Był czerwcowy wieczór 1963 roku. Dawid Ben Gurion, jak co tydzień w wieczór po szabasie, przygotowywał się na wizytę członków swojego kółka biblijnego. Pukanie rozległo się jednak znacznie wcześniej, niż się spodziewał. I było nieco inne – gwałtowne, krótkie, nieco cichsze niż zwykle. Gdy premier Izraela otworzył drzwi, zobaczył nie grupę dyskutantów, na którą czekał, lecz szefową dyplomacji. Golda Meir, od ośmiu lat minister spraw zagranicznych Izraela, była wściekła. Kilka kwadransów wcześniej, czytając wiadomości z serwisu Niemieckiej Agencji Prasowej, znalazła taką, która wprawiła ją w osłupienie. Oto niemiecka armia ogłosiła, że będzie szkolić izraelskich wojskowych w obsłudze najnowocześniejszych systemów broni.
Mało, że decyzję podjęto poza nią. Skutki mogły być fatalne dla rządu Ben Guriona i całego państwa! Upłynęły raptem dwa lata od procesu Adolfa Eichmanna i egzekucji tego zbrodniarza. Rany Holokaustu były przez długie miesiące rozdrapywane przez sędziów i prawników stron. A teraz Bundeswehra miałaby ćwiczyć „naszych chłopców”?
– Niech cenzura zablokuje tę informację, ludzie nie mogą o tym wiedzieć. Nie zrozumieją! – krzyczała do swojego szefa. Ben Gurion nie przejmował się jednak płomiennymi apelami Meir. Czekał na towarzyszy swoich dyskusji o Biblii, decyzję w sprawie szkoleń już podjął, a potencjalne konsekwencje nie zaprzątały mu myśli. Z Goldą znał się od kilkudziesięciu lat, od kilkunastu była jego najbliższą polityczną współpracowniczką i prywatnie – najlepszą przyjaciółką. Uznał, że pogodzi się ona z jego decyzją, więc bezceremonialnie zbył ją pierwszą lepszą wymówką.
Meir wyszła, ale cała trzęsła się z nerwów. Po powrocie do siebie zaczęła dzwonić do pozostałych ministrów, ale jeden za drugim odmawiał jej poparcia. Ben Gurion od kilku lat już miał dobre kontakty z kanclerzem Adenauerem, uzyskał od niego istotną pomoc, wielomilionowe pożyczki dla kulejącego budżetu Izraela. Nikt nie był zainteresowany przekonywaniem premiera do odwołania decyzji. Nie zdzierżyła. Ledwo Ben Gurion zamknął drzwi za ostatnim dyskutantem ze swojego kółka, rozległ się ponowny łomot. Meir wpadła do domu premiera z jeszcze większym impetem niż poprzednim razem. Co działo się później – dokładnie nie wiadomo. Krzyki dochodziły z willi Ben Guriona przez pół nocy. Rano Ben Gurion złożył dymisję; wkrótce ogłosił, że wycofuje się z polityki i osiada w kibucu Sde Boker na pustyni Negew. Golda Meir płakała, gdy premier ogłaszał swoją decyzję, ale klamka zapadła – ich przyjaźń dobiegła końca poprzedniej nocy i nigdy już nie została odnowiona. Kim była kobieta, która potrafiła pod wpływem chwili zerwać wieloletnią przyjaźń i pchnąć kraj w stronę kryzysu politycznego? Oczywiście, postacią o wielu twarzach, „babcią wszystkich Izraelczyków”, którą Ben Gurion nazywał z kolei „najtwardszym mężczyzną w moim rządzie”. O charakterze równie wielkim, jak trudnym.
NIE MA MIEJSCA DLA DZIECKA
W kuchni jej jerozolimskiego domu unosiły się kłęby dymu i aromat ciastek domowego wypieku zapijanych mocną gorzką kawą. Gwar przekrzykujących się mężczyzn, cichnący czasem, gdy odzywał się słaby, nieco chrapliwy głos niewielkiej kobiety, która zastawiała stół coraz to nowymi wypiekami i dolewała kawy do prostych kubków.
W takiej scenerii przez lata zapadały najważniejsze decyzje w Izraelu. Tutaj przychodzili najważniejsi politycy i generałowie, a także agenci rozpoczynający szczególnie niebezpieczne misje. Ale bywali też sąsiedzi.
– Mianowałam go szefem sztabu, bo lubię na niego patrzeć – mówiła często o generale Dawidzie Elazarze, nazywanym powszechnie w Izraelu „Dado”. Lubiła nadawać polityce posmak domowych relacji. Jej czasem dobrotliwe, a czasem bezlitośnie kąśliwe riposty i krótkie komentarze do wydarzeń były powtarzane niczym najlepsze żarty w całym kraju, a często i na świecie.
Dodawanie rodakom otuchy uważała za jeden ze swoich obowiązków jako polityka. A ta krucha z pozoru kobieta naprawdę chciała wygrywać wybory. Dobiegała sześćdziesiątki, gdy została szefem dyplomacji. Przekroczyła siedemdziesiątkę, gdy powierzono jej urząd premiera. Całe życie poświęciła Izraelowi i była autentycznie przekonana, że jest państwu potrzebna, że ten kraj jest jej dzieckiem. Jej szczupła sylwetka, pomarszczona, lecz rozjaśniona dobrotliwym uśmiechem twarz, przez dobre dwadzieścia lat były symbolem izraelskiej polityki – równie wielkim jak potargana fryzura Dawida Ben Guriona. Kolejne cechy charakterystyczne: nieodłączny papieros (paliła jak smok) i hektolitry kawy wypijane przy każdej okazji. Ale do życia i polityki Golda Meir nie potrzebowała dopalaczy, natura wyposażyła ją w witalność, którą mogłaby obdzielić wszystkich swoich kolegów polityków.
Całą swą energię od najmłodszych lat w pełni świadomie wprzęgła w służbę Izraelowi. Być może kluczowe znaczenie miał fakt, że jeszcze jako kilkuletnie dziecko na własne oczy oglądała w Kijowie pogromy Żydów urządzane im przez sąsiadów. To wspomnienie prześladowało ją bardzo długo – nawet wtedy, kiedy wraz z rodzicami wyemigrowała do Ameryki.
Jako nastolatka uciekła z domu, by nie zostać wydaną za mąż. Czuła się stworzona do wyższych celów i choć jeszcze nie wiedziała do jakich, miała pewność, że życie kury domowej nie jest dla niej. Gdy na uniwersytecie stanowym w Milwaukee trafiła do środowiska amerykańskich syjonistów, wszystko stało się jasne. Marzenie o żydowskim państwie w Palestynie stało się jej największym snem, daleko ważniejszym niż inne. 19-letnia dziewczyna, która w końcu zgodziła się wyjść w 1917 roku za obiecującego malarza z Denver Morrisa Meyersona, postawiła narzeczonemu szereg warunków. Najważniejszy brzmiał: przeprowadzimy się do Palestyny.
Mieli jechać zaraz po ślubie, ale wybuchła I wojna światowa. Nie powstrzymałoby to jej, gdyby nie fakt, że odwołano wszystkie połączenia transatlantyckie. W zamian zajęła się więc zbiórką pieniędzy dla organizacji syjonistycznych. Wtedy raz jeszcze miała udowodnić swoje zaangażowanie: gdy rozpoznała, że jest w ciąży, natychmiast poddała się aborcji. Z Izraelem nie mogło konkurować nawet dziecko.
Do Palestyny pojechała w końcu w 1921 roku. Kibucnicy z osiedla, w którym osiadła, niemal od razu wybrali ją do swoich władz. Wkrótce wezwali ją jednak przywódcy ruchu syjonistycznego – realizowała dla nich coraz ważniejsze misje. W końcu założyła rodzinę, miała z Morrisem dwoje dzieci. Ale priorytetem była polityka. W 1932 r. nie zawahała się zostawić męża i wyjechać na dwa lata do USA, by prowadzić kolejne zbiórki pieniędzy. To już było za wiele dla Morrisa. Mąż Goldy marzył o zwykłej rodzinie i oddawaniu się swej pasji – malowaniu. Przy Goldzie nie było to jednak możliwe, przez lata był to raczej związek na odległość. Po jej powrocie z USA oboje doszli do wniosku, że nie chcą dłużej podtrzymywać fikcji i rozwiedli się. Golda zresztą nie miała Morrisowi za złe jego buntu. Jeszcze przez ponad dwadzieścia lat nosiła nazwisko Meyerson. Zmieniła je dopiero w 1956 roku. Morris nie żył wtedy od pięciu lat.
SZUKAJĄC PIENIĘDZY NA PAŃSTWO
– Jest tylko jedna rzecz, której chciałabym doczekać, zanim umrę: żeby Żydzi nie potrzebowali już więcej wyrazów sympatii – to pierwsza zapamiętana publiczna wypowiedź Żelaznej Damy, która miała w przyszłości zasłynąć z takich gorzkich bon motów. Słowa te padły z jej ust w 1938 roku, gdy jako emisariuszka ruchu syjonistycznego wróciła z konferencji zwołanej przez prezydenta Franklina Delano Roosevelta w Evian. Na spotkaniu tym przedstawiciele 32 państw świata szukali wymówek dla obojętności na smutny los tysięcy Żydów uciekających z hitlerowskich Niemiec i innych faszystowskich reżimów w Europie. Zamiast poszukiwania sposobów na poprawę losu uchodźców, w Evian ograniczono się do ubolewania i wyrazów sympatii, niemających żadnego pokrycia. Meir nie znalazła się tam przypadkiem. Jej kariera emisariuszki zaczęła wówczas rozkwitać. Skuteczność, trzeźwa ocena sytuacji i bezgraniczne zaangażowanie sprawiły, że przywódcy syjonistyczni powierzali jej kolejne delikatne misje dyplomatyczne, zwłaszcza za oceanem. Nadciągająca wielkimi krokami II wojna światowa i Holokaust utrwaliły tylko przekonanie o konieczności powołania do życia państwa żydowskiego, miała więc mnóstwo zmartwień i pełne ręce roboty. Jednak największe wyzwania miały przyjść po wojnie. Gdy Brytyjczycy urządzili obławę na syjonistów w Palestynie i większość liderów ruchu trafiła do więzienia, Meir została postawiona na czele wydziału politycznego Agencji Żydowskiej. Stała się wówczas najważniejszym członkiem zespołu, który negocjował w imieniu społeczności żydowskiej w Palestynie z brytyjskimi władzami mandatowymi. Na początku 1948 roku było już właściwie jasne, że wkrótce syjoniści ogłoszą powstanie niepodległego państwa żydowskiego. Jednak kasa rodzącego się państwa świeciła pustkami, zaś liderzy syjonistyczni gorączkowo poszukiwali funduszy. Skarbnik Agencji Żydowskiej ocenił wówczas, że za oceanem, wśród amerykańskiej społeczności żydowskiej, można zebrać najwyżej 8 milionów dolarów. Wtedy do akcji wkroczyła Golda – jej podróż do USA przyniosła plon w postaci 50 milionów dolarów.
Zresztą to właśnie Ben Gurion dostrzegł w niej wulkan energii, potencjał i pasję, których grzech nie wykorzystać. Wcześniej Golda jeździła do Stanów Zjednoczonych po części dlatego, że nikt inny nie mówił tak dobrze po angielsku i nie gwarantował sukcesu w negocjacjach finansowych za oceanem. Ben Gurion, mimo że doskonale znał jej upór i bezkompromisowość, postanowił powierzyć jej znacznie bardziej subtelne misje dyplomatyczne. Najważniejszą z nich były negocjacje z królem sąsiedniej Transjordanii Abdullahem, który miał wielką ochotę – korzystając z wycofania się Brytyjczyków z Bliskiego Wschodu – urwać dla swojego królestwa przynajmniej kawałek Palestyny.
Meir brakowało doświadczenia w bliskowschodniej dyplomacji, a na dodatek była kobietą, co już na wstępie stawiało ją w gorszej sytuacji niż negocjatora mężczyznę. Nie został jednak żaden ślad wskazujący na to, żeby się wahała przed podjęciem zadania. Wręcz przeciwnie, do rozmów z arabskim monarchą ruszyła z ochotą. Tygodniami jej zespół negocjatorów pracował nad tym, by wyrwać Jordańczyków z grupy państw arabskich, które otwarcie zapowiadały wojnę, jeżeli powstałoby państwo żydowskie. Pierwsze obietnice króla były mgliste, więc Golda naciskała dalej. Nie wycofała się, gdy wkrótce Abdullah objął nominalne przywództwo w grupie krajów arabskich, które zapowiadały interwencję w Palestynie, gdyby Żydzi ogłosili niepodległość. Przeciwnie, postanowiła wręcz pojawić się u drzwi wroga. Jej wysłannicy umówili spotkanie z monarchą na 10 maja 1948 roku w Ammanie. Meir pojechała do stolicy Transjordanii potajemnie, w przebraniu arabskiej kobiety, z niewielką eskortą. Przedziwne było to spotkanie. Golda Meir naciskała, by monarcha zerwał z arabską koalicją; Abdullah długo przemawiał na temat przeznaczenia i sugerował, żeby odłożyć ogłoszenie niepodległości i oddać całą Palestynę pod jego władzę, co odwiodłoby innych Arabów od planów ataku na Izrael. – Dlaczego się tak spieszycie z tym ogłaszaniem niepodległości? – zapytał w pewnej chwili król. – Czekaliśmy dwa tysiące lat. Czy to pośpiech? – odpowiedziała pytaniem na pytanie emisariuszka. Rozmowy skończyły się niczym. Cztery dni potem Meir składała podpis na deklaracji niepodległości Izraela, a kilka godzin później arabskie samoloty zrzucały pierwsze bomby nad Izraelem.
Pierwsza porażka? Być może. Historycy uważają, że gdyby Meir miała więcej talentu dyplomatycznego, przekonałaby w końcu Abdullaha do odwleczenia ataku na powstające państwo izraelskie. Może nawet miała szansę rozbić koalicję krajów arabskich. Jednak towarzysze Meir z Ben Gurionem na czele musieli nie podzielać tej opinii, skoro osiem lat później, w chwili gdy kryzys sueski znalazł się w apogeum, stanęła na czele izraelskiej dyplomacji…
TO JA JESTEM PALESTYNKĄ
– Palestyńczycy nie istnieją. To ja jestem Palestynką – mówiła w wywiadach wkrótce po objęciu urzędu premiera w 1969 roku. W drugiej połowie lat 60. Golda Meir znalazła się wśród izraelskich jastrzębi, które jedyne remedium na palestyński terroryzm widziały w polityce „twardej ręki”. Uchodźców palestyńskich powinna przyjąć Jordania, a przeciwnicy okupacji muszą się zastanowić. Na krytykę okupacji ze strony intelektualistów odpowiedziała: – Jestem wstrząśnięta. Wszystko we mnie buntuje się przeciw profesorom oraz intelektualistom, którzy mówią o moralności. Dla mnie najwyższą moralnością jest to, że lud żydowski ma prawo do istnienia.
Dziś uważa się te jednoznaczne deklaracje – że nie będzie powrotu do granic sprzed wojny sześciodniowej w 1967 roku – za największy błąd polityczny Żelaznej Damy. Z upływem czasu Meir stawała się coraz bardziej nieufna wobec wszystkich, którzy starali się ją namówić na ustępstwa lub jakąś pokojową inicjatywę. Każde kolejne dramatyczne wydarzenie, każdy atak terrorystyczny, potęgowały jej wrogość do Arabów. Arnaud de Borchgrave, wieloletni redaktor naczelny amerykańskiego „Newsweeka”, który wówczas zjeździł wzdłuż i wszerz cały Bliski Wschód, robiąc wywiady z tamtejszymi przywódcami, twierdził, że już wtedy egipski prezydent Anwar Sadat proponował uznanie Izraela. Meir nie chciała jednak słyszeć o ustępstwach. – Uwierzę, jak zobaczę – powiedziała amerykańskiemu dziennikarzowi wkrótce potem. Przydomek Żelaznej Damy przylgnął do niej na dobre, a niewykorzystana szansa miała się zemścić już dwa lata później. Najwyraźniej „babcia” uznała, że mocne słowa i czyny wymagają równie twardych odpowiedzi i bezwzględności. – Odetniemy ręce tym, którzy zabijają nasze dzieci – tak zareagowała, gdy dowiedziała się o wzięciu jako zakładników izraelskich olimpijczyków w Monachium w 1972 r. Domagała się znalezienia i ukarania winnych. Specjalne komando przez wiele miesięcy lokalizowało i zabijało kolejnych Palestyńczyków zamieszanych w akcję w Monachium.
WYSTARCZĄ DWIE PIGUŁKI
– Jeśli nie zaczną wojny przed 16.30, możemy głosować jeszcze raz. Chcę znać sytuację i jeśli do 16.30 oni zaczną… – jęk syren był coraz głośniejszy i Golda Meir zamilkła na chwilę. Spojrzała na siedzących wokół niej członków rządu i stenografistę, który spisywał przebieg spotkania. – Co to jest? – zapytała. – Wygląda na to, że wojna się zaczęła – odparł stenografista. – Tylko tego mi brakowało – skomentowała Meir. O nadciągającej wojnie mówiło się od dawna, ale Meir jakoś nie potrafiła w nią uwierzyć. Polityczny instynkt tym razem miał ją zawieść. Ona i jej ludzie zlekceważyli sygnały. Jeszcze pod koniec września 1973 r. jordański król Husajn, wnuk i następca Abdullaha, poprosił Goldę Meir o sekretne spotkanie. Odbyło się ono w Herzliji, w domu operacyjnym Mosadu. Jordański monarcha nie owijał w bawełnę: Egipt i Syria szykują się do wojny. Meir zażądała od wywiadu informacji na temat rewelacji monarchy, ale spece doszli do wniosku, że Husajn opiera się na niepewnych źródłach. Nie ma powodów do niepokoju. Pani premier na kolejnych spotkaniach z Husajnem nie zapytała nawet, kiedy Arabowie mieliby uderzyć. Sprawa była tym bardziej delikatna, że Meir i jej partia szykowali się do wyborów z hasłem: „Nigdy nie byliśmy bardziej bezpieczni niż teraz”. Demonstracyjnie otworzono nawet dostęp do Wzgórz Golan.
Niecałe dwa tygodnie po pierwszym spotkaniu z jordańskim królem, w ciągu raptem kilkunastu godzin kolejni informatorzy i kolejne wywiady zaczęły potwierdzać, że arabskie armie szykują się do ataku. Były to ostatnie godziny przed żydowskim świętem Jom Kippur, Dniem Pojednania, wypadającym 6 października. O 4 nad ranem wywiad miał jasność: atak nastąpi jeszcze dziś. Obstawiano godzinę 18. Większość ministrów była już wówczas w drodze do domów rozsianych po całym Izraelu. Meir ogłosiła mobilizację.
Nie na wiele się to zdało. Armie egipska i syryjska uderzyły 4 godziny wcześniej, niż zakładano. Przez pierwsze 3 dni atakujący mieli olbrzymią przewagę, zdobywali kolejne przyczółki i zmierzali w stronę największych miast. Zginęło ponad 2 tys. izraelskich żołnierzy, młodych i niedoświadczonych chłopaków, dla których Golda chciała być babcią. Rok wcześniej, po śmierci izraelskich olimpijczyków, pani premier była wściekła i żądna zemsty. Teraz była przerażona, załamana i zagubiona. Wizja konduktów żałobnych przetaczających się ulicami miast i kibuców musiała jej stale towarzyszyć. I to w momencie, gdy schorowana Meir czuła, że to już ostatnie lata jej kariery, gdy zastanawiała się nad odejściem z polityki… 7 października, drugiego dnia walk, Żelazna Dama przeżyła najgorszy dzień w życiu. Telefony się urywały, nie sposób było ustalić, co dzieje się na poszczególnych odcinkach frontu. Gdy tylko udawało się nawiązać kontakt z oddziałami, okazywało się, że agresorzy robią postępy. Na dodatek minister obrony, legendarny Mosze Dajan, stawił się u szefowej i przyznał bez ogródek, że pomylił się we wszystkich swoich założeniach i analizach. Przerażenie i zagubienie pani premier sięgnęło zenitu wieczorem. Jej sekretarz Lou Kadar wręczył jej wtedy niewielką buteleczkę z pigułkami. Wystarczały dwie, by pożegnać się z tym światem. Meir przyznała kilka lat później, że była bardzo blisko skorzystania z tej możliwości.
Poza tym podjęła decyzję: jeżeli Izrael ma przejść do historii, nie przejdzie tam sam. 9 października u pani premier zameldowali się minister Dajan wraz z szefami izraelskiego ośrodka nuklearnego w Dimonie. – Jeżeli zepchną nas do morza, przekonają się, że nie mają dokąd wrócić. Kair, Damaszek – puf! Nie ma – mówił jeden z nich, informując Żelazną Damę, ile głowic już jest gotowych, i gdzie mogą spaść. Po jego słowach Meir nie zastanawiała się długo. Wydała pozwolenie na uzbrojenie ładunków nuklearnych i umieszczenie ich w samolotach. Wybrano cele.
Na szczęście dla Bliskiego Wschodu już następnego dnia sytuacja zaczęła się powoli zmieniać. Najpierw udało się odepchnąć armię syryjską i przejść do kontrofensywy. 14 października armia izraelska w wielkiej bitwie pancernej powstrzymała wojska egipskie, a w następnych dniach śmiały wypad na egipską stronę Kanału Sueskiego odwrócił bieg wojny i zmusił Egipcjan do odwrotu. Wkrótce zaczęły się negocjacje, których podjął się sekretarz stanu USA Henry Kissinger. W języku dyplomacji relacje między Goldą a Kissingerem można by określić jako drażliwe. Sekretarz stanu przyjechał na Bliski Wschód, mając już opinię niezwykle zręcznego dyplomaty, który przede wszystkim realizuje własną wizję pokojową i czyni to dla własnej chwały. Meir nie ufała mu praktycznie do końca i wielokrotnie w burzliwych konwersacjach zarzucała mu, że stoi po stronie Arabów. Kwintesencją stylu jej rozmowy z Amerykaninem był finał negocjacji, gdy podczas oficjalnej ceremonii pożegnalnej Kissinger serdecznie ją objął i ucałował w policzki. – Cóż to, kobiety też pan całuje? – palnęła wówczas Meir. Był to jasny przytyk do pełnych takich gestów spotkań dyplomaty z przywódcami Egiptu i Syrii. Kissinger w swoich wspomnieniach z kolei opisał ją jako człowieka obsesyjnie wręcz nieufnego wobec Arabów.
TO MOJA WINA, EFRAIM
Krytyka błędów popełnionych przed wojną Jom Kippur narastała. Dlatego w marcu 1974 r. pani premier postanowiła uprzedzić nieunikniony cios. – Nawet przed wojną błagałam, by móc nie stawać znowu na czele rządu – przypominała w specjalnym wystąpieniu w Knesecie. – Bez obaw mogę mówić, że to nie pragnienie władzy, lecz wola służenia ludziom kierowała mną w życiu.(…) Dziś wieczorem poinformuję prezydenta, że zakończyłam służbę.
Genialne zagranie, oceniano potem w Izraelu. W ciągu kilku godzin przed jej domem ustawiła się kolejka polityków, proszących o zmianę decyzji. Lewica była mocno podzielona, a frakcje nie potrafiły znaleźć kompromisowej postaci, która pogodziłaby wszystkich. Tylko „babcia” mogła to zrobić. I zrobiła, ponownie stając na czele rządu – nie na długo jednak. Ustąpiła po tym, jak specjalna komisja śledcza nie pozostawiła suchej nitki na decyzjach rządu i sztabu armii w czasie wojny Jom Kippur. Nie był to jednak koniec jej gehenny. 30 lat po wojnie Jom Kippur ówczesny prezydent Izraela Efraim Katzir opowiadał: – To obraz, którego nie potrafię zapomnieć. Czuła, że odpowiedzialność spoczywa na jej barkach. Powiedziała mi: „Efraim, to ja ponoszę odpowiedzialność za śmierć dwóch i pół tysiąca żołnierzy. To moja wina. Efraim, mam dość życia”.
Pisarz Amos Oz, niegdysiejszy nieustępliwy krytyk pani premier, który w 1976 r. przyszedł do niej przeprowadzić wywiad, zapytał, o czym śni. – Nie mam czasu, żeby śnić. Nie śpię, bo w nocy dzwoni telefon, by informować o stratach – odparła. W swoich wspomnieniach, które spisywała w ostatnich latach, napisała zaś: Śnię, ale tylko jeden koszmar. Nagle wszystkie telefony w domu zaczynają dzwonić, jest ich mnóstwo, w każdym kącie, i dzwonkom nie ma końca. Wiem, co oznaczają, i nie mam odwagi, by je odebrać. Budzę się oblana zimnym potem. W cichym domu. Nie zasypiam znowu, bo wiem, że ten sen powróci. Wciąż się zastanawiam, kiedy on odejdzie.