S ic semper tyrannis! Niech zawsze tak kończą tyrani! – wykrzykiwał ze sceny aktor John Wilkes Booth. Publiczność uznała, że te słowa, które przed zadaniem śmiertelnego ciosu Cezarowi miał wypowiedzieć Brutus, to element spektaklu. Ale Booth realizował własny scenariusz – w teatralnej galerii dogorywał postrzelony przez niego prezydent Abraham Lincoln. Był 14 kwietnia 1865 r. Wznosząc w teatrze okrzyk Brutusa, Booth chciał zostać zapamiętany jako tyranobójca, którego desperacki czyn nie jest zbrodnią, lecz wybawieniem. Zamiast na potępienie zasługuje więc na nagrodę, choćby pośmiertną. Tak jak zdarzało się to w przeszłości.
ODGRYZIONY JĘZYK
Niemal dwa i pół tysiąca lat wcześniej na ateńskiej agorze odsłonięto posągi dwóch nagich mężczyzn – Harmodiosa i Aristogejtona. W patetycznych przemówieniach wysławiano ich bohaterstwo, nazywano symbolami walki o wolność, za którą nie wahali się oddać życia. Obaj faktycznie zginęli, ale nie na polu bitwy. W roku 514 p.n.e. zaplanowali zamach na rządzących Atenami tyranów – braci Hipparcha i Hippiasza. Zadanie nie było łatwe, gdyż zdający sobie sprawę ze swej niepopularności władcy korzystali z bardzo silnej ochrony. Zbliżenie się do nich ze sztyletem wydawało się niemożliwe. Spiskowcy wypatrzyli jednak słaby punkt w systemie ochrony tyranów. Raz w roku, podczas Panatenajów, czyli święta upamiętniającego narodziny bogini Ateny, wszyscy mieszkańcy miasta uczestniczyli w uroczystej procesji. Niesione przez nich wieńce były doskonałym schowkiem na broń, a ścisk i chaos panujący na ulicach pozwalał zbliżyć się do władców.
Tajne służby jednak nie próżnowały. Wpadły na trop spiskowców, zmuszając ich w ostatniej chwili do zmiany planu. Postanowili zabić tylko jednego z braci – Hipparcha. Gdy procesja zatrzymała się u stóp Akropolu, Harmodios i Aristogejton zaatakowali. Zdążyli zadać Hipparchowi kilka śmiertelnych ciosów sztyletem. Chwilę później Harmodios został zabity przez ochroniarzy, Aristogejtona obezwładniono i aresztowano.
Drugi z tyranów – Hippiasz – objął osobisty nadzór nad śledztwem. Zatrzymano wszystkich uczestników procesji, u których znaleziono jakąkolwiek broń. Wielu poddano torturom, by wymusić przyznanie się do winy i wskazanie innych uczestników spisku. Była wśród nich hetera (luksusowa prostytutka) o imieniu Leana, która z obawy, że nie wytrzyma mąk, odgryzła sobie język. Tak okaleczona nie mogła już nikogo wydać.
Aristogejton okazał się mniej przezorny, nie wytrzymał tortur i „sypnął” kilku związanych z opozycją dostojników. A gdy potem ubliżał Hippiaszowi, tyran osobiście zakatował go na śmierć.
ZEMSTA KOCHANKÓW
Zamach nie zlikwidował tyranii. Przeciwnie, dał pretekst do nasilenia represji i jeszcze większego despotyzmu. Gdy sytuacja stała się nie do zniesienia, ateńscy arystokraci zwrócili się o pomoc do Sparty. Ta chętnie jej udzieliła, wysyłając doborowy oddział wojska. W 510 r. p.n.e. Hippiasza obalono, ster rządów przejął Klejstenes i przeprowadził reformę ustroju, czym zasłużył na miano „ojca demokracji”. Rysą na wizerunku demokraty były jednak okoliczności, które utorowały mu drogę do władzy. By zatrzeć wspomnienie o spartańskiej „bratniej pomocy”, propagandyści Klejstenesa zaczęli więc krzewić kult rodzimych bohaterów, przypisując Harmodiosowi i Aristogejtonowi główną rolę w obaleniu tyranii i przywróceniu demokracji. W ten sposób pierwszymi w historii Grekami – a więc także Europejczykami, których uhonorowano pomnikami wzniesionymi w centrum miasta – zostali zabójcy. Co roku pod posągami organizowano uroczyste parady wojskowe, artyści wyśpiewywali podniosłe hymny opiewające „wyzwolicieli” i „tyranobójców”. Oba te tytuły uważano za bardzo zaszczytne.
Rodziny Harmodiosa i Aristogejtona obsypano przywilejami, zwolniono je z podatków, przyznano prawo kupowania mięsa na koszt państwa oraz darmowe miejsca w pierwszych rzędach teatru. Po kilku latach nikt już nie pamiętał, czego naprawdę dokonali. Tymczasem najwybitniejsi greccy historycy, m.in. Tukidydes i Herodot, zgodnie twierdzą, że zamachowcy nie kierowali się motywami politycznymi, lecz osobistymi. I to z podtekstem homoseksualnym. Harmodios był bardzo urodziwym chłopakiem, o którego względy zabiegało wielu ateńskich mężczyzn, w tym tyran Hipparch. Młodzieniec zakochany w Aristogejtonie odrzucił jednak zaloty władcy, ten zaś postanowił się zemścić w wyjątkowo perfidny sposób. Powierzył młodszej siostrze Harmodiosa rolę kenophoros – panny niosącej w procesji koszyk z darami dla Ateny. Po czym pozbawił ją tego zaszczytu, oświadczając publicznie, że został wprowadzony w błąd, gdyż wybranka nie jest dziewicą. Dla rodziny było to straszliwe upokorzenie. Uniesiony honorem Harmodios postanowił się zemścić, do spisku wciągnął swego kochanka Aristogejtona. Prawdziwa historia była więc banalna i jeśli miała lec u podstaw ateńskiej demokracji, wymagała podkoloryzowania. W nowej wersji zniknęły wątki osobiste i homoseksualne, zamachowców przedstawiano nie jako kochanków, lecz braci.
DOBRY, ALE ZŁY
Idealizując zabójców, w coraz czarniejszych barwach malowano ich ofiarę. W efekcie słowo tyran nabrało zdecydowanie pejoratywnego charakteru. Nie zawsze go miało. Pierwotnie nazywano tak wszystkich polityków, którzy sięgnęli po władzę wbrew obowiązującemu prawu – za pomocą wojska lub w wyniku
przewrotu dokonanego przez podburzony lud. Niektórzy przeprowadzali reformy i rządzili tak umiejętnie, że zyskiwali powszechną sympatię. Nazywano ich dobrymi tyranami. Do takich władców należał Pizystrat, ojciec Hippiasza i Hipparcha. Za jego 34-letniego panowania (561–527 r. p.n.e.) podjęto budowę jednej z najsłynniejszych greckich świątyń – Partenonu, zaczęto uroczyście obchodzić jako święta państwowe Wielkie Dionizje i Panatenaje, po raz pierwszy spisano przekazywane dotąd ustnie dzieła Homera. Chociaż Pizystrat był uzurpatorem, który wkroczył do Aten na czele oddziału najemników i ślepo mu ufających górali, przekonał do siebie większość mieszkańców miasta. Tak skutecznie, że gdy przed śmiercią przekazał władzę synom, nikt nie kwestionował tej decyzji.
Potomkom brakowało jednak talentów ojca, nieudolność maskowali rosnącą brutalnością, co doprowadziło ich do klęski. Ateńczycy uznali zabójstwo Hipparcha za w pełni uzasadnione i tak rozpropagowali czyn Harmodiosa i Aristogejtona, że we wszystkich zakątkach Grecji pojawili się ich naśladowcy. Pod ciosami tyranobójców padli m.in. Jazon (tyran Feraj), który dążył do zjednoczenia Hellady i wspólnej wyprawy na Persję; Klearchos (tyran Heraklei Pontyjskiej) uważający się za syna Zeusa; Dion (tyran Syrakuz), który usiłował wprowadzić idealny ustrój oparty na pomysłach swego przyjaciela Platona. Tyranobójstwo usprawiedliwiali bowiem najwybitniejsi myśliciele starożytności, z Sokratesem, Arystotelesem i Platonem na czele. Według nich każdy tyran był uzurpatorem, gdyż jego władza nie pochodziła ani z wyboru obywateli, ani – jak w Sparcie – z dziedziczonej godności króla. Nie miało przy tym znaczenia, czy rządził łagodnie, czy autorytarnie. Łamiąc podstawowe prawo demokracji popełniał przestępstwo i powinien zostać za to ukarany.
ŚMIERĆ W RZYMIE
Identycznie rozumowali uczestnicy zamachu na Juliusza Cezara zorganizowanego jako odpowiedź na obwołanie go dożywotnim dyktatorem Było to ewidentne złamanie zasad ustroju republikańskiego, więc Brutus i towarzysze mogli się łudzić nadzieją, że zaznają sławy Harmodiosa i Aristogejtona. W rozległym imperium rzymskim nie mogła się jednak powtórzyć historia niewielkich Aten, gdzie do obalenia tyrana wystarczyło wsparcie kilkuset Spartan. Wprowadzony przez Cezara ustrój okazał się trwały. Ale przetrwała też idea tyranobójstwa, na którą Rzymianie powoływali się jeszcze częściej niż Grecy. Spośród 52 władców panujących od chwili obwołania pierwszym cesarzem Oktawiana Augusta (27 r. p.n.e.) do przeniesienia stolicy imperium do Bizancjum (330 r. n.e.) zamordowanych zostało aż 29!
MOŻNA UŻYĆ TOPORA
Idea o dopuszczalności tyranobójstwa upadła wraz z Cesarstwem Rzymskim. Nie dawała się bowiem pogodzić ze stworzoną przez średniowiecznych scholastyków doktryną „króla z Bożej łaski”, według której monarchowie dziedziczyli władzę przekazaną im przez Boga. Wykluczało to możliwość podważenia jej legalności. Szybko pojawiło się jednak pytanie, co robić, jeśli król nadużywa swoich uprawnień albo – co gorsza – wykorzystuje je niezgodnie z Dekalogiem i nauką Kościoła?
Pierwszym chrześcijańskim teologiem, który udzielił wyczerpującej odpowiedzi na to pytanie, był angielski biskup Jan z Salisbury. W traktacie „Polycraticus” pisał: „Istnieje jedna, lecz wielka różnica między księciem a tyranem. Książę jest posłuszny prawu i zgodnie z nim rządzi swoim ludem (…). Tyran zniewala lud, bo ma w sobie niegodziwość Lucyfera. Dlatego książę jest szanowany i otaczany miłością, natomiast tyran powodowany pychą i niegodziwością zazwyczaj jest zabijany”.
Jan z Salisbury rozszerzył greckie rozumienie tyranii i nadał mu sens bliski dzisiejszemu. To już nie tylko władza zdobyta nielegalnie, ale także sprawowana w sposób „niezgodny z prawem boskim i ludzkim”. Dlatego w skrajnych przypadkach, gdy „tyran staje się jakby bestią okrutną”, można – zdaniem biskupa – „użyć topora”. Jednemu z rozdziałów swego dzieła Jan nadał wymowny tytuł „O tym, że jest uprawnione pozbawienie życia tyrana”. W ten sposób wprowadził antyczną teorię tyranobójstwa do chrześcijańskiej
teologii politycznej. Zastrzegł jednak, że ręki na władcę nie może podnieść żaden poddany, nawet jeśli nosi w sobie słuszne poczucie krzywdy czy urażonego honoru. Prawo wymierzenia kary rezerwował dla tego, z czyjej woli król zasiadał na tronie: „najlepszą metodą obalenia tyrana jest pokorne oddanie się
w opiekę miłosiernemu Bogu i wzniesienie do niego czystych rąk w żarliwej modlitwie”.
Takie postawienie sprawy służyło więc bardziej postraszeniu złych władców niż zachęcaniu do ich likwidacji. W zawiłym wywodzie znalazło się jednak stwierdzenie, że Bóg wymierza karę „za pośrednictwem swych wysłanników”. Jan z Salisbury nie określił, kim są owi posłańcy, i pozostawił
w ten sposób uchyloną furtkę dla fanatyków uważających się na narzędzie Boga. W okresie wojen
religijnych szeroko otworzyli ją teologowie katoliccy i protestanccy.
NAWET SWOBODNIE NARZEKAĆ NIE MOGĄ
„Tyranem jest każdy władca, który narusza prawo religijne (…) wiedziony chciwością i okrucieństwem zagarnia własność innych… skazuje na wygnanie zacnych poddanych, a pozostałych gnębi żądaniami nowych danin, wzniecaniem kłótni i ciągłymi wojnami, żeby nie mogli się zjednoczyć… Tyran słusznie
obawia się, że ci, których niewoli, zrzucą go z tronu… Dlatego zakazuje ludziom wspólnego obradowania, odbiera im prawo przemawiania i słuchania, tak że nawet swobodnie narzekać nie mogą” – pisał w 1599 r. w rozprawie „De Rege et Regis Institutione” (O królu i ustanowieniu króla) hiszpański jezuita Juan de Mariana. Swoje rozważania spuentował stwierdzeniem, że „władca, który zawładnął państwem siłą i bezprawnie, może być zabity przez kogokolwiek”. To nie były już teoretyczne dywagacje scholastyków, lecz nawoływanie do królobójstwa. Mariana nie ukrywał, że o to mu chodzi. Napisał książkę, by bronić „wieczystej ozdoby Francji”, jak nazwał dominikanina Jacques’a Clémenta, który 31 lipca 1589 r. zasztyletował dobrze nad Wisłą znanego francuskiego króla Henryka III Walezego.
22-letni mnich zdecydował się na złamanie piątego przykazania Dekalogu po zawarciu przez Walezego przymierza z przywódcą hugenotów (francuskich protestantów) Henrykiem z Nawarry, za co papież Sykstus V ekskomunikował monarchę. Clément został zabity na miejscu przez ochronę króla, jego ciało poćwiartowano i spalono. Juan de Mariana uważał go za męczennika i całkowicie rozgrzeszał.
BY CZUŁ, ŻE UMIERA
Henryk III zmarł bezpotomnie i zgodnie z obowiązującym prawem pierwszy w kolejności do objęcia po nim tronu był… przywódca protestantów Henryk z Nawarry. Jako „heretyk” nie miał jednak szans na koronę katolickiej Francji, więc uznał, że „Paryż wart jest mszy”. Zmienił wyznanie i objął władzę jako Henryk IV. Radykalni katolicy powątpiewali w szczerość jego nawrócenia.
Wątpliwości zmieniły się w pewność, gdy udzielił zbrojnej pomocy protestanckim Holendrom próbującym się uwolnić spod władzy katolickiej Hiszpanii. I znów na scenę wkroczył człowiek uważający się za narzędzie Boga. Nauczyciel François Ravaillac był mistykiem, doznawał wizji, chciał wstąpić do zakonu jezuitów, ale go nie przyjęto. Do – jak to określał – „uwolnienia Francji od heretyckiego króla tyrana” przygotował się przez posty i modlitwy. 14 maja 1610 r. stanął na skrzyżowaniu paryskich ulic i czekał na królewską karetę. Gdy powóz zwolnił, wskoczył na stopień i zadał władcy kilka ciosów nożem. Ujęty przez straże został poddany brutalnym torturom. Podejrzewano, że nie działał sam, a jego mocodawcami byli jezuici. Gromy posypały się zwłaszcza na Juana de Marianę uznanego za inspiratora zbrodni. Parlament kazał publicznie spalić jego wywrotową książkę. Ravaillaca skazano na karę śmierci wykonaną tak, by „czuł, że umiera”. Dłoń, którą podniósł na króla, zanurzono w rozpalonej siarce. Kat cęgami wyrywał mu kawałki ciała. Na koniec rozerwano go końmi, a szczątki rzucono w tłum, który tak je zmasakrował, że do grobu złożono już tylko połamane kości i zakrwawioną koszulę.
MONARCHOMACHOWIE
Własną wersję doktryny tyranobójstwa opracowali też teologowie i prawnicy protestanccy. Jej orędownikiem był m.in. Theodore Beza, następca Kalwina na urzędzie pastora Genewy. Protestanci zaczęli od odrzucenia scholastycznej teorii boskości władzy. Uznali, że prawdziwym suwerenem jest lud, który na mocy umowy społecznej jedynie deleguje królowi prawo rządzenia państwem. Monarcha ma obowiązek dbać o pomyślność wszystkich warstw społecznych – jeśli tego nie robi, lud może pozbawić go władzy, a w ostateczności także życia. Dotyczy to również sytuacji, gdy władca porzuca „prawdziwą religię na rzecz herezji”. Zwolenników tej doktryny nazywano monarchomachami, czyli tymi, którzy walczą z władcami (od greckich słów monarchos – władca i makhomai – walczyć). Tyranobójstwo w ich ujęciu nie mogło być – co dopuszczał de Mariana – desperackim czynem jednostki. Wymagało zbiorowej decyzji i akceptacji ludu.
Teoretyczne dywagacje na język praktyki pierwsi przełożyli angielscy purytanie, stawiając w 1649 r. przed sądem króla Karola I Stuarta. Był to kulminacyjny moment wojny zdominowanego przez drobną szlachtę parlamentu z monarchą i wspierającymi go arystokratami. Władca odmówił udziału w procesie, twierdząc, że nikt nie ma prawa go sądzić. Powołana przez parlament 150-osobowa komisja była innego zdania – oświadczyła, że żaden człowiek nie stoi ponad prawem. Po czym wydała wyrok skazujący na karę śmierci „tyrana, zdrajcę i wroga ludu Karola Stuarta”.
NAJGORSZY SORT
Półtora wieku później przed rewolucyjnym trybunałem stanął „obywatel Ludwik Capet”, czyli zdetronizowany król Francji Ludwik XVI. Jego proces był farsą ze z góry znanym zakończeniem. Jakobińscy oskarżyciele nie bawili się w subtelności. 24-letni poseł Louis de Saint-Just mówił wprost, że król musi zostać stracony, gdyż każda władza, która nie pochodzi z woli ludu, jest tyranią. „Nie chodzi nam o to, by go osądzać, ale zwalczać – perorował. – A jeśli go osądzimy, to nie jako obywatela, lecz wroga (…) i przestępcę najgorszego rodzaju, bo ciemiężyciela ludu”. Chociaż francuscy rewolucjoniści wydali wyrok jeszcze przed procesem, starali się zachować pozory praworządności. Sformułowali akt oskarżenia, zarzucając królowi „spiskowanie przeciw wolności narodu i zamach na bezpieczeństwo państwa”, i poddali ów akt pod głosowanie w Konwencie. Rosyjscy bolszewicy, którzy wzorem jakobinów uznawali każdą monarchię za tyranię, nie zdobyli się nawet na to. Obalonego i uwięzionego cara Mikołaja II po prostu zamordowali wraz z całą rodziną – żoną, czterema córkami, 14-letnim synem.
Ekscesy rewolucjonistów sprawiły, że pojęcie tyranobójstwa zniknęło z języka polityki, filozofii, teologii. Gdy w naszych czasach sądzono tak mroczne postacie jak Ceauşescu czy Husajn, oskarżyciele nie nazywali ich już tyranami, lecz dyktatorami. Znamienne, że w obu przypadkach wyroki wykonano bez rzeczowego rozliczenia z popełnionych zbrodni i w tajemnicy. Husajna stracono 30 grudnia 2006 r., gdy Irakijczycy rozpoczynali islamskie święto. Kaci i świadkowie obrzucili skazańca wyzwiskami, a potem sfilmowali egzekucję przy pomocy telefonu komórkowego i wrzucili do internetu.
GROŹNIEJSI OD TYRANÓW
Monarchomachowie, a zwłaszcza ideolodzy francuskiej, a potem rosyjskiej rewolucji, nadali tyranobójstwu zorganizowaną formę: władców nie zabijali już samotni zamachowcy, lecz instytucje. Dokonywały tego, by nieodwracalnie zmienić ustrój i politykę państwa. Uznając każdego dynastycznego władcę za tyrana, wywołały jednak uboczny skutek w postaci odrodzenia się idei tyranobójstwa w klasycznym kształcie. W XIX w. znów pojawili się zamachowcy działający na własną rękę, jak John Wilkes Booth (po zamachu na Lincolna ostatecznie wytropiony i zabity). A przede wszystkim jak siejący grozę anarchiści – novum przez nich wprowadzonym było nadanie tyranobójstwu charakteru pośredniego. Zabijając króla, cesarza czy „imperialistę”, nie liczyli na natychmiastową zmianę polityki, lecz na efekt propagandowy, który dopiero w dłuższej perspektywie zaowocuje wybuchem rewolucji. W ciągu kilkunastu lat anarchiści zamordowali: cesarzową Austro-Węgier Elżbietę Bawarską, króla Włoch Umberto I, cara Rosji Aleksandra II, prezydentów USA Williama McKinleya i Francji Sadi Carnota, trzech premierów Hiszpanii: Antonio Cánovasa, José Canalejasa, Eduardo Dato Iradiera.
Rewolucja nie wybuchła i wydawało się, że tyranobójstwo – traktowane jak iskra wzniecająca bunt ludu – przejdzie definitywnie do historii. Tymczasem odrodziło się znowu w latach 70. XX w., tym razem w postaci lewackiego terroryzmu. Prominentni politycy byli już wówczas tak dobrze chronieni, że zamachowcom udało się dopaść tylko jednego szefa rządu – premiera Włoch Aldo Moro. Jako cel ataków wybierali więc postacie jedynie symbolizujące „tyranię” – bankierów, przedsiębiorców, pracowników wymiaru sprawiedliwości. Efekty działań niemieckiej Frakcji Czerwonej Armii (RAF), włoskich Czerwonych Brygad czy francuskiej Akcji Bezpośredniej okazały się identyczne jak anarchistów. Poza wywołaniem psychozy strachu nie zmieniły niczego. Na szczęście, gdyż rewolucje we Francji i Rosji dobitnie pokazały, że pod hasłami walki z tyranem gnębiącym lud można wprowadzić tyranię, która lud nie tylko pognębi, lecz brutalnie sterroryzuje. Tyranobójcy bywają bowiem czasem bardziej niebezpieczni od tyranów.