Pośród wszystkich prawd życiowych ta jedna wydaje się niezachwiana – rodzice wychowują dzieci. To za sprawą ich sukcesów albo zaniedbań dzieci są takie, jakie są. Wyrastają na leni albo pracusiów, alkoholików albo abstynentów, religijnych konserwatystów albo lewicowych liberałów, biedaków albo bogaczy, wykształconych prawników albo bezrobotnych po podstawówce.
Badania prowadzone z takim, powszechnym w socjologii czy pedagogice, przeświadczeniem polegają na zmierzeniu jakichś cech u rodziców, następnie zmierzeniu tych samych cech u ich dzieci i – jeśli dzieci są w tym zakresie bardzo podobne do swoich rodziców – wyciągnięciu nieuchronnego wniosku, że to efekt wychowania rodzicielskiego. Że to rodzice i ich działania wychowawcze zadecydowały o tym podobieństwie.
Tymczasem wyciąganie takich wniosków jest nieuprawnione i bezwartościowe. Przecież o tym podobieństwie mogły zadecydować geny! Inteligentni rodzice mają inteligentne dzieci, słabo uczący się rodzice mają mało zdolne dzieci, agresywni rodzice mają dzieci agresywne i to bez wpływu jakichkolwiek procedur wychowawczych. Krótko mówiąc, z podobieństwa dzieci do rodziców nie wynika wcale, że jest to efekt wychowania w rodzinie. Przekonanie o tym, że rodzice wychowują dzieci, to mit, któremu hołdujemy wbrew najnowszym doniesieniom genetyków.
GENY A ZACHOWANIE
Aby to zrozumieć, należy zapoznać się z trzema prawami genetyki zachowania, które w 2000 roku sformułował prof. Eric Turkheimer, psycholog z University of Virginia. Pierwsze z nich mówi o tym, że dziedziczne są wszystkie ludzkie cechy behawioralne, czyli cechy stałe, które można „wydobyć” w czasie badań i zmierzyć za pomocą testów psychologicznych. Współczesna psychologia zna ich mnóstwo: iloraz inteligencji, temperament seksualny, poziom agresywności, czas spędzony przed telewizorem, stosunek do religii, liczba wypalanych papierosów… itp.
Natomiast wariancja (zmienność) to liczba, która odzwierciedla stopień, w jakim członkowie jakiejś grupy różnią się między sobą. Na przykład wariancja koloru skóry wśród białych mieszkańców Białegostoku byłaby zapewne mniejsza niż u obywateli Sydney. Część wariancji, a zatem jakaś część różnicy między ludźmi, ma przyczynę genetyczną. To, że Jan różni się od Andrzeja pod względem takich cech jak stopień religijności czy wierności małżeńskiej, wynika z tego, iż takie a nie inne geny odziedziczył po rodzicach.
KWESTIA BLIŹNIĄT
Najpopularniejszym sposobem zweryfikowania wpływu genów na osobowość jest zbadanie cech behawioralnych występujących u bliźniąt jednojajowych, rozdzielonych tuż po urodzeniu i wychowywanych w różnych rodzinach. Te dzieci mają wspólne geny, ale wpływ środowiska wychowawczego jest w wypadku każdego z nich zupełnie inny. Jeżeli okaże się zatem, że jeden bliźniak różni się od drugiego w zakresie skłonności do piwa, to należałoby to przypisać wpływowi przybranych rodziców. Tego typu badań wykonano do tej pory setki, jeśli nie tysiące. Okazało się, że wychowanie w rodzinie nie odgrywa żadnej roli, albo – w najlepszym razie – odgrywa rolę znikomą. Natomiast większość badań przeprowadzonych dotąd w ramach genetyki zachowania dowodzi, że wpływ genów na osobowość człowieka jest ogromny.
Oczywiście geny nie mają wpływu na treść cech behawioralnych, a więc np. na język, jakim mówimy, na religię, którą wyznajemy, lub na partię polityczną, jaką popieramy. Tego wszystkiego oczywiście się nie dziedziczy. Jednakże, jak pisze słynny ewolucjonista i profesor MIT Steven Pinker, „cechy behawioralne będące przejawem pewnych uzdolnień i temperamentu – to, jak biegle posługujemy się językiem, jak bardzo jesteśmy religijni, liberalni czy konserwatywni – są dziedziczne”. Geny decydują o wielu istotnych cechach naszej osobowości: otwartości na doświadczenia, sumienności, ekstra- albo introwertyczności, ugodowości albo neurotyczności. Jeśli stopień nasilenia jakiejś cechy behawioralnej jest u nas wysoki, na przykład jesteśmy uzdolnieni muzycznie, oznacza to, że tę cechę dziedziczymy po przodkach.
Nie należy tego rozumieć tak, że wszystkie nasze cechy behawioralne, skoro są efektem genów, pojawią się u nas tak czy inaczej, w tym stopniu, w jakim zostało to zaprojektowane przez naturę. Jest raczej tak, że kultura (środowisko) odgrywa tutaj rolę ważną, jednak podporządkowaną naturze: hamuje bądź katalizuje cechy behawioralne. Środowisko może zadecydować o ujawnieniu się albo zatrzymaniu jakiejś cechy, którą człowiek dziedziczy.
ZEROWY WPŁYW
Drugie prawo genetyki zachowania mówi, że wpływ dorastania i wychowywania się w jednej rodzinie jest słabszy od wpływu genów, jakie otrzymujemy w spadku po rodzicach. Oznacza to, że jakkolwiek rodzice się starają, to i tak ich cechy, które chcieliby wyplenić u potomstwa za pomocą metod wychowawczych (np. skłonność do palenia), mają szansę się ujawnić, jeśli natrafią na odpowiednie bodźce w tzw. środowisku swoistym. Tym mianem określa się środowisko unikalne dla danego człowieka. Składa się na nie wszystko to, co ma wpływ na jedno z rodzeństwa, a nie ma wpływu na drugie. Może to być odmienna grupa, z którą pałętaliśmy się w dzieciństwie po osiedlu, jak i wszystkie osobiste doświadczenia, które nie są udziałem naszego rodzeństwa.
I właśnie środowisko swoiste odpowiada za połowę cech jednostek – o tym mówi trzecie prawo genetyki zachowania. To dlatego biźnięta jednojajowe różnią się w pewnym zakresie od siebie, co nie wynika ani z ich wyposażenia genetycznego (które jest przecież identyczne), ani ze środowiska wspólnego (mówimy o bliźniętach, które dorastały w jednej rodzinie). Wystarczy spojrzeć na naszego prezydenta i jego brata, żeby się o tym przekonać. Wszystkie poważne, wykonane do tej pory badania z zakresu genetyki zachowania potwierdziły, że wpływ rodziny na cechy dziecka jest w najlepszym razie nikły, a znaczna część wskazuje, że procesy wychowawcze w rodzinie osiągają skutek zerowy.
Dla przykładu, środowisko rodzinne nie odpowiada zupełnie za alkoholizm dzieci, a nawet za ich tuszę, natomiast za rozwój chorób psychicznych odpowiada w niewielkim stopniu. Takie czynniki jak brak ojca, praca zawodowa matki i zaniedbywanie dziecka z tego powodu, wychowywanie w nazbyt otwartej, „liberalnej” rodzinie to jedynie korelaty (fakty współwystępujące, jednak nie czynniki) rzeczywistych przyczyn, czyli wpływu genów i środowiska swoistego. Zauważmy, że kłóci się to zupełnie z powszechnym przekonaniem, że to kiepscy rodzice odpowiadają za to, że ich dzieci piją, są otyłe i cierpią na depresję. Przyzwyczailiśmy się do myśli, że wszystkie negatywne cechy dzieci zawdzięczają zaniedbaniom albo błędom rodziców. Tymczasem tak nie jest.
W sumie trzy prawa genetyki zachowania mówią, że za 50 proc. cech behawioralnych człowieka odpowiadają geny, za kolejne 50 proc. środowisko swoiste, natomiast wpływ rodziny jest zerowy, a w najlepszym wypadku wynosi 10 proc., które „wyrywa” genom.
MAKAKI Z KOSHIMY
Socjologowie, pedagodzy i psychologowie, przyzwyczajeni do rodziny jako „podstawowej komórki społecznej”, której najważniejszą funkcją jest wychowywanie dzieci, będą zapewne rozzłoszczeni wnioskami płynącymi z badań genetyków zachowania. Zapytają: jeśli to nie rodzice wychowują dzieci, to kto u diabła? Kto jest odpowiedzialny za te cechy, które nie biorą się z genów?
Na pewien trop naprowadziły uczonych makaki zamieszkujące japońską wyspę Koshima. W 1953 r. zaobserwowano, że jedna z małp karmionych patatami (słodkimi ziemniakami), 18-miesięczna samica Imo opłukuje je w wodzie z piasku. Po trzech miesiącach to samo zachowanie zaobserwowano u jej matki i dwóch rówieśników oraz ich matek. W ciągu dwóch lat siedem następnych młodych makaków także myło pataty, a po trzech latach robiło tak 40 proc. populacji makaków z Koshimy.
Psychologowie i prymatolodzy kulturowi do dziś wyciągają z badań nad japońskimi makakami rozmaite wnioski, ale biolog David C. Rowe zauważył rzecz przez wszystkich przeoczoną: transmisja kulturowa u makaków z Koshimy zachodzi poza rodziną oraz wewnątrz rodziny z taką samą częstotliwością. Kierunek wpływu „wychowawczego” u japońskich małp jest dziwny, skoro zazwyczaj mówimy o przekazie od osobników starszych w kierunku młodszych. W tym wypadku innowacja była dziełem dziecka i została przekazana matce.
DZIECI WYCHOWUJĄ DZIECI
Rowe był pierwszym uczonym, który dostrzegł ograniczenia wpływu rodziny na zachowania dzieci. Stwierdził, że wielu cech dzieci nie można przypisać wpływowi rodziców i że jeśli w jakimś miejscu dzieci są przygotowywane do życia w społeczeństwie, to z pewnością miejscem tym nie jest rodzina. Zatem przekaz typu rodzic–dziecko to tylko jeden z „pasów transmisyjnych” socjalizacji. Nauczanie dzieci przez dorosłych w rodzinach to tylko jedno ze środowisk, do tego takie, które ma niewielki wpływ na kształtowanie osobowości. Nie uczymy się tylko i wyłącznie od rodziców, ponieważ to uniemożliwiłoby uczenie się od innych ludzi. A tak przecież nie jest. Wystarczy zobaczyć, jak z obsługą DVD czy laptopa radzą sobie dzisiaj dzieci, a jak ich matki, które dorastały bez tych urządzeń. W którą stronę idzie w tym wypadku transmisja kulturowa? Kto uczy kogo? Kto kogo naśladuje?
Spostrzeżenie Davida Rowe’a sprowokowało innych badaczy do postawienia kilku niewygodnych pytań. Dlaczego dzieci z tej samej rodziny tak bardzo się od siebie różnią? Dlaczego jedno ma idealny porządek w pokoju, a drugie jest bałaganiarzem? Dlaczego dzieci imigrantów lepiej mówią w języku kraju, do którego przybyli, niż w języku rodziców, który słyszą w domu? Dlaczego dzieci rodziców pozbawionych pewnych umiejętności, nabywają je, często odnosząc poważne sukcesy? Dlaczego słyszące dzieci niesłyszących rodziców tak świetnie posługują się językiem mówionym, skoro rodzice posługują się jedynie językiem migowym?
Odpowiedź na te pytania nadeszła rok po wątpliwościach wyrażonych przez Rowe’a: socjalizacja – czyli nabywanie umiejętności niezbędnych do życia w społeczeństwie i przyswajanie społecznych norm – nie jest czymś, co dorośli robią dzieciom, tylko czymś, co dzieci robią same sobie. Do takiego wniosku doszła autorka teorii socjalizacji grupowej Judith Rich Harris. Uważa ona, najkrócej rzecz ujmując, że rodzice są zbędni, ponieważ to nie oni wychowują dzieci.
Dzieci wychowują się same, uczestnicząc w rówieśniczych rozgrywkach, a jedyne, co rodzice mogą uczynić dla rozwoju swoich pociech, to wnieść do ich bagażu genetycznego jak najlepszą pulę genów i dbać, by przeżyły w dobrym zdrowiu.
Na nic zdaje się rodzicielskie bodźcowanie (nagroda za właściwe zachowanie, kara za złe) czy pokazywanie odpowiednich wzorców, ponieważ dzieci i tak widzą, że dorośli się do nich nie stosują. Nie ma takich rodziców na świecie, którzy stosowaliby w pełni konsekwentny styl wychowawczy. Dlatego wychowanie rodzicielskie jest mitem. Faktem jest natomiast kształtowanie cech w grupie rówieśników.
GRUPA RZĄDZI
Teoria socjalizacji grupowej mówi, że za owe 50 proc. wariancji cech behawioralnych odpowiada dorastanie w swoistej grupie rówieśniczej. Jest ona naturalnym środowiskiem dziecka. To do niej dziecko stara się przystosować, a nie do wymogów – często ze sobą sprzecznych – stawianych przez rodziców. Jak to ujmuje Steven Pinker, „anteny społeczne dzieci są nastawione na rówieśników, a nie na rodziców”. Dzieci muszą uczyć się od innych dzieci: jak zdobywać status społeczny i jak walczyć o miejsce w grupie, żeby zaprocentowało to na dalszych etapach życia w innych grupach. Dlatego w domu dzieci zachowują się inaczej niż w grupie rówieśników, przy czym to ostatnie zachowanie ma dla nich znaczenie pierwszorzędne. Ich pozycja w grupie nie zależy od bycia grzecznym w domu. Wedle zdroworozsądkowej opinii, powielanej przez część pedagogów, wyuczone przez dzieci zachowania przenoszone są niczym plecak z miejsca na miejsce, a to nieprawda. W różnych środowiskach zachowujemy się różnie, ponieważ inaczej nas w nich traktują, inna jest w nich nasza rola i nasz status.
CO MOGĄ RODZICE?
Zrozpaczeni swoją nieznaczną rolą rodzice zapytają pewnie, czy mogą coś zrobić dla swoich dzieci, skoro o wszystkim decydują geny i rówieśnicy. Otóż mogą sporo.Po pierwsze rodzice nie powinni „reprodukować się” z byle kim. Brzmi to okrutnie, ale to bardzo ważne, z kim płodzi się dzieci. Jeśli od genów zależy „jakość” dziecka, to wybór partnera seksualnego i współmałżonka nie może być sprawą błahą. Adoptowanie dziecka jest więc obarczone dużym ryzykiem, nie wiemy bowiem, po kim i jakie geny dziedziczy maluch. Dlatego tak godni podziwu są rodzice, którzy mimo tej niewiedzy decydują się na adopcję.Po drugie rodzice mogą i powinni sterować grupami rówieśniczymi, do których przynależą ich dzieci. Co prawda, charaktery naszych pociech kształtują się poprzez wybór ról społecznych w grupie, a nie wybór samej grupy, jednak to bardzo istotne, z kim bawią się dzieci. Dlatego tak ważny jest wybór dobrego przedszkola i szkoły. I wcale nie dlatego, że jest tam przekazywana jakaś nadzwyczajna wiedza w jakiś rewelacyjny sposób. Chodzi o to, że grupy rówieśnicze w tych przedszkolach i szkołach składają się z dzieci ludzi o podobnym (czy upragnionym przez nas) statusie, języku, kapitale kulturowym.Po trzecie musimy pamiętać, że częste zmiany miejsca zamieszkania szkodzą dziecku, ponieważ musi ono co i rusz budować od podstaw swoją pozycję w nowej grupie rówieśniczej. Może się to odbić na jego cechach.Po czwarte – i najważniejsze – rodzice mogą po prostu opiekować się dziećmi. I ta ich rola jest najistotniejsza. Muszą zadbać o to, by dzieci pozostały przy życiu i w zdrowiu dotrwały do czasu, aż będą mogły mieć własne dzieci.
PUŁAPKA RODZICIELSKA
Słyszeliśmy nieraz o tym, że pierwsze trzy lata życia dziecka są kluczowe dla jego rozwoju psychicznego, w związku z czym oświeceni rodzice chcą w tym okresie „wbić” do dziecięcej główki jak najwięcej. Cały wolny czas poświęcają swoim maluchom. Dostarczają im najrozmaitszych bodźców i zabawiają je, kosztem własnego wyczerpania fizycznego i psychicznego, wierząc, że jeśli tego nie uczynią, ich dziecko czeka los ograniczonego intelektualnie „ziemniaka”. Mało tego, większość rządów w krajach rozwiniętych, w tym polski, opracowuje programy, u założenia których leży bezkrytyczna wiara w krytyczne trzy pierwsze lata życia. Tymczasem to także mit, czego stara się dowieść amerykański neuropsycholog John T. Bruer. Po trzech latach życia mózg człowieka nie zamyka się na trzy spusty. Mamy szansę po tym okresie czegoś się nauczyć. Bez wątpienia mózgi małych dzieci rozwijają się w pierwszych latach życia bardzo szybko, co jest jednak uzależnione od naszego programu genetycznego, który steruje rozwojem osobniczym, a nie od starań rodziców. Jeśli wasze dziecko jeszcze nie mówi, a ma już trzy lata, to nie jest to wasza wina, lecz wina jego genów. I wcale to nie oznacza, że jego iloraz inteligencji będzie przez to oscylował w granicach IQ Forresta Gumpa. Niezależnie jakbyśmy stymulowali dziecko w tym wrażliwym okresie, nic to nie da, ponieważ badania neuropsychologiczne sugerują, że to genetyczne programy rozwojowe, a nie impulsy ze środowiska sprawują kontrolę nad formowaniem się mózgu. Wpływ środowiskowy, a więc także intensywna stymulacja za pomocą muzyki Mozarta i filmów Bergmana, NIE ROZPOCZYNA procesu gwałtownego formowania się synaps. Dla przykładu u szczurów gwałtowny rozwój synaps w korze wzrokowej zaczyna się około dwa dni po urodzeniu i przyspiesza gwałtownie około trzeciego tygodnia życia. Problem polega na tym, że szczur otwiera oczy dopiero po drugim tygodniu życia, długo po rozpoczęciu procesu formowania się synaps. Mary Carlson przeprowadziła w 1984 r. interesujące, choć okrutne doświadczenie na małpim noworodku. Małemu makakowi tuż po urodzeniu założyła na prawą dłoń miękką skórzaną rękawiczkę, która utrzymywała pięść w zaciśniętej pozycji. W ciągu czterech miesięcy Carlson nie dostarczała ręce makaka żadnej stymulacji sensorycznej. Spodziewała się, że tak drastyczna deprywacja spowoduje trwałą niezdolność małpy do rozróżniania kształtu i tekstury. Kiedy ściągnęła rękawiczkę, okazało się, że małpa szybko zaczyna operować prawą ręką na tym samym poziomie, co inne, rozwijające się normalnie osobniki. Jeśli zatem jakaś krytyczna masa synaptyczna jest niezbędna, żeby wykonywać dłonią zalecane zadania, to ta małpa bez wątpienia ją posiadała i to bez jakiejkolwiek stymulacji ręki przez cztery miesiące od urodzenia.