Najbardziej „pracowici” przestępcy II RP. Złodzieje bryczek

Dzięki dużej siatce współpracowników sterroryzowali północną Polskę. Największą sławę przyniosła im regularna bitwa, jaką stoczyli z policją, i brawurowa ucieczka przed funkcjonariuszami

Nie wiemy nic o wczesnych latach życia Klemensa Kotłowskiego oraz Władysława Frankiewicza. Nie udało się też ustalić, skąd pochodzili. Prawdopodobnie z północnej Polski, bo tam działali. Do obu pasuje określenie zawodowy przestępca – obaj byli karani po kilkanaście razy. W jaki sposób się poznali? Na to pytanie nie ma odpowiedzi.

STRZELALI MU W GŁOWĘ

Na początku 1935 roku panowie postanowili działać wspólnie – planowali stworzyć duży gang, by dokonywać wielkich skoków. Od czego jednak zacząć realizowanie takich planów? Oczywiście należy zdobyć broń. W styczniu włamali się więc w Starogardzie Gdańskim do sklepu kupca, niejakiego Chojnackiego, który prowadził punkt z artykułami żelaznymi. Z dzisiejszej perspektywy brzmi to dość egzotycznie, ale handlował tam także bronią. Dwaj świeżo upieczeni wspólnicy wynieśli siedem pistoletów browning oraz dużo amunicji.

Tak uzbrojeni mogli planować naprawdę duży napad. Prze-prowadzili go późną jesienią. Nielegalnie przeszli granicę Polski z terenem Wolnego Miasta Gdańsk. W nocy włamali się w Sopocie do miejscowego dużego zakładu jubilerskiego. Wynieśli stamtąd zegarki, kolczyki, pierścionki i inne precjoza łącznej wartości pięciu tysięcy guldenów gdańskich, co wówczas było sumą ogromną. Zaraz po skoku usiłowali znów przekroczyć granicę, by wrócić do Polski. Znajdowali się w pobliżu wsi Omarznia, gdy natknęli się na przechodzącego tamtędy urzędnika gdańskiej Straży Granicznej Stanisława Tomczuka. Co warto podkreślić, był to pracownik administracyjny, który nie nosił munduru i nie miał służbowej broni.

Funkcjonariusz od razu zwrócił uwagę na dwóch mężczyzn kręcących się po okolicy z wypchanymi teczkami. Przy tym wykazał się odwagą, ale też i brakiem rozsądku. Bowiem mimo iż był bezbronny, to podszedł do nich, wołając że jest urzędnikiem Straży Granicznej. Kazał im rzucić teczki i się wylegitymować.

Ci jednak nie mieli najmniejszej ochoty go słuchać. Obeszli Tomczuka z obu stron i jednocześnie strzelili, celując w głowę. Na szczęście urzędnik wykazał się dobrym refleksem. Zdążył paść na ziemię, w efekcie obie kule przeleciały tuż nad nim. Wtedy jeden z bandytów strzelił do leżącego mężczyzny jeszcze raz. Kula przebiła mu płuco, ale przeżył. Napastnicy nie zwracali uwagi na tracącego przytomność Tomczuka i przebiegli na polską stronę. Tutaj „zaczęli szaleć na całego”.

BRYCZKA – PRZEDMIOT POŻĄDANIA

Kolejnych przestępstw dokonywali niemal dzień w dzień. Wielokrotnie, szczególnie podczas targów, czyli tam, gdzie było duże skupisko ludzi, kradli dowody osobiste. Później legitymowali się nimi, gdy zatrzymywali ich i sprawdzali policjanci. Przez jakiś czas grasowali w Inowrocławiu i w okolicach tego miasta. Kradli bryczki, zwane tam wówczas powózkami. Dla zdecydowanej większości Polaków pojazdy te stanowiły wtedy jedyny dostępny indywidualny środek transportu. Popyt na nie był więc wielki. Samochody natomiast dało się dosłownie policzyć na palcach, zatem ich kradzieże zdarzały się niezwykle rzadko – gdyby nowe auto pojawiło się w jakiejś okolicy, z pewnością zwróciłoby uwagę policji.

Frankiewicz i Kotłowski do każdej sprzedanej bryczki dokładali „fant” skradziony u jubilera w Sopocie, najczęściej zegarki. Powózki z reguły sprzedawali na targu w Inowrocławiu.

 

Kradli nie tylko bryczki, ale generalnie co się dało. W krótkim  czasie na terenie polskiego Pomorza oraz północnej Wielkopolski dokonali kilkunastu, a może i kilkudziesięciu włamań (nie wszystkie, o które byli podejrzani, im udowodniono), najczęściej do zagród rolników, lecz także do mieszkań w miastach oraz instytucji.

Na poczcie w Lipuszu skradli znaczki łącznej wartości  650 złotych. Tu należy dodać, że ówczesne złotówki miały znacznie większą wartość niż obecnie. Gdyby spróbować przeliczyć to na dzisiejsze pieniądze, należałoby tą sumę pomnożyć kilkanaście razy (przeciętny zarobek urzędnika wynosił około 200 złotych).

Innego głośnego napadu dokonali w Dziemianach. Tam wpadli z bronią w ręku do miejscowej oberży należącej do pana Eichmanna, któremu ukradli wszystkie pieniądze, jakie miał w lokalu. Jednocześnie cały czas rozwijali swą bandycką siatkę, pozyskując nowych współpracowników, którzy wyszukiwali dla nich cele napadów oraz pomagali upłynnić trefny towar.

Jednak pętla wokół nich już się zaciskała. Policja deptała obu bandytom po piętach. Ci pod koniec roku 1935 roku schronili się w Bydgoszczy w mieszkaniu jednego ze swych wspólników przy ulicy Melchiora Wierzbickiego. I tam właśnie doszło do jednej z najbardziej spektakularnych, choć niezbyt udanych dla policji, akcji okresu międzywojennego.

POJEDYNEK O ŚWICIE

Na kilka dni przed Sylwestrem policjanci otoczyli dom, w którym przebywali obaj bandyci. Zaczynało świtać, gdy przestępcy spostrzegli funkcjonariuszy. Natychmiast otworzyli do nich ogień, ostrzeliwując się zaciekle. Policjanci nie pozostali im dłużni. W samym centrum dużego miasta rozpoczęła się regularna bitwa ze stawiającymi fanatyczny opór bandytami (jako żywo przypominająca wydarzenia z podwarszawskiej Magdalenki niespełna  70 lat później).

Byli tak zdeterminowani, a przy tym twardzi, że w pewnym momencie obaj wyskoczyli z okna budynku w samej bieliźnie i na bosaka, za to z pistoletami w rękach. Wciąż strzelając, rzucili się do ucieczki. Policjanci zaczęli ich ścigać, w końcu na jednej z ulic zdołali dopaść Kotłowskiego. Jednak jego wspólnik wciąż uciekał, a część funkcjonariuszy cały czas podążała za nim. A był to pościg niezwykły; półnagi, bosy mężczyzna mimo mrozu i śniegu zdołał przebiec przez całe miasto, choć policjanci wciąż deptali mu po piętach.

W końcu, już za Bydgoszczą, Frankiewicz wbiegł na zamarznięte jeziorko, dostając się po lodzie na drugi brzeg. Policjanci przerwali pościg, obawiając się, że lód może się pod nimi załamać. Po chwili ścigany bandyta zniknął, kryjąc się w ciemnościach.

 

Mimo tej brawurowej ucieczki nie cieszył się długo wolnością. Kilkanaście dni później złapano go w okolicach Kartuz. Nie wiemy, w jakich okolicznościach policjanci odnieśli sukces. Tym razem obyło się bez spektakularnej ucieczki. Władysław Frankiewicz dołączył za kratkami do swego wspólnika. Wkrótce do innego więzienia powędrowało trzech mężczyzn, którzy z nimi współpracowali.

WYROKI SUROWE DLA WSZYSTKICH

Proces całej szajki rozpoczął się 18 września 1936 roku w Sądzie Okręgowym w Chojnicach. W sumie na ławie oskarżonych znalazło się siedemnastu mężczyzn. Piętnastu z nich usłyszało zarzuty współpracy z Frankiewiczem i Kotłowskim oraz paserstwa.  

W pierwszym dniu rozprawy najpierw odczytano akt oskarżenia, a następnie przystąpiono do przesłuchań świadków, których powołano ponad czterdziestu. Zeznawał między innymi pracownik straży granicznej Stanisław Tomczuk. Nie miał wątpliwości, że to Frankiewicz i Kotłowski do niego strzelali jesienią 1935 roku, gdy próbował ich zatrzymać w pobliżu granicy. Ówczesne sądy z reguły działały szybko i sprawnie. Rozprawę zaplanowano na cztery dni. W tym czasie zdołano przesłuchać wszystkich świadków oraz oskarżonych.

Każdy z piętnastu wspólników obu bandytów miał trafić za kratki na okres od sześciu miesięcy do sześciu lat. Już te wyroki były surowe. Jednak Władysław Frankiewicz i Klemens Kotłowski usłyszeli o wiele surowszy werdykt – śmierć przez powieszenie.

Obrońca obu bandytów natychmiast złożył odwołanie. W połowie stycznia 1937 roku odbyła się rozprawa w Sądzie Apelacyjnym w Poznaniu. Wielkopolski sędzia też nie miał wątpliwości, że obaj przestępcy zasługują na śmierć, dlatego podtrzymał wyrok sądu z Chojnic. Gazety były przekonane, że dla przestępców nadeszła ostatnia godzina.

Adwokat jednak wciąż nie dawał za wygraną, odwołując się do najwyższej, a zarazem ostatniej instancji, czyli Sądu Najwyższego w Warszawie. W polskiej stolicy jego wniosek zaopiniowano pozytywnie i skierowano sprawę do ponownego rozpatrzenia w Sądzie Apelacyjnym w Poznaniu. Tam w lipcu 1937 roku odbyła się jeszcze jedna, decydująca, rozprawa. Tym razem karę zmieniono. Klemens Kotłowski oraz Władysław Frankiewicz usłyszeli wyroki dożywotniego pozbawienia wolności.