Brytyjczycy biorą UFO na poważnie. Każde bliskie spotkanie jest starannie odnotowywane. W październiku odtajnione tomy Ministerstwa Obrony wydano na pastwę poważnych i mniej poważnych badaczy…
Podobnie wygląda większość raportów spośród setek, które można znaleźć od kilku tygodni na stronach internetowych British Archives. Suchy formularz, rubryki, żadnych zdjęć, czasami tylko jakiś rysunek. Nie wiem, kto fizycznie zajmuje się skanowaniem ton papierów, ale roboty jest mnóstwo. Każdy z dziewiętnastu plików, które ujawniono w październiku 2008 r., liczy po kilkaset stron. Tymczasem odtajnione akta dotyczą dopiero lat 1986–1992 (w maju społeczeństwu udostępniono kilka plików z lat 1978–1987). Stopniowo dokumentów ma przybywać. W latach 1959–2007 Brytyjczycy zarejestrowali ponad 11 tysięcy doniesień o odwiedzinach UFO.
MIĘDZYPLANETARNY SPISEK
Zaraz, zaraz. Czy na pewno UFO? Każdy ekspert komentujący sensacyjne informacje o wizycie latającego talerza zwraca uwagę, że minimum 90 procent obserwacji czegoś, co z niezrozumiałego powodu porusza się na niebie, można wytłumaczyć zupełnie normalnym ziemskim pochodzeniem. „UFO” to czasem refleks światła księżyca na przewodach elektrycznych, balon meteorologiczny, eksperymentalny śmigłowiec czy spadający na ziemię kawałek kosmicznego złomu. Nie wspominając o zmyślnych oszustwach jak – celowo niewyraźne – fotografie rzuconej w powietrze pokrywki od garnka.
Jednak z drugiej strony minimum dwa procent obserwacji dotyczy czegoś, czego nie da się logicznie wyjaśnić. Coś przyleciało, poświeciło, pobrzęczało (choć najczęściej zachowuje się bezgłośnie) i znikło tak samo nagle, jak się pojawiło. Wojsko przyznaje, że radar faktycznie w tym miejscu i czasie coś zauważył. Nikt się jednak do niczego nie przyznaje – żaden samolot tam nie leciał ani tym bardziej się nie rozbił, z kosmosu nic akurat nie spadało, nikt z niczego nie strzelał, faceci od pogody żadnego balonu nie wypuszczali. Jednakże pogoda była doskonała, a naoczni świadkowie liczni, trzeźwi i zupełnie normalni. Wtedy poważnej instytucji poproszonej o opinię wypada otwarcie przyznać: wszystko wskazuje na UFO. Ale uwaga: „UFO” to nie to samo co „statek Marsjan”. Rozwinięcie skrótu to „niezidentyfikowany obiekt latający”. Znaczy to tyle, że żadna z kompetentnych instytucji – armia, wywiad, ministerstwo – nie wie, co to było. Albo – jak powiedzieliby zwolennicy teorii spiskowej – nie chce się przyznać, że wie. Bo podobno światowe mocarstwa już dawno dogadały się z UFO. Aby nie wywołać paniki, rządy o niczym nie informują opinii publicznej, a w zamian korzystają z technologii dostarczanej przez lepiej rozwiniętą cywilizację. Kto wie, czy komputerów i telefonów komórkowych nie zawdzięczamy właśnie kosmitom.
TAJNE PRZEZ POUFNE
W 1988 roku do brytyjskiego Ministerstwa Obrony dotarł raport emerytowanego amerykańskiego pilota, który w latach 50. służył w bazie USAF we wschodniej Anglii. 20 maja 1957 roku 24-letni wówczas Milton Torres odbywał lot zwiadowczy samolotem myśliwskim F-86. Wysłano go w rejon, gdzie wojskowe radary zauważyły jakiś tajemniczy obiekt. Było już ciemno, a niebo zachmurzone, więc Torres niczego nie dostrzegł. Jednak radar pokładowy samolotu faktycznie wykazał bardzo bliską obecność czegoś dużego – zdaniem doświadczonego pilota – rozmiaru co najmniej bombowca B-52.
Gdy tylko Torres namierzył cel, natychmiast dostał rozkaz wystrzelenia w kierunku intruza wszystkich 24 pocisków, w jakie uzbrojony był myśliwiec. Był to, nawet w owych czasach, rozkaz niesłychany. Sytuacja wyglądała na bardzo poważną. „Szczerze mówiąc, o mało nie załatwiłem się w gacie” – opisywał później Torres. Trzymał UFO na muszce, ale na kilka sekund przed odpaleniem pocisków obcy nagle odleciał z niewiarygodną prędkością i po chwili znikł z radaru. Zdaniem pilota była to prędkość rzędu dwucyfrowej liczby Macha (czyli prędkość dźwięku).
Ale najciekawsze nastąpiło dopiero potem. Po powrocie Torresowi zakomunikowano, że jego misja otrzymała status tajnej. Następnego dnia wywołano go na spotkanie z tajemniczym cywilem, który w kilku konkretnych zdaniach dał wyraźnie Torresowi do zrozumienia, że jeśli komukolwiek, nawet swojemu dowódcy, opowie o tym, co się stało podczas misji, pożegna się z pilotowaniem. Wystraszony żołnierz milczał przez 31 lat.
Przypadek Torresa jest kłopotliwy, bo z lat 50. nie zachowały się – przynajmniej oficjalnie – żadne dokumenty. Na dodatek sprawa dotyczyła stacjonującej w Wielkiej Brytanii jednostki amerykańskiej. Jednak w archiwach USAF także podobno nie ma śladu opisanego zdarzenia. Można zatem jedynie snuć domysły. Czy Torres został potraktowany jak królik doświadczalny i nieświadomie wziął udział w badaniu skuteczności jakiegoś urządzenia wprowadzającego w błąd radary? Może żadnego latającego statku tam w ogóle nie było?
Takich wątpliwości nie ma w przypadku zdarzenia, do którego doszło 21 kwietnia 1991 r. Piloci lecącego z Mediolanu do Londynu samolotu pasażerskiego linii Alitalia podchodząc do lądowania zobaczyli nagle coś w rodzaju pędzącego w ich stronę długiego na trzy metry pocisku rakietowego. Jeden z pilotów krzyknął odruchowo do drugiego: „Uważaj!”. Trudno tu mówić o pomyłce. Piloci to ludzie doświadczeni w obserwowaniu najróżniejszych podniebnych zjawisk pogodowych i bez wątpienia potrafią odróżnić złudzenie od rzeczywistości. Zresztą obserwacje załogi bezdyskusyjnie potwierdziła później wieża kontroli lotów. Do zderzenia szczęśliwie nie doszło, ale też nie udało się wyjaśnić, z czym właściwie włoscy piloci mieli do czynienia. Brytyjskie Ministerstwo Obrony sprawdziło, że nie mógł to być żaden zabłąkany pocisk – nikt wtedy nie strzelał, a znajdujące się w pobliskich bazach wojskowych rakiety miały inne przeznaczenie i nie mogłyby nawet osiągnąć wysokości, na której leciał wówczas samolot Alitalii. Jeden z ostatnich dokumentów dotyczących sprawy stwierdza, że ponieważ nie sposób wyjaśnić pochodzenia rzeczonego obiektu latającego, ministerstwo traktuje tę sprawę jak spotkanie z UFO i nie będzie się tym więcej zajmować.
„O CO CHODZI Z TYM UFO?”
Kosmiczni przybysze odwiedzają Ziemię ponoć od tysięcy lat, o czym mają świadczyć choćby wielkie rysunki na płaskowyżu Nazca w Peru. Jednak prawdziwa eksplozja obserwacji UFO nastąpiła podczas drugiej wojny światowej (hipoteza autora: może kosmici to marsjańskie wycieczki szkolne, podczas których nauczyciele historii pokazują uczniom największe sceny batalistyczne wszechświata?). Walczące strony z oczywistych względów uważnie obserwowały wówczas niebo, a pojawienie się jakiegokolwiek nietypowego urządzenia latającego wywoływało popłoch, że oto przeciwnik ma jakąś nową broń. Nikt nie myślał wtedy o kosmitach. Co innego po 1945 roku. W nerwowych warunkach zimnej wojny każdy podejrzany wypadek, który mógł wyglądać na szpiegostwo, traktowano bardzo poważnie. Dopiero gdy problemu nie dało się wyjaśnić, zrzucano winę na Marsjan. W 1950 roku w Wielkiej Brytanii zanotowano wyjątkowo dużo odwiedzin UFO. Pojawiły się pierwsze publikacje książkowe na ten temat, sprawą zaczęły interesować się gazety. W pozaziemskie pochodzenie dziwnych rakiet wie- nie czerwca zidentyfikowano hali niezidentyfikowane pociskiem, rzyło dwóch wpływowych ludzi: Lord Louis Mountbatten, wcześniej naczelny dowódca sił alianckich w Azji Południowo-Wschodniej, oraz sir Henry Tizard, główny doradca naukowy Ministerstwa Obrony. Dzięki ich naciskom wewnątrz departamentu lotnictwa powstała specjalna komórka, nazwana „grupą roboczą do spraw latających talerzy” (Flying Saucer Working Party). Była jedną z najbardziej tajnych instytucji w brytyjskich władzach.
Do historii przeszły słowa Winstona Churchilla, który w lipcu 1952 roku zapytał swego ministra: „O co chodzi z tymi latającymi talerzami? Jaka jest prawda? Poproszę o raport w tej sprawie”. W odpowiedzi otrzymał informację, że doniesienia o UFO były przedmiotem dokładnych studiów przeprowadzonych rok wcześniej. Jak wynika z zachowanych kopii raportów, w 1951 roku uznano, że UFO… nie istnieje, a wszystkie dziwne zdarzenia da się jakoś logicznie wytłumaczyć.
DWAJ SPEKTRANIE I JEDNA AMAZONKA
Kosmici jednak nie poddawali się. Nie tylko wciąż uparcie odwiedzali Ziemię, ale na dodatek podrzucili nam kilku swoich. Jedna z kosmitek nawet otwarcie przyznała się, skąd pochodzi, co można wprost przeczytać w ujawnionych archiwach.
W marcu 1990 roku do Ministerstwa Obrony nadszedł napisany kulfonami czterostronicowy (w tym dwie strony rysunków) list od pewnej pani twierdzącej, że jeszcze w czasie drugiej wojny spadła na terytorium Anglii ze swym latającym talerzem. Pani przyznaje, że pochodzi z planety Amazon w gwiazdozbiorze Syriusza. W 1940 roku została wysłana w misję na Ziemię, aby zobaczyć, co u nas słychać. Niestety, została zdradzona przez lecącą tym samym statkiem koleżankę i wydana w ręce dwóch przedstawicieli wrogiej wobec Amazona planety Spektra. Uznała, że jedyną drogą uwolnienia się od prześladowców będzie śmierć i podstępem doprowadziła do katastrofy. Przeżyła wypadek, straciła jednak częściowo pamięć i teraz prosi ministerstwo, aby podało jej dokładną datę i miejsce rozbicia statku, bo – jak mniema – resort musiał o czymś tak niezwykłym wiedzieć. Informuje też ministerstwo o ważnym szczególe strategicznym: planeta Spektra jest członkiem Federacji Dziewięciu.
Poza kilkoma przypadkami, sensacyjne na pierwszy rzut oka archiwa nieco rozczarowują. Przekopywanie setek podobnych papierów szybko staje się nużące – informacje od obserwatorów UFO są skąpe, a odpowiedzi ministerstwa lakoniczne. Czasem, gdy w grę wchodzi np. odpowiedź na pytania jakiegoś lokalnego towarzystwa ufologicznego lub kontakt z nawiedzonym domorosłym badaczem pozaziemskich światów, korespondencja ciągnie się przez kilka stron, ale więcej w niej oficjalnej kurtuazji niż wywołujących dreszcze konkretów. Kto wie czy to nie argument dla zwolenników teorii spiskowej – może rząd specjalnie wystawił archiwum na pożarcie, by stworzyć pozory otwartości? Nikt teraz nie zarzuci władzom, że coś ukrywają, a jednocześnie trudno znaleźć w dokumentach coś nowego. Nie ma zdjęć, tylko jakieś stare kserokopie… Komu by się chciało w tym grzebać? Zresztą odpowiedzi resortu na pytania ciekawskich są denerwująco wymijające: „Ministerstwo Obrony nie dysponuje żadnymi dowodami, które wskazywałyby, iż jakikolwiek »obcy statek kosmiczny« wylądował na naszej planecie”. A ufoludkom w to graj.
UFO w Polsce
Najsłynniejszym przypadkiem odwiedzin UFO w naszym kraju jest przygoda Jana Wolskiego z miejscowości Emilcin. Do spotkania między 71-letnim wówczas
rolnikiem z podlubelskiej wsi a przybyszami z kosmosu doszło rano 10 maja 1978 r. Do jadącego wozem pana Jana dołączyło dwóch typów o zielonej skórze. Po
kilku minutach jazdy wóz dotarł na polanę, na której kilka metrów nad ziemią unosiło się coś przypominającego mały autobus. Tajemniczy przybysze zaprosili
pana Jana do środka, gruntownie przebadali z pomocą dwóch dziwnych talerzyków, po czym uprzejmie odstawili na dół. Ufoludkowie byli ponoć dosyć mali,
rozmawiali w niezrozumiałym języku i wciąż pogryzali coś, co wyglądało na sople lodu. Chcieli poczęstować Ziemianina, ale ten grzecznie odmówił. Pan Jan
zmarł w 1990 roku. Jego historia trafiła w 1978 roku m.in. na łamy popularnego magazynu rysunkowego „Relax”. W październiku 2005 roku w Emilcinie
odsłonięto pomnik upamiętniający słynne spotkanie trzeciego stopnia.