadczenie, że prawdziwy kunszt sztuki słowa jest dostępny jedynie w języku oryginału. A każde tłumaczenie to nie przekład, lecz coś w rodzaju – czasami mniej, a czasami bardziej udanej – wariacji czy wręcz parafrazy. Tak czy inaczej ciekawe są „wpadki” czy też przeinaczenia tłumaczy, a osobliwie te, które dotyczą tytułów znanych utworów. Były często nie tyle efektem braku kompetencji językowych, ile raczej świadectwem dramatycznych zmagań ze znalezieniem właściwego, dobrze brzmiącego w polszczyźnie, odpowiednika.
Oto np. słynny tomik poetycki Charles’a Baudelaire’a „Les Fleurs du mal” (1857) tłumaczony jest na polski jako „Kwiaty zła” lub „Kwiaty grzechu”. Francuskie słowo „malade” to raczej choroba niż zło. „Je suis mal” – powie Francuz, gdy chce oznajmić, że źle się czuje. A zatem właściwszy przekład mógłby raczej brzmieć: „Chorobliwe kwiaty”, ewentualnie: „Kwiaty choroby”.
Ostatecznie nawet owo „mal” w tytule (szczególnie gdyby było pisane wielką literą) mogłoby uchodzić za synonim „zła”. „Chorobowość” byłaby jednak bliższa przesłaniu liryki autora „Paryskiego spleenu”. Baudelaire tworzył bowiem wiersze utrzymane w klimacie dekadentyzmu – postawy ideowo głęboko pesymistycznej, naznaczonej niewiarą w człowieka i jego działania, przeczuciem schyłkowości świata. Efektem takiego myślenia, owej „choroby wieku” (czyli właśnie „mal du siecle”), jest apoteoza niemocy: człowiek nie ma wpływu na rzeczywisty kształt świata, a także na własny los; wszelkie wysiłki, jakie podejmuje, by kształtować jedno i drugie, i tak skończą się klęską. To właśnie miała być owa „choroba końca wieku XIX”, choroba egzystencji ówczesnego człowieka.
Przyznajmy jednak: czy „Chorobliwe kwiaty” mają tę samą moc, brzmią równie dobrze jak „Kwiaty zła”? Jakkolwiek metaforycznie przełożony, tytuł ten zakorzenił się w polskiej kulturze i dziś nikt już chyba nie dokonuje rewizji jego źródłowego znaczenia.
A powieść Marcela Prousta „A la recherche du temps perdu” (pisana w latach 1913-1927) znana u nas jako „W poszukiwaniu straconego czasu”? W polszczyźnie przymiotnik „stracony” kojarzy się z klęską, z bezpowrotną stratą, z czymś ostatecznym, nie do przezwyciężenia. A tytuł Proustowskiej powieści odnosi się raczej do „utracenia” (winien zatem brzmieć: „W poszukiwaniu utraconego czasu”) przeszłości, dzieciństwa i młodości. Bo wywołuje wspomnienia, nostalgię; zapowiada też pracę pamięci, wywołaną przez zapach i smak legendarnego ciastka – magdalenki.
Nawet jeśli odczytujemy książkę Prousta w szerszym kontekście – jako zapis przemian w społeczeństwie francuskim przełomu XIX i XX wieku – to nie mówi ona o stracie na marne, lecz o radzeniu sobie (bądź nie) człowieka z owymi przemianami.
Wreszcie „A Catcher In the Rye” (1951) J.D. Salingera tłumaczona na polski jako „Buszujący w zbożu”. Tu mamy całkowite odwrócenie znaczeń. Właściwymi „buszującymi w zbożu” są dzieci ze snu głównego bohatera powieści. Łan zboża kończy się w nim przepaścią, w którą one spadną, jeśli bohater ich nie wyłapie i w ten sposób nie ocali. Nie jest on zatem „buszującym” w zbożu, jak chce polski tytuł, lecz owym „łapaczem” („a catcher”), ratownikiem, wybawcą. Sen ma znaczenie metaforyczne: chodzi o ocalenie w człowieku tego, co pierwotnie niewinne i naturalnie etyczne, nieskażone przez konformizm dorastania. Ale znów – „Łapacz w zbożu” – co to za tytuł?
Inny przykład: „Nowy wspaniały świat” (1932) Aldousa Huxleya. W oryginale „Brave New World”, czyli bardziej dosłownie „Odważny nowy świat”. Tu wierność oryginałowi byłaby pożądana, ponieważ tytuł nawiązuje bezpośrednio do mowy Mirandy (akt V, scena I), jednej z bohaterek „Burzy” Williama Szekspira. A zatem sugeruje rozmaite aluzje czy też powiązania znaczeniowe pomiędzy oboma dziełami.
Na koniec zaś drobny błąd w tytule, tym razem już nie w tłumaczeniu. Idzie o wiersz Czesława Miłosza „Campo di Fiori”. Właściwa nazwa rzymskiego placu, na którym w roku 1600 spalono na stosie Giordana Bruna, to „Campo de’ Fiori”. Błędna nazwa, a więc i błędny tytuł utworu na tyle się przyjął jednak w polskiej literaturze, że Miłosz już go nie korygował w kolejnych edycjach swoich wierszy. A i czytelnicy się przyzwyczaili.