Kryptonim “Korona”. Jaka historia kryje się za jednym z najcenniejszych skarbów ubiegłego wieku?

Niesamowity średniowieczny skarb, zamiast trafić w całości do muzeum, zasilił kieszenie peerelowskich cwaniaków, cinkciarzy i paserów
Kryptonim “Korona”. Jaka historia kryje się za jednym z najcenniejszych skarbów ubiegłego wieku?

Było ponure listopadowe popołudnie 1992 r. W progu redakcji stanął mężczyzna w szarym prochowcu. „Zaraz coś pani pokażę” – powiedział i z wewnętrznej kieszeni wyciągnął zawiniątko. Delikatnie położył je na biurku. Z kawałka szmatki wysupłał  wysadzanego kamieniami złotego orła. Obok mój gość położył jakiś dokument. Zaczęłam czytać. Wynikało z niego, że ten niewielki kawałek złota ma wartość jednorodzinnego domu. „I nikt tego ode mnie nie chce” – pożalił się mężczyzna.

Dziś wartość korony, której fragmentem jest tamten orzełek, oszacowana została na ponad 65 mln dolarów. Sam zaś symbol królewskiej władzy stanowi część Skarbu Tysiąclecia, który wciąż nie ujawnił wszystkich tajemnic.

SKARB ZA PIWO

Sensacja wybuchała kilka razy i zawsze towarzyszył jej… pech. Zaczęło się 6 czerwca 1985 r. przy ul. Daszyńskiego 14 w Środzie Śląskiej, niecałe 40 km od Wrocławia. Robotnicy szykujący wykop pod fundamenty budynku centrali telefonicznej natrafili na gliniany dzban z monetami. 3771 groszy praskich i miśnieńskich z XIV w. zostało zabezpieczonych przez milicję i trafiło do Muzeum Archeologicznego we Wrocławiu.

Mimo wagi odkrycia teren przy Daszyńskiego nie został zbadany i budowlańcy najzwyczajniej w świecie kontynuowali prace! Niecałe 3 lata później, 24 maja 1988 r., niemal pod tym samym adresem robotnicy ponownie trafili na gliniane skorupy, wśród których coś połyskiwało. W mieście wybuchła prawdziwa gorączka złota. Środa Śląska nie jest jakąś metropolią. Niemal wszyscy się tu znają, więc wiadomość o kolejnym skarbie na budowie rozeszła się lotem błyskawicy, tym bardziej że ulica Daszyńskiego leży w samym centrum.

Tomasz Bonek – który udokumentował historię znaleziska w książce „Przeklęty skarb” – mówi, że wtedy właśnie pech (a może nawet przekleństwo) dał o sobie znać z pełną mocą. Na niezabezpieczonym wykopie dochodziło do dantejskich scen. Kilkadziesiąt osób rzuciło się po skarby, wskakiwali sobie na plecy, jeden drugiemu wydzierał monety z rąk. W jakimś szale pakowali je do kieszeni i uciekali. Specjalistom z Wrocławia, którzy zostali powiadomieni o znalezisku, nie spieszyło się do sensacyjnego odkrycia – przyjechali dopiero następnego dnia. Odpowiednie służby zwlekały, a pobliskie wysypisko, gdzie wywożono gruz z budowy, zaatakowała nowa grupa poszukiwaczy. I to z sukcesem. Uczeń z miejscowej szkoły rolniczej trafił na fragment złotej korony. Odebrał mu ją dziadek i przekazał milicji. Inny chłopiec wykopał złotego orła wysadzanego szlachetnymi kamieniami. Orzeł był częścią korony. Odkupił go jeden z mieszkańców Środy i również oddał na posterunku MO.

Równocześnie do miasteczka zaczęli przybywać poszukiwacze skarbów i złodzieje z całej Polski. Wieść dotarła też za granicę. Zabytkowe monety ukradzione z wykopu w centrum Środy kupowali niemieccy turyści – przedwojenni mieszkańcy, którzy autokarami przyjeżdżali zobaczyć miasteczko opuszczone przed laty. I tak srebrny grosz praski rodem z wieków średnich można było nabyć już za 5 czekolad marki „Milka” oraz paczkę dobrej kawy. Albo jeszcze lepiej: za szklankę srebrnych monet dostać dwa kufle piwa prosto z beczki. Ludzie wymykali się nocami z domów, żeby kopać. Do znalazców docierali antykwariusze pytający po okolicy o precjoza i monety. Na tym etapie ginęły kolejne złote elementy. Często bezpowrotnie.

ZŁOTO WE KRWI

Do Środy Śląskiej zostali skierowani młodzi milicjanci, którzy zajęli się przesiewaniem ziemi. W nocy wysypiska pilnował wartownik, ale kiedy rano wychodził, amatorzy wykorzystywali ten czas, żeby kopać dalej. Nikt nie kontrolował tego, co znikało i gdzie. Sprawa zaczęła być głośna, w końcu prokurator Tadeusz Majda podpisał ponad pięćdziesiąt nakazów rewizji. Akcja miała kryptonim „Korona”. W średzkich mieszkaniach funkcjonariusze znajdowali po kilkaset monet i fragmenty biżuterii. Posiadacze tłumaczyli się rozmaicie, niektórzy zasłaniali się niewiedzą. Ale nikt nie przyznał się, że cokolwiek już zdążył sprzedać albo gdzieś wywieźć.

Milicja odbębniła sukces. Odzyska-no osiem segmentów korony zwieńczonych sześcioma orłami i spiętych sześcioma szpilami z kwiatonami, kolistą zaponę z kameą (jedna z największych na świecie), parę zawieszek zdobionych obustronnie, parę zawieszek zdobionych jednostronnie, bransoletę, trzy ozdobne pierścienie, wąską taśmę ze złotej blachy oraz 3924 monety srebrne i 39 złotych.

Choć skarb ze Środy Śląskiej został okrzyknięty Skarbem Tysiąclecia, to wokół całej sprawy unosił się już przykry swąd niedomówień, niekompetencji i ewidentnych zaniedbań. Dodatkowy, już bardziej naukowy niepokój, budziła sama metoda ukrycia skarbu. Kto i dlaczego go zakopał? Lucjan Owczarenko, ówczesny dyrektor średzkiego muzeum, pisał: „Okoliczności zakopania tego skarbu są bardzo zagadkowe i tajemnicze. Domyślamy się, że został zakopany w pośpiechu w chwili grożącego niebezpieczeństwa, o czym świadczą: złe uszczelnienie zakopanego naczynia, niewielka głębokość od powierzchni ziemi, w pobliżu zabudowy miejskiej. Właściciel zakopał ten skarb w chwili za-grożenia i jego nagła śmierć nie pozwoliła mu go wydobyć, ani jego rodzinie”.

Po przedyskutowaniu wielu hipotez historycy doszli do wniosku, że znalezione klejnoty pochodzą z przełomu  XIII i XIV w., a skarb został ukryty przez Mojżesza, średzkiego Żyda. W późnym średniowieczu Środa Śląska była ważnym ośrodkiem handlowym, odbywały się w niej targi. Osiedlali się tu bogaci bankierzy – przede wszystkim Żydzi. Mojżesz należał do najzamożniejszych, do niego więc zwrócił się z prośbą o pożyczkę pieniędzy Jan, mieszkaniec Środy Śląskiej, który został proboszczem kaplicy Wszystkich Świętych na praskich Hradczanach. Jan był członkiem dworu Karola IV Luksemburskiego, ówczesnego władcy Śląska, którego trzecią żoną została Ślązaczka właśnie, Anna Świdnicka. Ale w tym czasie Karol był jeszcze mężem młodej Blanki de Valois. Królowi marzyła się korona cesarstwa Niemiec, a miał już potężne długi. Wtedy Jan zaproponował pośrednictwo w załatwieniu środków na dynastyczną misję. I tak sprawa trafiła do Mojżesza.

Żyd zgodził się pomóc 32-letniemu władcy, ale postawił swoje warunki. Jednym z nich było oddanie pod zastaw klejnotów – tych właśnie, które odnaleziono po stuleciach w Środzie. Dlaczego tam zostały? W połowie XIV w., kiedy wybuchła epidemia dżumy, jej winowajców upatrywano w Żydach. Mojżesz ukrył depozyt w ziemi w obawie przed pogromami. Nie miał już szansy na jego wykopanie.  Za pewnik można uznać, że zginął w czasie zamieszek. Karol koronował się na cesarza, ale Blanka już tego nie doczekała. Zmarła rok wcześniej. Czyż nie stało za tym jakieś przekleństwo? Zresztą od chwili rozwiązania zagadki pochodzenia klejnotów precjoza zaczęły był nazywane przeklętym bądź krwawym skarbem…

ZAGADKA SIÓDMEGO ORŁA

Przypomnijmy: milicji udało się odzyskać sześć orłów, z których składała się korona. Ile ich było rzeczywiście w królewskim symbolu władzy? Korony średniowieczne miały  zwykle 10, 12, 14 lub 16 członów. I ta właśnie dowolność sprawiła, że historycy rozpoczęli zażarte spory, z ilu elementów składał się odkryty zabytek. Udało się ustalić, że koronę przywiozła w wianie Blanka. Kiedy wychodziła za mąż za Luksemburczyka, była dziewczynką, miała zaledwie 13 lat. Jak duża korona wchodziła na głowę tak młodziutkiej osoby?

Większość badaczy uznała, że korona miała dziesięć części, jednak Rainer Sachs – historyk sztuki od początku zainteresowany skarbem – uważa, że członów korony powinno być dwanaście.  Kobiety nosiły korony na specjalnym stelażu pod welonem. Więc ich obwód musiał być większy. Kwestia obwodu była o tyle ważna, że powoli szykowano się do rekonstrukcji tej części skarbu. Dyskusje trwały w najlepsze, kiedy w drzwiach redakcji wrocławskiego „Słowa Polskiego” (nieistniejącego dziś dolnośląskiego dziennika) stanął Jerzy S. – mężczyzna w prochowcu – i położył na stole złotego orzełka z korony średzkiej. Siódmego do kompletu. Wybrał mnie, bo o skarbie pisałam już wcześniej. Nie chciał publicznie ujawniać swojego nazwiska ani zawodu. Był jednak człowiekiem zamożnym, zajmował ważne stanowisko w firmie, w której pracował. „Chcę się pozbyć tego orzełka, bo wiem, że to przeklęty skarb” – oznajmił.

Był właścicielem fragmentu korony średzkiej od niecałego roku. Otrzymał go od konkubiny zmarłego kolegi, któremu pożyczył wcześniej trzydzieści tysięcy dolarów amerykańskich. Znajomy był cinkciarzem, zginął w wypadku, a jego partnerka postanowiła uiścić dług. Jedyne, co miała do zaoferowania, to orzełek. Pytanie, skąd wziął go zmarły? Konkubina tłumaczyła, że kupił go od pary młodych ludzi w Hamburgu, ale trudno dziś uznać, na ile prawdziwe było to tłumaczenie. Tym bardziej że – jak się później okazało – przed śmiercią usiłował nielegalnie sprzedać orzełek, o czym wiedział m.in. ówczesny dolnośląski konserwator zabytków.

„Nie da się ukryć, że choć o istnieniu orzełka muzealnicy zajmujący najwyższe w kraju stanowiska wiedzieli od co najmniej 1992 r., to do skarbca w Środzie Śląskiej trafił w drugim tygodniu września 1997 r., czyli dopiero po pięciu latach. Za taki obrót sprawy nikt nie odpowiedział, mimo że prokurator miał wątpliwości co do działań pracowników ministerstwa – mówi Tomasz Bonek. – Ci nie wpisali zabytku do specjalnego rejestru, choć powinni to zrobić najpóźniej po ekspertyzie potwierdzającej jego autentyczność, którą wykonał Jerzy Pietrusiński”. Najtrudniejsze w całej sprawie było jednak ustalenie praw nowego właściciela orzełka. Przedstawiciele Ministerstwa Kultury i Sztuki zwodzili go przez długi czas aż sprawą zajęła się prokuratura. A tam sprawa został umorzona. Prokurator potwierdził, że S. wszedł w posiadanie skarbu legalnie. W końcu złoto odkupił Bank Zachodni. Za jaką kwotę? Tę informację utajniono. Wiadomo natomiast, że jego wartość oszacowano wstępnie na 20 mld starych złotych (czyli – po denominacji w 1995 r. – 2 mln nowych).

POLSKA ROBOTA

Ale i tutaj pech nie ominął skarbu. W 1995 r. korona została uzupełniona o cztery nowe orły. Ten odzyskany od pana S. nie został do niej włączony, ponieważ było już na to za późno. „Ja od początku miałem wrażenie, że to nikogo nie obchodzi – wspomina Jerzy S. – Ministerstwo przysyłało do mnie różnych specjalistów, a myśmy tego orzełka trzymali w szafce z bielizną. No bo gdzie? A ja tylko chciałem odzyskać swoje pieniądze i pozbyć się skarbu. Bo on jest splamiony krwią, a to szczęścia nie przynosi”.

Szczęścia właścicielom nie przyniósł i ósmy orzełek, który nieoczekiwanie w kwietniu 2005 r. nadleciał z Olsztyna. Wtedy do jednego z miejscowych antykwariatów weszli dwaj mężczyźni, ojciec i syn. Chcieli sprzedać misternie zdobionego orła ze złota, wysadzanego perłami i kamieniami szlachetnymi. Właścicielka antykwariatu wezwała policję. Okazało się, że oprócz orła panowie mieli w reklamówce szpilę w kształcie drzewka (też ze szlachetnego metalu) i szeroki pierścień z dziwnymi napisami na obręczy (to on sprawił później niemało kłopotu Jackowi Witeckiemu, kustoszowi z wrocławskiego Muzeum Narodowego, bo tajemniczych słów nie udało się odszyfrować).

Mężczyźni chcieli sprzedać skarby za 50 tys. USD, jednak końcowa wycena zlecona przez prokuraturę przekroczyła 6 mln złotych!  Jak informowała media Anna Siwek, rzeczniczka olsztyńskiej policji, 59-letni Ryszard K., z zawodu ślusarz, i jego 21-letni syn Adam skarby wozili w zwykłej torbie, pozawijane w chusteczki. Paserzy zeznali, że biżuterię kupili na Kole – na warszawskim bazarze staroci – za 800 zł. Zarzekali się również, że nie mieli pojęcia, z czym mają do czynienia. Kupili, teraz chcieli z zyskiem sprzedać.

Lecz i wtedy okazało się, że choć skarb aż prosi się, żeby pokazać go światu, to znowu nie sprawdzili się ludzie. Zadzwonił do mnie kolekcjoner z Jeleniej Góry, pokazał zdjęcia odzyskanych właśnie przez policję klejnotów… sfotografowanych rok wcześniej na tle gazety. „U mnie już ktoś był z tym skarbem, toczyły się nawet jakieś rozmowy z Muzeum Narodowym we Wrocławiu, ale nic z tego nie wyszło” – stwierdził.

I rzeczywiście. W trakcie śledztwa policja ustaliła, że „przeklęty skarb” krążył już wcześniej, a dwaj panowie z reklamówką doskonale zdawali sobie sprawę z wagi tego, co usiłują sprzedać. Bo ten skarb nie ma sobie równych. Choć sama zapona jest najwspanialszym tego typu zabytkiem na świecie, to korona zawsze robi na wszystkich największe wrażenie. „Stylizowane liście winorośli i winogrona wieńczące szpilki zawiasowe oraz pierścienie z małym turkusem trzymane przez orły w dziobach to elementy ikonografii małżeńskiej, wskazujące na ślubną funkcję diademu średzkiego. Istotną wskazówką dla określenia miejsca powstania korony są kule trzymane w szponach przez orły. Motyw ten występuje wyłącznie w kręgu kulturowym południowych Włoch, np. na dwunastowiecznym tronie biskupim ze sławnej katedry w Canossie” – pisze Rainer Sachs, jeden z najwybitniejszych znawców skarbu.

Tym bardziej szkoda, że skarbu nie udało się ocalić w całości. Z drugiej strony przypadkowość dotychczasowych znalezisk w Środzie daje nadzieję na kolejne. O ile nie zadziała znów pech…