Jednymi z najbardziej enigmatycznych składników Układu Słonecznego są komety długookresowe, które pojawiają się na niebie nie wiadomo skąd, robią prawdziwy show, a następnie – jeżeli przetrwają przelot w pobliżu Słońca – uciekają na zawsze, lub przynajmniej na kilka tysięcy gwiazd. Dobrym przykładem może tu być kometa Hale’a-Boppa, która świeciła na nocnym niebie od połowy 1996 do końca 1997 roku. Wcześniej ta sama kometa odwiedziła nasze rejony 4200 lat temu, kiedy to w Egipcie rządził faraon Pepi II. Po raz kolejny obiekt ten odwiedzi nas w okolicach 4385 roku.
Komety długookresowe takie jak ta przylatują do nas z wciąż hipotetycznego Obłoku Oorta, sferycznego obszaru znajdującego się na prawdziwej granicy Układu Słonecznego w odległości około 1 roku świetlnego od Słońca. To tam właśnie doskonale radzą sobie mniejsze i większe lodowe skały luźno związane grawitacyjnie ze Słońcem. Czasami któraś z nich wskutek przelotu innej zostaje wytrącona ze swojej orbity w kierunku wnętrza Układu Słonecznego. Zbliżając się do Słońca taka bryła się ogrzewa i staje się kometą, na którą ludzie spoglądają zazwyczaj z podziwem.
Co mają jednak komety do planety?
Ostatnie lata nauczyły nas, że od czasu do czasu do Układu Słonecznego wpadają obiekty wyrzucone z innych układów planetarnych. Oczywiście mowa tutaj o planetoidzie pozasłonecznej ‘Oumuamua oraz o komecie pozasłonecznej 2I/Borisov, odkrytych w odstępie zaledwie kilkunastu miesięcy od siebie. Każdy z tych obiektów musiał powstać w zupełnie innym układzie planetarnym i musiał z niego zostać wyrzucony na skutek interakcji grawitacyjnych z jakimś masywnym obiektem.
Czytaj także: „Nieskazitelna” kometa Borisov. Nigdy nie zetknęła się z jakąkolwiek gwiazdą
Co więcej, astronomowie doskonale wiedzą, że w przestrzeni międzygwiezdnej znajdują się nie tylko komety czy planetoidy, ale także planety wyrzucone z innych układów planetarnych. Najczęściej do takiej eksmisji dochodzi na wczesnym etapie ewolucji układu planetarnego, gdy dochodzi do zbyt bliskich przelotów planet w swoim otoczeniu. Jedna z planet dostaje wtedy zastrzyku energii, który wystarcza do wyrwania się planety z grawitacyjnego uścisku gwiazdy macierzystej. Wtedy to planeta rozpoczyna swoistą tułaczkę po pustce przestrzeni kosmicznej jako tak zwana planeta swobodna.
Skoro zatem wiemy, że z układów planetarnych wyrzucane są różnego rodzaju obiekty, takie jak planetoidy, komety i planety oraz wiemy, że czasami takie zbłąkane obiekty mogą przelecieć przez Układ Słoneczny, pojawia się pytanie o to, czy przez nasz układ planetarny może przelecieć jakaś przypadkowa planeta.
Gdyby tak samotne planety przelatywały w pobliżu Słońca…
Grupa astronomów postanowiła sprawdzić, czy przypadkiem Układ Słoneczny nie byłby w stanie przechwycić takiej planety swobodnej i uwięzić jej na orbicie wokół Słońca.
Wydaje się, że byłoby to trudne, bo planeta wyrzucona z układu planetarnego ma wysoką energię kinetyczną i trudno byłoby ją przechwycić.
Astronomowie przeprowadzili serię symulacji sprawdzając, w jakiej sytuacji do takiego przysposobienia w skali planetarnej mogłoby dojść. Obliczenia wykazały, że raczej nie udałoby się zatrzymać planety przelatującej blisko Słońca. Co jednak ciekawe, planeta przelatująca w odległości roku świetlnego od Słońca, jakiś lodowy olbrzym pokroju Urana czy Neptuna, mógłby zostać przechwycony przez Słońce. Wychodzi zatem na to, że taka planeta mogłaby niepostrzeżenie krążyć w Obłoku Oorta razem z kometami.
Co ciekawe, obliczenia wskazują, że istnieje 7 proc. szans na to, że w Obłoku Oorta znajduje się przechwycona samotna planeta. Owszem, nie jest to wiele. Ciekawsze jest jednak to, że szansa na to, że wewnątrz Układu Słonecznego powstał jeszcze jeden lodowy olbrzym, który następnie został wypchnięty do Obłoku Oorta i znajduje się tam do dzisiaj wynosi zaledwie 0,5 proc. Oznacza to, że jeżeli kiedykolwiek astronomowie odkryją obiekt planetarny w Obłoku Oorta (ależ to by było fascynujące), to większa szansa będzie na to, że pochodzi on z innego układu planetarnego niż na to, że powstał w pobliżu Słońca.