Słowo „elektrowstrząsy” wielu ludziom kojarzy się z książką i filmem „Lot nad kukułczym gniazdem”. Jego bohater Randle Patrick McMurphy, grany przez Jacka Nicholsona, jest poddawany temu zabiegowi za karę przez sadystyczny personel szpitala psychiatrycznego. Funkcję tortur elektrowstrząsy spełniają również w „Roku 1984” Georgea Orwella: główny bohater książki jest nawracany na jedynie słuszną ideologię za pomocą coraz mocniejszych kopnięć prądem.
Nic dziwnego, że w powszechnej opinii elektrowstrząsy do dzisiaj są traktowane jako metoda lecznicza niehumanitarna i archaiczna. „Tymczasem terapia elektrowstrząsowa przeżywa swój wielki powrót w psychiatrii. Jest bardzo skuteczna w depresji lekoopornej i tej o ciężkim przebiegu. Poprawę obserwujemy u ok. 90 proc. pacjentów, a to lepszy wynik niż przy stosowaniu leków” – wyjaśnia prof. Łukasz Święcicki, pracujący w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Jeśli dodamy do tego fakt, że prawdziwe elektrowstrząsy są całkowicie bezbolesne (zabieg wykonuje się w znieczuleniu), niedrogie i dają mało powikłań, nasze obawy przed elektrowstrząsami przestają mieć większy sens.
Współczesna medycyna dawno już się ich wyzbyła. Terapia elektrowstrząsowa pomaga dziś nie tylko cierpiącym na depresję, ale też schizofrenię, manię i katatonię. Kolejne metody wykorzystujące prąd elektryczny przynoszą ulgę w chorobie Parkinsona, migrenie, przewlekłych bólach; wspomagają rehabilitację po udarach mózgu, a nawet koncentrację u zdrowych osób.
Terapia z rzeźni rodem
Za jednego z autorów terapii elektrowstrząsowej uznaje się Ugo Cerlettiego, włoskiego profesora psychiatrii, który eksperymentował z elektrycznością na zwierzętach. Podobno na pomysł leczenia prądem ludzi wpadł, odwiedzając jedną z rzymskich rzeźni, gdzie za pomocą elektrowstrząsów znieczulano świnie przed ubojem. Okazało się, że u pacjentów ze schizofrenią zabiegi takie dały widoczną poprawę. Elektrowstrząsy weszły na dobre do użytku w 1940 r. i szybko zostały dopracowane tak, aby miały jak najmniej skutków ubocznych. Prof. Cerletti i jego współpracownik Lucio Bini byli nawet nominowani do Nagrody Nobla, ale nigdy im jej nie przyznano. Jest to o tyle dziwne, że dostał ją António Egas Moniz, pomysłodawca okrytego złą sławą zabiegu lobotomii (też znanego z „Lotu nad kukułczym gniazdem” – to z jego pomocą personel ostatecznie „poskromił” McMurphyego).
Dziś terapia elektrowstrząsowa jest tak popularna, że na Zachodzie powstają nawet specjalne oddziały szpitalne, które tylko nią się zajmuj ą. Co więcej, zabiegi wykonuje się też ambulatoryjnie. Pacjent przychodzi do poradni, jest poddawany znieczuleniu ogólnemu trwającemu do 30 minut (podobnemu do stosowanego np. u dzieci podczas skomplikowanych zabiegów stomatologicznych), otrzymuje też leki zwiotczające mięśnie, by pod wpływem płynącego przez mózg prądu nie dostał drgawek. Po wybudzeniu należy odczekać godzinę i można wracać domu. Ta godzina potrzebna jest na obserwację pacjenta po znieczuleniu, bo to z nim wiąże się największe ryzyko wystąpienia powikłań (a wynosi ono zaledwie ok. 0,1 proc.).
Ambulatoryjne elektrowstrząsy nie są jednak opcją dostępną w Polsce. „W naszym kraju, z bliżej nieznanych przyczyn, nadal uznaje się je za metodę o podwyższonym ryzyku. Dlatego pacjenta musimy najpierw przyjąć na oddział, a to komplikuje terapię” – mówi prof. Święcicki. Sęk w tym, że terapia elektrowstrząsowa przynosi dobre efekty, ale na krótko – u większości pacjentów poprawa utrzymuje się około trzech miesięcy. W przypadku ciężkiej depresji najlepiej byłoby aplikować choremu jeden zabieg tygodniowo. Przyjmowanie go do szpitala na jeden dzień i wypisywanie mija się z celem. „Gdyby w Polsce można było stosować tę terapię ambulatoryjnie, moglibyśmy stosować ją także przy mniej nasilonej depresji. W zasadzie nie ma przeciwwskazań do tego” – wyjaśnia prof. Święcicki.
Elektrodą lub magnesem
W neurologii i psychiatrii pojawiają się kolejne metody lecznicze, w których wykorzystywany jest prąd elektryczny. Niektóre z nich pozwalają precyzyjnie zwiększać lub osłabiać aktywność wybranych elementów układu nerwowego. Można to zrobić za pomocą elektronicznego stymulatora, który aplikuje słabe impulsy poprzez elektrodę. Umieszcza się ją albo bezpośrednio w mózgu (to tzw. stymulacja głęboka – DBS), albo podłącza do nerwu błędnego, który zbiera informacje z narządów wewnętrznych i przekazuje je do rdzenia przedłużonego (ta metoda to VNS). Pierwsza z tych metod jest stosowana w przypadku choroby Parkinsona, druga przy padaczce i depresji.
Mniej inwazyjną naturę ma przezczaszkowa stymulacja magnetyczna (TMS). W tym przypadku na mózg nie oddziałuje bezpośrednio prąd, lecz silne pole magnetyczne wytwarzane przez cewkę, umieszczoną blisko głowy pacjenta. Pod wpływem tego pola zmienia się aktywność elektryczna wybranych części kory mózgowej, co wykorzystuje się dziś m.in. w próbach leczenia migreny, choroby Parkinsona, depresji, a także u chorych po udarze mózgu.
Skuteczność TMS nadal jest przedmiotem badań. „To nadal terapia eksperymentalna w Polsce i bardzo rzadko stosowana. My sami pożyczamy urządzenie do niej od kolegów z neurologii” – mówi prof. Święcicki. I dodaje, że polska psychiatria jest tak niedofinanso- wana, że po prostu nie stać jej na stosowanie nowatorskich metod.
Neurofitness z bateryjki
Możliwe jednak, że część pacjentów weźmie sprawy w swoje ręce. Szansę na to daje metoda zwana przezczaszkową stymulacją prądem stałym (tDCS). W tym przypadku nie jest bowiem potrzebny drogi i skomplikowany sprzęt. Wystarczy przykleić do ciała elektrody – najczęściej dwie, z czego jedną na głowie, a drugą np. na karku czy ręce, i przepuścić przez nie słaby prąd – nawet taki jak z dziewięciowoltowej bateryjki. Jedyne znane efekty uboczne tego zabiegu to łaskotanie lub szczypanie skóry w miejscu przepływu prądu i ewentualnie rozbłyski, pojawiające się w polu widzenia.
Z początku tDCS stosowano u pacjentów z uszkodzeniami mózgu, np. powstałymi w wyniku udaru. Szybko jednak okazało się, że umieszczając elektrody w odpowiednio dobranych miejscach można pomóc także osobom, które są – według kryteriów medycznych – zupełnie zdrowe. Badania wykazały, że stymulacja słabym prądem może poprawiać pamięć, koncentrację, koordynację ruchową, zdolności językowe i matematyczne, a nawet kreatywność. Efekty utrzymują się dość krótko – z reguły przez kilka godzin – ale też zabieg można powtarzać dość często.
Jak często? I jakie będą tego długofalowe skutki? Nadal nie wiadomo. Metoda tDCS zaczęła być na poważnie badana dopiero 2000 r. Kluczowe znaczenie ma tu umiejscowienie elektrod. Poradniki tego dotyczące można już znaleźć w internecie, podobnie jak oferty kupna urządzeń do „domowej” terapii, których ceny zaczynaj ą się od 40 dolarów. Lekarze przestrzegają przed stosowaniem tDCS na własną rękę, ale wygląda na to, że zwolennicy „neurofitnes- su” niewiele sobie z tego robią. Nie zniechęca ich nawet fakt, że nadal nie wiadomo, co dokładnie zmienia krótki przepływ prądu przez mózg.
W przypadku elektrowstrząsów naukowcy mówią o swoistym „restarcie” neuronów, po którym działają sprawniej. Efekty przypominają te po zażyciu leków – zmienia się np. poziom produkowanych przez mózg neuroprzekaźników – jednak reszta pozostaje tajemnicą. Być może badania kiedyś to wyjaśnią, ale na razie – jak to często w medycynie bywa – najważniejszy jest fakt, że takie terapie pomagają pacjentom.
Krótka historia elektroterapii:
1771 – Włoski lekarz Luigi Galvani odkrywa, że mięśnie żabich udek kurczą się pod wpływem elektryczności.
1803 – Giovanni Aldini (siostrzeniec Galvaniego) podłącza do prądu ciała straconych przestępców, które zaczynają się poruszać.
1938 – Włoscy psychiatrzy Ugo Cerletti i Lucio Bini po raz pierwszy stosują elektrowstrząsy u pacjenta cierpiącego na schizofrenię.
1940 – Elektrowstrząsy wchodzą do praktyki klinicznej we Włoszech, USA, Anglii, Niemczech i Austrii.
1951 – Pacjentom poddawanym elektrowstrząsom zaczęto ordynować leki wywołujące zwiotczenie mięśni oraz znieczulenie ogólne.
1964 – Angielski lekarz Joe Redfearn poddaje przezczaszkowej stymulacji prądem stałym (tDCS) ochotników cierpiących na depresję (wyników nie udało się potwierdzić).
1985 – Anthony Barker z Wielkiej Brytanii jako pierwszy wykorzystuje przezczaszkową stymulację magnetyczną (TMS) do wywierania wpływu na pracę mózgu.
1987 – Francuscy lekarze przeprowadzają pierwsze zabiegi głębokiej stymulacji mózgu (DBS) u pacjentów cierpiących na chorobę Parkinsona.
2010 – Niemieccy neurolodzy Michael Nitsche i Walter Paulus dowodzą, że tDCS naprawdę działa (z braku chętnych Nitsche eksperymenty wykonywał na sobie i rodzinie).