Kupą mości panowie

Pierwsi komandosi nowożytnej Europy, sławni swoimi wojskowymi wyczynami. Zarazem terroryści, niesławni okrucieństwami, które popełniali. Oto krótka historia o zabijaniu, z lisowczykami w roli głównej

Ta historia zaczyna się od kupy. Kupy, do tego swawolnej. Tym mianem nasi staropolscy przodkowie nazywali oddziały wojska, które nieopłacone bądź niezadowolone z żołdu nie chciały się rozejść, trwały w gromadzie i plądrowały kraj. Dziś wyrażenie to wywołuje uśmieszek, ale w XVII wieku na hasło „kupa swawolna” ludzie barykadowali się w domach, miasta zamykały bramy, wojsko stawało w pełnej gotowości bojowej. W szlacheckiej mentalności dokonywała się wtedy wielka zmiana. Obywatele nie chcieli już sami wojować tak jak ich przodkowie. Ociągali się jednak z podatkami na utrzymanie zaciężnych wojsk, dlatego te, nieopłacone w terminie, przechodziły płynnie od służby do łupienia. Tak oto kupa swawolna stała się nieodłączną towarzyszką każdej nowożytnej wojny i jedną z plag epoki. Około 1615 r. jedna z takich kup zaczęła przekształcać się w coś więcej. Przyjrzyjmy się, co robi to „coś” kilka lat później, podczas wojny trzydziestoletniej.

Luty 1620 roku. Przedpola Wiednia. Jeźdźcy otaczają rajtarów. Oddają salwę i zaczynają szarżę. W pewnym momencie szyk idzie w rozsypkę, każdy jeździec gna w swoją stronę, po czym nagle, jakby na jeden znak, wszyscy powracają do perfekcyjnego porządku. Lipiec 1622 roku. Grupa jeźdźców przeprawia się przez Ren. Płyną, trzymając się końskich ogonów. Gdy osiągają środek Renu, dosiadają płynących wciąż koni i ostrzeliwują z łuków cele po obu brzegach rzeki.

Niewiarygodne umiejętności jeźdźców budziły zachwyt zachodnich wojskowych. Pisali do nich serdeczne listy wielcy ludzie epoki, na przykład namiestnik Czech Karol Lichtenstein. Ich dziwny wygląd – jeźdźcy nie mieli zbroi ani hełmów, nosili obcisłe spodnie i kaftany, mieli „porąbane” twarze i ogolone głowy – skłaniał wielu mieszkańców Rzeszy do podszytych zabobonnym lękiem rozważań. „Jeśli ich broń albo kula ima?” – pytali przestraszeni. Ci zaś, którzy doświadczyli z ich strony przemocy, swoją ciekawość poznania ich natury łączyli z mściwym okrucieństwem. Latem 1622 r. w zagubionej w nadreńskich Wogezach wiosce chłopi pochwycili służącego jednego z jeźdźców. Następnie „nago rozebrany, oględowany i wybadywany był, jeżeli on człowiek, jeśli zna Boga, jeśli umiera”. Niepiśmienni naukowcy nie zdążyli zweryfikować ostatniej hipotezy, bo pachołek zdołał umknąć.

Niesamowici jeźdźcy, którzy budzili podziw, lęk i wątpliwości, czy są ludźmi, to lisowczycy. Kiedy walczyli na frontach wojny trzydziestoletniej, byli z pewnością najlepiej wyszkoloną jednostką swoich czasów. Zanim jednak do tego doszło, musieli przestać być zwykłą kupą swawolną. Stało się to dzięki wielkiemu wodzowi i słynnemu warchołowi. Pierwszy powołał ich do życia, drugi dał im swoje imię.

KRWAWE TOURNÉE NA WSCHODZIE

 

Na początku wódz miał ochotę zapolować na warchoła. Ten drugi bowiem zbuntował wodzowi nieopłacone odziały, które w postaci kupy swawolnej ruszyły na Litwę. Był rok 1604. Trwała wojna o Inflanty ze Szwecją i dla hetmana Jana Karola Chodkiewicza każdy żołnierz był na wagę złota. Gniew hetmana wzmogła brutalność buntowników, którzy zostawiali za sobą „płacz, narzekanie, skwierk zewsząd dochodzący”. Wielki wódz nie dopadł Aleksandra Józefa Lisowskiego, ale sprawił, że zbuntowanego husarza sejm obwołał infamisem, człowiekiem wyjętym spod prawa, którego można bezkarnie zabić. Dziesięć lat później hetman i warchoł pracowali już razem.

Przez ten czas Lisowski rozwinął swoje awanturnicze talenty i oddał je państwu. Po litewskich ekscesach brał udział w wojnie domowej zwanej rokoszem Zebrzydowskiego, a następnie wraz z tysiącami polskich najemników udał się na wojnę o koronę carów. Walczył po stronie Samozwańca, podającego się za cudownie ocalałego syna Iwana Groźnego. Wtedy właśnie ujawnił talenty na miarę generała Polko. Wyspecjalizował się „w czatowaniu ku Moskwie”. Innymi słowy, był mistrzem zwiadu i sabotażu. Porzucił ciężkozbrojny świat husarii na rzecz lekkozbrojnego, kozackiego stylu. Cieszył się szczególnym zaufaniem rzekomego carewicza, ten bowiem tytułował go wojewodą. Kiedy do walki o carski tron włączył się jednak król Zygmunt III, Lisowski przeszedł do obozu monarchy. Wyrok infamii został szybko odwołany.

Po wypędzeniu Polaków z Kremla w 1612 roku wojna straciła impet. Brakowało pieniędzy na spłacanie długów wobec wojska i na nowe zaciągi. A skoro brakowało pieniędzy, to kupy swawolne przetaczały się przez pogranicze Rzeczypospolitej. I wtedy hetman Chodkiewicz przypomniał sobie o Lisowskim. Teraz już pułkowniku Lisowskim. Zlecił mu zebranie ze swawolących kup oddziału, który ruszyłby w głąb państwa moskiewskiego „dla rozrywania sił nieprzyjacielskich i prędszego nachylenia do ugody”. Za jednym zamachem chciał rozwiązać problem wałęsających się żołnierzy oraz osłabić Moskwę. Żołnierze mieli służyć bez żołdu, co skazywało ich na życie z rozbojów. Można więc powiedzieć, że kontrakt z państwem dał lisowczykom poczucie misji, natomiast zaproponowana forma wynagrodzenia – poczucie bezkarności. Ta dwuznaczność będzie treścią ich dziejów.

Sześciusetosobowy oddział w styczniu 1615 roku przekroczył granicę. „Lisowscy ludzie”, jak nazywają ich rosyjskie kroniki, poruszali się bez taboru, więc tak jak niegdyś Mongołowie mogli pokonywać ogromne dystanse. Podobno w ciągu jednej doby potrafili przebyć 150 kilometrów. Mieszkańcy wsi i miasteczek, którzy w porę dowiedzieli się o ich zbliżaniu, uciekali do lasów. Lisowczycy zostawiali za sobą zgliszcza, mordowali informatorów, przewodników, gdy już przestawali być im potrzebni. Lisowski zmarł nagle w 1616 roku, ale oddział przetrwał dzięki poparciu Chodkiewicza. Przez trzy kolejne lata lisowczycy utrwalali ogniem i mieczem swój image w rosyjskiej świadomości. Wzięli potem udział w wyprawie królewicza Władysława po carską koronę. Zasmakowali w „infestowaniu” ziem wroga, bowiem wrócili do kraju dopiero w 1619 roku, rok po podpisaniu traktatu pokojowego z Moskwą.

„Żądze nieuspokojone i niecierpliwa ręka, i nieprzywykły pokojem umysł” – taki jest stan lisowskiej duszy A.D. 1619. Mówiąc krótko, lisowczycy nie chcą iść do cywila. Przez 4 lata harców w rosyjskiej ziemi oddział wykształcił już świadomość odrębności. Okrutni łupieżcy czuli się już regularną jednostką armii Rzeczypospolitej, bowiem za udział w wyprawie królewicza otrzymywali żołd. Przyzwyczaili się więc do tego, że wszystko im wolno, ale też że Rzeczpospolita jest im coś winna. Byli wprawdzie podzieleni na chorągwie, mieli swoje wewnętrzne prawa, ale poczucie bezkarności pozwoliło im zachować mentalność kupy swawolnej. Powstali w świecie pogranicza i anarchii – średnio dawali wpasować się w oficjalne ramy. Do tego wykształcili swoisty demokratyzm, który nadał im charakter państwa w państwie. Po śmierci Lisowskiego nie zgodzili się na kandydata, którego zaproponował im hetman, a z czasem przyjęła się zasada, że sami wybierają bądź odwołują dowódców.

WIZYTA NA POŁUDNIU

W 1619 r. lisowczycy szukali pracy i szybko ją znaleźli. Cesarstwo tonęło w krwawym konflikcie, który przejdzie do historii pod nazwą wojny trzydziestoletniej, a król Zygmunt III chciał pomóc cesarzowi. I wcale nie dlatego, że wiązał ich układ o wzajemnej pomocy na wypadek wewnętrznych kłopotów. W zamian za pomoc Habsburgowie proponowali odzyskanie części Śląska. Król nie mógł jednak oficjalnie angażować się w awanturę zagraniczną bez zgody sejmu. Z drugiej jednak strony pokusa była zbyt wielka, a w Rzeczypospolitej narastał „płacz, skwierk i narzekanie”, wywołany powrotem lisowczyków. Król pozwolił agentom habsburskim na ich werbowanie, ale sam odegrał w tym procesie aktywną, choć dyskretną rolę. Jesienią 1619 r. lisowczycy weszli na tereny opanowane przez powstańców czeskich. W bitwie pod Humenném, stosując taktykę pozorowanej ucieczki, rozbili ich wojska. Zamiast jednak iść dalej pod Wiedeń na pomoc cesarzowi, postanowili wrócić do Polski. Zorientowali się bowiem, że król nie zamierza wywiązać się z obietnic finansowych.

Przerażony Zygmunt III udawał, że nie ma z nimi nic wspólnego. Domagał się, by się rozeszli lub ruszyli pod Wiedeń. Lisowczycy poczuli się oszukani. Pokłócili się, rozpadli na kilka grup i wkroczyli do Polski. Swoją obecność zaznaczyli „rozmaitymi niewczasami, zbytkami i okrutnymi zbrodniami”.

Koniec stycznia 1620 r. Żmigród w pobliżu habsburskiej granicy. Żołnierze wysłuchują płomiennej przemowy dowódcy. To Jarosz Kleczkowski, dawny towarzysz Lisowskiego. „Nieuczciwą śmiercią, palem nam grożą” – woła. „Prowadź, abyśmy ze słusznych przyczyn gniew ku Braciom na nieprzyjaciela wylali” – odpowiadają żołnierze. Kiedy przekraczają granicę, Kleczkowski odwraca się w stronę Polski. Pluje na polską ziemię i przesiada się na innego konia. Ten symboliczny gest wyznacza przełomowy moment w historii lisowczyków. Choć w 1621 r. powrócą do Polski, by dać dowody męstwa pod Chocimiem oraz walczyć w 1626 r. ze Szwedami na Pomorzu, ich dalsze losy będą związane z wojną trzydziestoletnią.

NIESŁAWNY POWRÓT

Dlaczego zostali odrzuceni przez Rzeczpospolitą? Społeczność szlachecka przynajmniej od 1619 r. wiedziała, że pojawienie się lisowczyków obiecuje „płacz, narzekanie i skwierk”. Lisowczycy mieli na swoje nieszczęście, ujmując zagadnienie w terminach marketingowych, dobrze rozpoznawalną markę. Właśnie ta wyrazistość sprawiała, że łatwo było przypisać im niegodziwości, których dopuszczały się typowe kupy swawolne, a tych przecież nie brakowało. Wielki hetman Żółkiewski bagatelizował doniesienia o nadużyciach lisowczyków: „w tym ludzkim na nich uskarżaniu większy huk niżeli sama rzecz”. Ironizował, że żołnierze będą musieli latać, skoro przemarsz przez kraj wywołuje takie przerażenie. Strach przed lisowczykami miał też podtekst klasowy. Jak wiadomo, szlachta zazdrośnie strzegła przywilejów stanowych, a wśród lisowczyków było wielu chłopów oraz mieszczan. Nie dziwne, że woleli zwiedzać świat, machając szablą, niż wywijać na polu cepem. Demaskatorskie „Liber chamorum”, katalog podszywających się pod szlachtę, obfituje w historie ludzi, którzy przeszli lisowski szlak bojowy. Jest jeszcze inny powód. Polska szlachta, potomkowie bitnego rycerstwa, bała się panicznie wojny z Turcją. Walka po stronie cesarza oznaczała gniew sułtana.

Coraz głośniej postulowano zniszczenie powracających z krwawych saksów lisowczyków. Kapelan oddziału, franciszkanin Wojciech Dębołęcki próbował wybielić ich wizerunek. W broszurce „Przewagi elearów polskich” odszedł od źle kojarzonej nazwy. Wzięta z węgierskiego nazwa elearzy, czyli „wojownicy przodujący”, pozwoliła mu na komiczne rozważania etymologiczne, z których wynikało, że oddział został zaciągnięty przez samego Boga. Broszurka nie pomogła. Sejm w 1624 r. obwołał lisowczyków infamisami. Historia zatoczyła koło. Jednostka wróciła do postaci kupy swawolnej.

OSTATNI LISOWCZYK

Rozpoczęło się polowanie. Wyspecjalizowani łowcy kaduków lisowskich szukali rzekomych lisowczyków. Ginęli niewinni ludzie, ale też weterani, wśród nich Stanisław Stroynowski, ostatni ze starej lisowskiej gwardii, autor kodeksu żołnierskiego, który poprawił dyscyplinę oddziału. Większość weteranów zachowała głowy dzięki listom, wystawianym przez hetmanów. Był to także zawór bezpieczeństwa dla najemników, którzy wracali z frontów wojny trzydziestoletniej w późniejszych latach. Ich także nazywano lisowczykami, ale od 1624 r. nie stanowili już odrębnej formacji wojskowej.

Lisowczykowska przeszłość nie była pożądanym epizodem w sarmackim CV. Wielu weteranów nie przyznawało się do młodzieńczych osiągnięć. Co najwyżej eufemistycznie mówili o „cesarskiej służbie”. Ale lisowski styl prowadzenia wojny naznaczył całe pokolenie żołnierzy. I kiedy ponad 20 lat później nadszedł czas wojny partyzancko-sabotażowej ze Szwedami, nie dziwne, że dowódcą został człowiek „lisowskiego chowu”, ostatni lisowczyk – Stefan Czarniecki.

Więcej:Wiedeń